Na nic się zdadzą racjonalne argumenty: „za dużo pomagamy Ukrainie i Ukraińcom” to już taka sama część mitologii społecznej jak „jesteśmy najbardziej cierpiącym narodem w dziejach Europy”, „śmietnik tylko pod zlewem” czy „trzeci mecz to mecz o honor”.
W poniedziałek prezydent Karol Nawrocki zawetował nowelizacje trzech ustaw przygotowanych przez rząd, m.in. ustawę o pomocy obywatelom Ukrainy. Swoją decyzję głowa państwa tłumaczyła tym, że wspomniana nowelizacja nie rewiduje warunków przyznania świadczenia rodzinnego 800+ uchodźcom wojennym z Ukrainy oraz pozostawia im bezwarunkowy dostęp do publicznej służby zdrowia.
„Prawo zaproponowane 3,5 roku temu dzisiaj powinno zostać skorygowane. Jestem przekonany, że wszystkie większe środowiska polityczne deklarują jasno, iż 800+ powinno przynależeć tylko tym uchodźcom z Ukrainy, którzy pracują. […] Ustawa, którą dostałem na biurko o pomocy obywatelom Ukrainy, nie dokonuje tej korekty […]. Podobnie z ochroną zdrowia […] Obywatele państwa polskiego są traktowani gorzej, niż nasi goście z Ukrainy” – ocenił prezydent.
Jednocześnie Nawrocki zapowiedział własny projekt ustawy, który ma utrudnić otrzymanie polskiego obywatelstwa, podwyższyć kary za nielegalne przekraczanie granicy oraz zakazać propagowania „ideologii banderyzmu”.
Swoją decyzję prezydent ogłosił tuż po Dniu Niepodległości Ukrainy. Po raz pierwszy od lat prezydent Polski nie złożył Ukraińcom świątecznych życzeń publicznie, ograniczył się do listu do Zełenskiego. Zostawmy jednak symbole i zastanówmy się nad proponowanymi zmianami, które dotyczą nie rządu w Kijowie, tylko konkretnych mieszkańców Polski.
W oczach osób spoza Polski i Ukrainy spór o Wołyń to piramidalny absurd [rozmowa]
czytaj także
Kto bardziej udupi Ukraińców
Już w 2023 roku ideę odebrania albo mocnego ograniczenia wypłaty świadczenia rodzinnego uchodźcom z Ukrainy do dyskursu publicznego wprowadziła Konfederacja. Do mainstreamu pomysł przedostał się na początku kampanii prezydenckiej w styczniu 2025 r., uzyskując aprobatę Karola Nawrockiego i Rafała Trzaskowskiego.
Argumenty w sporze od tego czasu są niezmienne: za zabraniem – inni cudzoziemcy są uprawnieni do pobierania 800+ tylko jeżeli pracują w Polsce, nie ma powodu faworyzowania jednej grupy, Polacy już wystarczająco pomogli przybyszom; przeciw – wśród ukraińskich uchodźców wskaźnik zatrudnienia i tak przekracza 70 proc., nie pracują głównie osoby niepełnosprawne, opiekujące się kilkoma dziećmi i/lub starszymi członkami rodziny, a w warunkach słabego rozwoju pomocy społecznej w Polsce 800+ to ich jedyne wsparcie. Zabranie go jest niehumanitarne, a potencjalna marginalizacja społeczna uchodźców przyniesie więcej kosztów państwu niż obecne wydatki. Tym bardziej że według badań UNHCR i Deloitte uchodźcy ukraińscy w ubiegłym roku wygenerowali 2,7 proc. PKB Polski, czyli „zarobili” na wszystkie programy wsparcia i nawet więcej.
Nadużycia, czyli pobieranie wypłat na dzieci, które już nie znajdują się w Polsce, zdarzały się głównie w latach 2022–2023. Od tego czasu większym problemem jest odebranie prawa do świadczenia tym migrantkom, które wyjechały z Polski na okres krótszy niż 30 dni, ale po powrocie zostały pozbawione 800+ i przez wiele miesięcy walczą o świadczenie przed ZUS.
Ale na nic argumenty racjonalne: „za dużo pomagamy Ukrainie i Ukraińcom” to już taka sama część mitologii społecznej jak „jesteśmy najbardziej cierpiącym narodem w dziejach Europy”, „śmietnik tylko pod zlewem” czy „trzeci mecz to mecz o honor”.
Warto podkreślić, że objęcie programem 800+ Ukraińców, którzy przyjechali po 2022 roku, było suwerenną decyzją Polski, nie wymagała tego unijna dyrektywa regulująca ogólne zasady pomocy uchodźcom wojennym. Ciężko powiedzieć, czym kierował się Sejm (w którym PiS miał większość), gdy zatwierdzał tę zmianę; można założyć, że decyzja była związaną ze słabym rozwojem systemu pomocy społecznej, który uchodźcom zapewniły bogatsze kraje Unii. Chcąc więc dziś warunkować dostęp do programu, polskie władze realizują swoje uprawnienia. Tyle że uderzy to przede wszystkim w najbardziej wrażliwe grupy oraz w tych, którzy do Polski dotarli niedawno, bo, owszem, wojna nadal się nie skończyła.
Nie ulegajmy wrażeniu, że to Nawrockiemu zabrakło empatii, a KO wsparła pomysł tylko w czasie kampanii. W kwietniu MSWiA zarejestrowało projekt ustawy, który miał uchylić dostęp do 800+ dla niepracujących Ukraińców. To z „uszczelnienia pomocy”, nie ze ściągnięcia lekarzy czy informatyków KO zrobiła wizytówkę swojej polityki migracyjnej. Święte oburzenie na decyzję prezydenta świadczy więc nie o obudzonym humanitaryzmie liberałów, tylko o przodowaniu Nawrockiego w wyścigu na szykanowanie Ukraińców.
czytaj także
Kolejne starcie z Unią
Wetując ustawę o pomocy obywatelom Ukrainy, prezydent zapowiedział blokowanie uchodźcom bezwarunkowego dostępu do NFZ, o czym także wspominał podczas kampanii, i co wprost przeczy dyrektywie UE ws. ochrony czasowej.
Obecnie bezwarunkowy dostęp do publicznej ochrony zdrowia ukraińscy uchodźcy mają w całej Unii. Jak wskazują tegoroczne badania Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, uchodźcy nie korzystają ze świadczeń finansowanych przez NFZ intensywniej niż Polacy czy migranci zarobkowi. Jak podaje GUS, w 2024 obywatele Ukrainy (czyli uchodźcy wraz z migrantami zarobkowymi) skorzystali z 3 proc. świadczeń publicznej służby zdrowia, gdy ich procent w populacji to ok. 4,5 proc.
Po raz kolejny – nie chodzi o zwalczanie nadużyć czy ratunek dla finansów publicznych, tylko o konkurs na to, kto bardziej przywali uciekającym przed wojną.
Istotą nowelizacji ustawy o pomocy obywatelom Ukrainy, którą zaproponował rząd, nie są sprawy dotyczące uprawnień Ukraińców, tylko przedłużenia legalnego pobytu. Przez weto prezydenckie setki tysięcy osób lądują w legalnej próżni, bo ich podstawa pobytowa skończy się 30 września 2025 roku. Nawet ci, którzy pracują i płacą podatki. Ucierpi też polski biznes, dla którego Ukraińcy pracują.
Nawet gdyby hipotetyczna „żyjąca z polskiego socjalu” uchodźczyni zechciała jutro podjąć pracę, to kto zatrudni osobę, której pobyt jest legalny tylko przez następny miesiąc? Niechęć do migrantów to jedno, ale tu mamy do czynienia z niechęcią pomnożoną przez niepewność.
Rząd mógłby teraz podnosić kwestię prawa unijnego, interesów polskich przedsiębiorców, ZUS-u, skarbówki. Ale albo tego nie zrobi, albo będzie mało przekonujący. Bo w sprawie migrantek koalicja rządząca ramię w ramię z PiS od początku tego roku gra kartami Konfederacji. Tracąc teraz cnotę i nie zarabiając rubelka.
czytaj także
Bandera bez paszportu
Wśród obietnic prezydenta znalazła się też zapowiedź nowelizacji ustawy o obywatelstwie polskim, która z kwestią pomocy uchodźcom nie ma nic wspólnego. Obecnie osoby bez polskiego pochodzenia, by zostać obywatelami RP, muszą najpierw uzyskać status długoterminowego rezydenta UE – do tego trzeba minimum 5 lat zamieszkania w Polsce i płacenia podatków; po jego uzyskaniu muszą mieszkać w kraju jeszcze kolejne 3 lata, czyli minimum 8 lat. Nie jest to najkrótsza droga do unijnego paszportu (w Szwecji trwa to 5 lat, w Portugalii 6), ale też nie najdłuższa.
Jednak w praktyce rzadko odbywa się to tak błyskawicznie. Mało kto od razu przeprowadza się z zamiarem zamieszkania na stale, więc ciągłość pobytu jest przerywana. Same procedury migracyjne trwają latami. Osoby, które uzyskują polski paszport, de facto mieszkają w Polsce co najmniej 10-11 lat. Polska w ostatnich latach wydaje kilkanaście tysięcy nowych paszportów rocznie (Francja i Niemcy – ponad 100 tys.), a jej wskaźnik naturalizacji jest jednym z najniższych w UE.
Nie wiadomo, w jaki sposób wydłużenie tego okresu o 7 lat – co jeszcze wiosną proponowała grupa posłów PiS z lubelskiego, a teraz proponuje prezydent – ma wzmocnić integrację cudzoziemców. Poza tym lata spędzone w Polsce na ochronie czasowej nie liczą się do „stażu” rezydenta długoterminowego. Proponowana zmiana uderza więc w migrantów zarobkowych, którzy od początku pracowali w Polsce i płacili składki na NFZ.
Znów nie chodzi tu o finanse publiczne. Ciężko sobie wyobrazić, że prawie dwudziestoletnie zamieszkanie w kraju bez możliwości wpływu na sprawy publiczne mogłoby wymusić na migrantach większą lojalność. Raczej chęć poszukania bardziej przyjaznego miejsca.
Samospełniająca się przepowiednia. Jak Polska sabotuje integrację migrantów
czytaj także
Z całego przekazu obozu prezydenckiego wynika specyficzny obraz osób migrujących: z jednej strony nadużywają polskiego wsparcia, z drugiej okres, w którym pozbawia się je wpływu na sytuacje społeczno-polityczną w kraju jest wydłużany w nieskończoność, a milczące posłuszeństwo dodatkowo mają zapewniać deportacje za każde złamanie prawa, nawet jeżeli chodzi o wykroczenie administracyjne. Czy taka polityka ma docelowo budzić w migrantach większą lojalność wobec państwa?
Kolejnym zmyślonym problemem jest walka z „ideologia banderyzmu”. Podobny termin nawet nie istnieje w ukraińskim obiegu – istnieje za to w propagandzie rosyjskiej.
Stepan Bandera, przywódca jednego ze skrzydeł Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, wyznawał ideologię tzw. integralnego nacjonalizmu, której autorem był Dmytro Doncow i która polegała na stworzeniu niepodległego ukraińskiego państwa na podstawie „krwi i ziemi”. Dzisiejsze państwo ukraińskie, z prezydentem-Żydem, żołnierzami mówiącymi po rosyjsku i Tatarami krymskimi w zarządach firm państwowych jest od tej wizji bardzo dalekie.
UPA, od 1942 uzbrojone skrzydło OUN, podjęła się walki o ową niepodległość. Część jej oddziałów brała bezpośredni udział w mordach na polskiej ludności cywilnej na Wołyniu i Galicji. Bandera za te zbrodnie ponosi odpowiedzialność najwyżej polityczną – wojnę spędził głównie w niemieckim więzieniu. Gloryfikując Banderę i UPA, państwo ukraińskie nawiązuje do antyrosyjskiego komponentu ich działań. Kwestii antypolskich akcji niesłusznie poświęcano mało uwagi, ale nie wynika to z założeń ideologicznych.
Jakub Kumoch, wpływowy urzędnik kancelarii prezydenta Dudy, w opublikowanych niedawno wspomnieniach pisze, że w 2022 zapadło nieformalne porozumienie: Bandera jest przedmiotem historycznych sporów, a różnice w jego postrzeganiu między Polakami a Ukraińcami można porównać do różnic w ocenach Romana Dmowskiego, ale kult odpowiedzialnych za rzeź wołyńską Szuchewycza i Kliaczkiwskiego jest nie do zaakceptowania przez stronę polską.
I faktycznie, od tego czasu w Ukrainie żadnej ulicy nie nazwano na ich cześć, nie postawiono też żadnego pomnika. Nie ma oddziałów ZSU noszących ich imię. Jeżeli dodać do tego, że Kijów wreszcie odblokował proces ekshumacji polskich ofiar na Wołyniu, powstaje pytanie: czy zapowiedziana walka z „banderyzmem” odpowiada interesom polskiej polityki pamięci w Ukrainie, czy ma na tyle zohydzić Ukrainę Polakom, by PiS w 2027 mógł rządzić bez Konfederacji?
Ten radykalny, oparty na ksenofobii populizm, to odmiana trumpizmu dla ubogich. Bo Trump przynajmniej naciska na Kijów, by uzyskać od Ukrainy i UE większe kontrakty na broń amerykańską i dorobić się przy okazji eksploracji złóż mineralnych. Realizacja pomysłów Nawrockiego nie daje Polakom nic poza symbolicznym uderzeniem w uchodźców i pogłębianiem podziałów społecznych.
Efekt? Uchodźcy wojenni będą musieli szukać schronienia przed polityczną wojną PiS z KO. Stali się w niej zakładnikami, a o ich ratunek nikt wpływowy obecnie nie zadba. Polska polityka migracyjna, zamiast odpowiadać na realne wyzwania, sprowadza się do konkursu na to, kto zademonstruje większą niechęć wobec cudzoziemców.