„Szansa na to, że protest coś zmieni, była w grudniu, w jego najostrzejszej fazie, kiedy władza brutalnie go pacyfikowała. To był moment, kiedy do ludzi dotarło, że w Gruzji nie da się zmienić władzy przy pomocy wyborów. Nie dotarło jednak to, że jedyną drogą jest rewolucja. Więc ta się nie wydarzyła. Przespaliśmy ten moment” – mówi Gia Nodia, profesor uniwersytetu im. Ilii Czawczawadze w Tbilisi.
Stasia Budzisz: Od ponad dwustu wieczorów ludzie blokują główną ulicę w Tbilisi, aleję Rustawelego, w okolicach parlamentu. Przypomnijmy, że protesty w Gruzji nie zaczęły się bezpośrednio po wyborach parlamentarnych w październiku zeszłego roku, które przez opozycję oraz piątą prezydentkę Gruzji, Salome Zurabiszwili, zostały uznane za sfałszowane, ale po tym, jak 28 listopada premier oznajmił, że Gruzja zawiesza rozmowy akcesyjne z Unią Europejską do końca 2028 roku. W grudniu władza brutalnie je pacyfikowała te protesty. Teraz zmieniła strategię: zamontowała kamery, dzięki którym wyłapuje protestujących i nakłada na nich drakońskie kary.
Co tak naprawdę się wydarzyło, że rządzące od 13 lat Gruzińskie Marzenie nagle odwróciło się od Zachodu i zaczęło patrzeć w drugą stronę?
Gia Nodia: Obserwowalny początek odwrotu od Zachodu przypadł na 2019 rok. Pierwszym wyraźnym sygnałem zmian była tzw. noc Gawriłowa, kiedy w gruzińskim parlamencie na miejscu spikera zasiadł Rosjanin i wygłosił mowę w swoim języku. Gdy wybuchała pełnoskalowa wojna w Ukrainie, gruzińskie władze zachowywały się ambiwalentnie. Potem było tylko gorzej. Wprowadzili rosyjskie prawo o „zagranicznych agentach”, wymierzone przede wszystkim w organizacje pozarządowe i media, uchwalili ustawę o zakazie „propagandy LGBTQ+”, a potem wygrali wybory. Kropką nad „i” były słowa premiera o zawieszeniu eurointegracji. Upatruję w tym zwrocie przede wszystkim paranoi założyciela rządzącej partii i jednocześnie człowieka, który de facto jako jedyny podejmuje decyzje w tym kraju, Bidziny Iwaniszwilego. Wydaje mi się, że jego celem jest zrobienie z Gruzji kraju autorytarnego, który będzie nadal współpracował z Zachodem, ale na swoich warunkach.
Dezintegracja. Jak nie ulegać rosyjskim prowokacjom (i nie wyrzec się praw człowieka)
czytaj także
Na Kaukazie Południowym istnieje już państwo autorytarne. Jest nim Azerbejdżan, którym rządzi Ilham Alijew. Ma stosunkowo dobre stosunki z Zachodem. Jednak Azerbejdżan jest zdecydowanie bogatszy od Gruzji, ma zasoby ropy i gazu, poza tym nigdy nie miał aspiracji, by włączyć się w europejskie struktury. Natomiast w gruzińskiej konstytucji jest zapisane dążenie do wstąpienia do UE i NATO. Na jakiej podstawie Iwaniszwili wymyślił dla Gruzji skrajnie odmienną przyszłość?
To wie tylko on sam. Iwaniszwili wydaje się pewien, że skoro autorytarny Azerbejdżan może mieć poprawne stosunki z Zachodem, to autorytarna Gruzja też. Dał temu wyraz w jednym ze swoich przedwyborczych wystąpień, jednocześnie uznając Zachód za wroga, który chce doprowadzić do otwarcia drugiego frontu na Kaukazie i wciągnąć Gruzję w wojnę z Rosją. Za wszelką cenę chciał więc wygrać wybory, postawić Unię Europejską przed faktem dokonanym i pokazać, że poza nim nie ma z kim w Gruzji rozmawiać.
Gruzińskie Marzenie prowadziło kampanię jako partia proeuropejska, której głównym celem jest właśnie eurointegracja, tyle że na swoich warunkach. Dopiero miesiąc po wygranych wyborach oficjalnie przyznali, że jest inaczej. Od tego czasu Gruzini i Gruzinki blokują główną arterię stolicy, a Gruzińskie Marzenie ma coraz większe kłopoty na Zachodzie: USA proceduje ustawę MEGOBARI, która ma objąć sankcjami wiodących gruzińskich polityków oraz ich rodziny. Niektóre państwa europejskie, w tym Polska, wprowadziły sankcje na tych członków GM, którzy są odpowiedzialni za stosowanie przemocy podczas protestów. Jak to jest odbierane przez władze w Gruzji?
Ciągłe protesty w kraju oraz dotkliwe sankcje nie pomagają ustabilizować sytuacji, a to na pewno wpływa na dynamikę wewnątrz partii. Iwaniszwili pokładał wielką nadzieję w Donaldzie Trumpie. Czekał na zaprzysiężenie i liczył na poprawę stosunków z Waszyngtonem, ale to się nie udało. Stany Zjednoczone raczej skłaniają się ku potępieniu antyamerykańskiego i antydemokratycznego kursu Gruzji, nakładają sankcje na czołowe postaci z rządu, a jeśli ustawa MEGOBARI przejdzie, będzie tylko trudniej.
Wyszło na to, że założenia Iwaniszwilego okazały mylne. Szereg niezrozumiałych poczynań ze strony władzy sugeruje, że wpadła w panikę. Premier Irakli Kobachidze napisał list do Trumpa na Facebooku, w którym zaznaczył, że Gruzja jest po jego stronie w walce z „głębokim państwem”. Oczywiście nie doczekał się odpowiedzi. Wszystko to jest dziwne i stanowi jawne łamanie protokołu dyplomatycznego.
czytaj także
Wróćmy na gruzińską ulicę. Protesty nie mają za sobą żadnej politycznej siły, są inicjatywą całkowicie oddolną. Ludzie chcą przeprowadzenia nowych wyborów parlamentarnych, powrotu Gruzji na ścieżkę eurointegracji oraz wypuszczenia wszystkich więźniów politycznych. Protestują głównie młodzi, codziennie ryzykując swoją wolnością i narażając się na gigantyczne kary finansowe (mandat wynosi do 5 tys. lari, czyli około 7 tys. złotych), których nie są w stanie zapłacić. Kłopot w tym, że ten protest nic nie daje. Co dalej?
Szansa na to, że protest coś zmieni, była w grudniu, w jego najostrzejszej fazie, kiedy władza brutalnie go pacyfikowała. To był moment, kiedy do ludzi dotarło, że w Gruzji nie da się zmienić władzy przy pomocy wyborów. Nie dotarło jednak to, że jedyną drogą jest rewolucja. Więc ta się nie wydarzyła. Przespaliśmy ten moment.
Dlaczego?
Nie było lidera. Nie było planu. Ulica nie chciała, by na jej czele stanął ktokolwiek z opozycji. Organizowała się sama. W takim układzie to nie miało szansy na powodzenie.
Początkowo wydawało się, że na czele protestów może stanąć Salome Zurabiszwili, była prezydentka.
Owszem, ale nie stanęła. Nie nadaje się, nie jest rewolucjonistką. Nie jest ani silna, ani dość popularna.
Pamiętam głosy na tbiliskiej ulicy, że dadzą radę bez lidera. Ciężko było w to uwierzyć, bo nawet zajęcie budynku parlamentu przez tłum nic by nie dało, jeśli nie miałby kto go tam reprezentować. Ten ruch od początku wyglądał na pozbawiony jakiegokolwiek planu. Miałam wrażenie, że opozycja czy Salome Zurabiszwili ciągle tylko ogłaszają, że kolejnego dnia powiedzą ludziom, co planują, a za każdym razem kończy się konkluzją, że trzeba doprowadzić do przedterminowych wyborów. Ale cel to nie plan. Można dziś powiedzieć, że główne błędy to brak planu i lidera?
Pewnie tak, ale teraz nie mówi się głośno o pomyłkach, bo negatywnie wpłynęłoby to na morale tych, którzy codziennie wychodzą na ulice. Póki trwa protest, jest nadzieja, że coś się zmieni. Jak się skończy, trzeba będzie się przyznać do porażki i błędów, rozejść do domów. Dlatego musimy wychodzić na ulice, nawet jeśli nie ma w nas wiele nadziei.
Protestujący koczowali na ulicy całą zimę, wierząc, że na wiosnę coś się zmieni, a jest tylko gorzej. Władza wprowadza coraz bardziej duszące ustawy, zakazy i nakazy. Skoro wiadomo już, że zmiana władzy może dokonać się tylko poprzez rewolucję, może jest szansa, że zobaczymy ją jesienią, w okolicy wyborów samorządowych? Już raz, w 2003 roku, coś takiego się w Gruzji wydarzyło.
Słuchaj podcastu Blok wschodni:
Owszem, ale teraz się nie zanosi. Wtedy sytuacja ekonomiczna była tragiczna, a dziś mamy co jeść. Wybory samorządowe się odbędą, niezależnie od tego, czy opozycja weźmie w nich udział, czy nie.
Salome Zurabiszwili i Micheil Saakaszwili, byli prezydenci Gruzji, odradzają opozycji udział w wyborach. Jeśli ta ich posłucha, straci szansę na przejęcie władzy samorządowej np. w Tbilisi, co mogłoby wpłynąć na układ sił w kraju.
Zdecydowanie. Gdyby opozycja przejęła władzę w stolicy, obóz rządzący miałby powody do zmartwień. Tylko że kurs na to trzeba było obrać już na początku. W październiku wszyscy jednak skupili się na przegranej, postawili na protesty, szukanie pomocy na Zachodzie i bojkot parlamentu. Teraz opozycja jest skłócona i nie wiemy, czy stanie do wyborów.
A może opozycja jednak weszłaby do parlamentu?
Żeby zrobić sobie z gęby cholewę? To oznaczałoby utratę szacunku wszystkich ludzi, którzy od dwustu dni protestują przeciwko sfałszowanym wyborom.
Dążenie rządzących do autokracji to tylko mania wielkości czy też wpływ Rosji?
Jedno i drugie, ale przede wszystkim mania wielkości Bidziny Iwaniszwilego, który, w moim przekonaniu, uważa siebie niemal za Boga, a co najmniej za właściciela tego kraju. Rosja oczywiście popycha Iwaniszwilego w tym kierunku, bo jest jej to bardzo na rękę. Wiemy, że konsultanci z Federalnej Służby Bezpieczeństwa współpracują z naszymi służbami. Było to widać podczas pacyfikacji protestów. Stosowane metody represji były typowo rosyjskie. Jako że społeczeństwo jest w większości nastawione antyrosyjsko, władza nie mówi o tym głośno.
Tymczasem Micheil Saakaszwili siedzi w więzieniu i nie wygląda na to, by za rządów Gruzińskiego Marzenia miał je opuścić. Opozycja go potrzebuje?
Władza nie może sobie pozwolić, by wyszedł. Tak naprawdę jest jej w więzieniu dużo bardziej potrzebny niż opozycji na wolności, bo Gruzińskie Marzenie na Saakaszwilim zbudowało swoją legendę, to nim straszy społeczeństwo przed każdymi wyborami. Jego kara jest jak dowód ich praworządności. Nie byliby w stanie wyjaśnić jego uwolnienia. A teraz, kiedy nie ciśnie ich Zachód i są wolni od jego wpływów, tym bardziej nie muszą się nikomu tłumaczyć.
czytaj także
Można już mówić o autokracji w Gruzji?
Tak, w zasadzie już nią jesteśmy. Ostatniego dnia maja zaczęła działać FARA, znowelizowane prawo o zagranicznych agentach, które uderza w wolne media i organizacje pozarządowe. Władza planuje wprowadzenie reformy uczelni wyższych – cokolwiek to będzie oznaczało, wiadomo, że uderzy przede wszystkim w młodzież.
Uniwersytet im. Ilii Czawczawadze, gdzie wykładam, oficjalnie popiera protesty, dlatego nam zapewne dostanie się najmocniej. Oprócz tego liderzy opozycji jeden po drugim lądują w aresztach, a przy parlamencie działa komisja, która wyjaśnia zbrodnie rządu Saakaszwilego i ma na celu doprowadzenie do zdelegalizowania opozycji. Ostatnim etapem będą wygrane przez Gruzińskie Marzenie wybory samorządowe. Po nich ruszą represje, padną ostatni buntownicy – albo wyjadą, albo trafią do aresztów. Wtedy będziemy już mogli mówić o dyktaturze.
Co pozostało?
Apatia. Oraz nadzieja, że stanie się „coś”. W upadek ZSRR też nikt nie wierzył.
**
Gia Nodia – gruziński filozof, politolog, analityk, publicysta i polityk, minister edukacji i nauki Gruzji w 2008.