Kampania informacyjna w kraju bez internetu. Polski rząd kontra Erytrejczycy

Wnioski Erytrejczyków o ochronę międzynarodową są powszechnie akceptowane, bo zagrożenie, przed którym uciekają, trudno zlekceważyć. Polski rząd podjął jednak wyzwanie.
Beata Błaszczyk
Cmentarzysko czołgów w Asmarze. Fot. Martin Schibbye

W połowie czerwca polski rząd rozpoczął kampanię informacyjną skierowaną do potencjalnych nielegalnych migrantów z ośmiu krajów. Jednym z nich jest Erytrea, gdzie mniej niż jedna osoba na sto tysięcy ma stały dostęp do szerokopasmowego internetu. „Przekaz kampanii jest jeden – migranci nie dostaną azylu, nie przekroczą polskiej granicy, a więc nie mają tu po co przyjeżdżać” – czytamy na stronie kancelarii premiera.

Erytrea to niewielkie państwo w Rogu Afryki, jedno z najbardziej tajemniczych na świecie. Nie ma tam roamingu, kart kredytowych, bankomatów, niezależnych mediów, a od 2001 roku – ani jednego zagranicznego korespondenta. Według danych Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców z kraju uciekło ponad 683 tysiące osób – ponad 18 procent populacji, liczącej ok. 3,5 mln. W Wielkiej Brytanii osoby z Erytrei stanowią jedną trzecią wszystkich otrzymujących status uchodźcy. W skali globalnej Erytrea zajmuje pod tym względem dziesiąte miejsce, ustępując tylko państwom o znacznie większej liczbie mieszkańców – jak Syria (50 mln), Afganistan (43 mln), Sudan (25 mln) czy Sudan Południowy (12 mln).

Erytrea: Nie ma wyborów ani budżetu, nie obowiązuje konstytucja. A na horyzoncie kolejna wojna

Wnioski Erytrejczyków o ochronę międzynarodową są powszechnie akceptowane – nawet w 100 proc., jak w Polsce w 2024 roku (dane Urzędu ds. Cudzoziemców) – bo zagrożenie, przed którym uciekają, trudno zlekceważyć. Polski rząd podjął jednak wyzwanie. Według Straży Granicznej ludzi uciekających z Erytrei można odsyłać, nawet nie rozpatrując ich wniosków o azyl. W praktyce uniemożliwia to brak współpracy między krajami – pozostaje trzymanie ludzi w ośrodkach zamkniętych. Gdyby doszło do deportacji, trafiliby prosto do więzień. Także ci nieletni. Córka byłego erytrejskiego ministra informacji miała 15 lat, gdy próbowała przekroczyć granicę z Sudanem, by dołączyć do ojca, któremu udało się zbiec. Na początku kwietnia obchodziła 28 urodziny – w więzieniu, bez kontaktu ze światem.

Każdego miesiąca z Erytrei próbuje uciec około 5 tysięcy osób. W czasie krótkiej normalizacji stosunków z Etiopią w lipcu 2018 roku, gdy granice zostały otwarte, liczba ta wzrosła do nawet 5 tysięcy dziennie. Obecnie są ponownie zamknięte – nie ma nawet bezpośrednich połączeń lotniczych między Asmarą a Addis Abebą.

Kampania informacyjna w kraju bez internetu

Polskie władze zalecają aspirującym uchodźcom składanie dokumentów w placówkach konsularnych. Polska nie ma jednak przedstawicielstwa w Erytrei. Aby legalnie opuścić kraj, konieczna jest wiza wyjazdowa – dokument, którego zdobycie graniczy z cudem.

Przed pandemią w Asmarze działały kafejki internetowe. Internet był tak wolny, że cenzura okazywała się zbędna – czasem na załadowanie jednej strony trzeba było czekać 40 minut. Dopiero w zeszłym roku kafejki zaczęły się ponownie otwierać. W większości umożliwiają jedynie kopiowanie i drukowanie dokumentów. Te z dostępem do sieci łatwo zidentyfikować – gromadzą się przed nimi ludzie, próbując złapać darmowy sygnał. Za 15 nakf (1 dolar) internet ledwie działa, za 50 nakf – względnie sprawnie.

Większość mediów społecznościowych pozostaje zablokowana. Jak więc polska kampania miałaby trafić do Erytrejczyków? W centrum Asmary spotyka się głównie starszych panów, których wojskowy obowiązek już nie dotyczy. W jedynym banku w milionowym mieście można odebrać przekaz pieniężny z zagranicy – czy to tam rząd planuje rozwiesić kampanijne plakaty? A może postawić kogoś z tabletem, wyświetlającym kampanijny film? Tylko że Wi-Fi tam nie ma, a strażnicy zareagują od razu.

Žižek: Co przeoczyliśmy w Syrii?

Aby w ogóle móc poruszać się po kraju, trzeba mieć specjalne pozwolenie. Jedynie zamężne kobiety są formalnie zwolnione z tego obowiązku – ale i tak nie mają za co podróżować.

Młody człowiek proponuje, że zawiezie mnie do Massauy – miasta zwanego niegdyś „perłą Morza Czerwonego”, dziś niemal wymarłego – samochodem swoich rodziców. Jest jednym z tych szczęśliwców, którzy nie muszą spędzać całych dni w pracy, a TikTok w jego telefonie działa nawet poza miastem. To oznacza, że rodzice najpewniej związani są z rządem. Do takich jak on kampania polskiego rządu ma szansę dotrzeć. Ale to również na nic, bo chłopak nie jest jej adresatem – dopóki nie krytykuje erytrejskich władz, nie ma powodu, by uciekać z kraju.

Ucieczka przed służbą i systemem

W centrum Asmary spotyka się głównie starszych panów, których wojskowy obowiązek już nie dotyczy. Fot. Beata Błaszczyk

Dorośli i dzieci (które stanowią ponad 40 procent wszystkich opuszczających kraj) uciekają przede wszystkim przed wieloletnią, obowiązkową służbą wojskową. Ostatni rok szkoły średniej młodzi ludzie spędzają w położonym na pustkowiu obozie Sawa, gdzie panują surowe warunki i wojskowy dryl. Po jego zakończeniu również nie mają wyboru – zostają w systemie. Ci, którzy dobrze sobie radzą z nauką, mogą kształcić się dalej. Pozostali trafiają m.in. do kamieniołomów i na budowy. Pracują po 12 godzin dziennie, 6 dni w tygodniu.

Wynagrodzenie wynosi około 600 nakf miesięcznie. Wynajęcie jednego pokoju – często bez łazienki czy kuchni – dla czterech osób to koszt minimum 1000 nakf. Pomagają rodziny z zagranicy. Woda dostarczana jest do budynków dwa razy w miesiącu – wówczas trzeba napełnić wszystko, co jest pod ręką. W latach 40. ubiegłego wieku Addis Abeba mogła tylko pozazdrościć Asmarze kanalizacji. Miasto znalazło się na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO, zaś Mussolini upatrywał w nim przyszłej stolicy drugiego Cesarstwa Rzymskiego. A potem rozpoczęła się wojna o niepodległość.

Na mocy decyzji Zgromadzenia Ogólnego ONZ w 1952 roku Erytrea została sfederowaną, autonomiczną prowincją Etiopii, z własnym parlamentem i rządem. 10 lat później Etiopia anektowała Erytreę, odbierając jej autonomię. To nasiliło tendenencje separatystyczne. Walki o niepodległość trwały trzy dekady.

Uzyskanie jej w 1991 roku uskrzydliło Erytrejczyków. Kto walczył w okopach i nosił sandały ze skrawków starych opon, ten w czasie pokoju łatwo akceptował wszelkie trudy i obostrzenia. W barach często pojawiał się sam prezydent Izajas. Był nie tylko przywódcą, ale też weteranem – jednym z nich. Od 32 lat nieprzerwanie cieszy się pełnią władzy – zaplanowane na 2001 rok wybory nie odbyły się, utworzona w 1997 roku konstytucja nie weszła w życie, a ostatnie posiedzenie rządu – choć termin „rząd” jest tu na wyrost – odbyło się w 2018 roku. Obecnie brakuje kilku ministrów, o wszystkim decyduje prezydent.

Huti ostrzeliwują statki i krzyżują za homoseksualizm. Jemen potrzebuje pomocy. Również naszej

Gdy w 2001 roku opublikowano list otwarty w sprawie zapowiadanych reform i demokratyzacji, wszyscy sygnatariusze, a było ich 15, zniknęli bez śladu w jeden poranek. Dziś wiemy, że 11 nie żyje. Przetrzymywano ich w całkowitym odcięciu od świata zewnętrznego. Właśnie wtedy – symbolicznie i dosłownie – skończyła się w Erytrei wolność prasy. Wyjechał ostatni zagraniczny korespondent, a Dawit Issak, dziennikarz ze szwedzkim paszportem, trafił do więzienia, gdzie jest przetrzymywany do dziś.

Fot. Beata Błaszczyk

Więzienia szybko się zapełniały. A więzieniem w Erytrei może być dziura pod ziemią, w której da się jedynie kucać, czy metalowy kontener na pustyni. Albo cela tak przeludniona, że spać można tylko na zmianę. Nie ma więc krytyki i nie ma pytań.

„Gorzej nie będzie, nie mamy nic do stracenia”

Ci, którzy przeszli przez obóz Sawa, są doskonale przygotowani do ucieczki. Ostatni miesiąc w obozie to codzienny dryl na pustyni – bez jedzenia, wody, a nawet pomocy medycznej, gdy ktoś zemdleje albo zostanie ukąszony przez węża czy skorpiona. Podobnie wygląda droga większości uciekinierów z Erytrei. Najpierw muszą przekroczyć granicę z Sudanem. Straż graniczna ma strzelać, by zabić – nie tylko dla ostrzeżenia. Jeśli uda się przejść, człowieka czeka długa droga pieszo. Niektórzy idą cztery, nawet pięć lat. Przez Sudan, Ugandę, Kenię. Wszyscy mówią to samo: gorzej nie będzie, nie mamy nic do stracenia. Kobiety – jeśli tylko mogą – zaopatrują się środki antykoncepcyjne. Zazwyczaj płacą za podróż więcej, niż mężczyźni, ale nie zawsze chroni je to przed przemocą seksualną.

Według potwierdzonych danych na polskiej granicy zginęło dotąd trzech Erytrejczyków – ciało jednego wyłowiono niedawno z rzeki. W połowie kwietnia ubiegłego roku kobieta z Erytrei urodziła dziecko w lesie na polskiej granicy. Gdy wyruszała z Ugandy, mogła nie wiedzieć, że jest w ciąży. Mąż, na co dzień pracujący w Skandynawii, przywiózł jej pieniądze na podróż. Zwykle płaci się etapami i zawsze więcej, niż początkowo zakładano. Kobieta zapłaciła 19 tysięcy dolarów.

Nad Odrą trwa właśnie rekreacyjne polowanie na ludzi. Jak do tego doszło?

Ci sami funkcjonariusze, którzy dwukrotnie przerzucali ciężarną na Białoruś, widząc kobietę z noworodkiem zlitowali się i zawieźli ją do szpitala w Hajnówce. Dziecko urodziło się zdrowe, jedynie wychłodzone. Polska rodzina z Białegostoku zaoferowała im dom, warszawskie stowarzyszenie Szkoły dla Pokoju – w którym działam – zebrało najpotrzebniejsze rzeczy.

W samochodzie wypakowanym po dach znalazłam się z trzema osobami z Erytrei. Nikt nie kwapił się do rozmowy o ojczyźnie. Dla jednego z moich współpasażerów prezydent to wizjoner, rewolucjonista i były towarzysz broni. Dla drugiego – tyran, który zamienił kraj w więzienie, z którego ucieka, kto tylko może. Trzeci prawie się nie odzywał. To nie tylko Erytrea, ale i erytrejska diaspora w pigułce.

Wojna w Sudanie to przykład walki klas [rozmowa]

Zawieźliśmy znacznie więcej, niż potrzebowała młoda kobieta i noworodek. „To cud” – powtarzała, mając na myśli szczęśliwie zakończony poród. O Polsce ani Białorusi, gdzie spędziła trzy zimowe miesiące, nie wiedziała nic. Pewnego dnia zabrała córeczkę i zniknęła. Odezwała się dopiero niedawno. Dotarła do męża w Skandynawii. Na zdjęciu, które przesłała, maleństwo patrzy prosto w obiektyw. Wygląda na zadbane i spokojne. Jeszcze nie wie, że ma dwunastoletniego brata, który najpierw był z matką w obozie w Ugandzie, a teraz przebywa tam pod opieką dalekich krewnych. Jeśli nie uda się legalnie połączyć rodziny, pewnego dnia wyruszy – tak jak setki tysięcy jego nastoletnich rodaków – w długą i niebezpieczną podróż do Europy.

**
Beata Błaszczyk – współzałożycielka i wolontariuszka Stowarzyszenia Szkoły dla Pokoju.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij