Kraj

Nadszedł czas na totalną wojnę lewicy z Kościołem

Kościół w Polsce źle ocenia blisko połowa badanych. Równo połowa polskich mężczyzn myje ręce po wyjściu z toalety. Choć nie ma badań dotyczących codziennego mycia dupy, można zaryzykować przypuszczenie, że wyniki są odpowiednio niższe. Trudno jednak spodziewać się, by politycy traktowali elektorat prohigieniczny równie lekceważąco, jak traktują przeciwników Kościoła.

Kłamstwa na temat Kościoła katolickiego to mity fundacyjne, na których oparto całą ustrojową maszynę III RP.

Ich strażnikami, propagandystami i beneficjentami byli nie tylko Wojtyła i Glemp, seryjni pedofile i ich tuszujący skandale przełożeni, Radio Maryja i PiS, Opus Dei i Ordo Iuris, Muniek Staszczyk i Wujek Samo Zło, ale też Boniecki i Mazowiecki, Matczak i Stawiszyński, „Tygodnik Powszechny” i Magazyn Kontakt, tzw. Kościół otwarty i tzw. lewica laicka.

Jednocześnie fałsz, który przeżarł każdą sferę życia publicznego w Polsce po 1989 roku, oparty na wizji konfliktu „my” kontra „oni”, w którym ścierają się siły PRL-owskiego układu i narodowokatolickiego sojuszu Kościoła i „Solidarności”, nie doczekał się solidnej narracyjnej przeciwwagi.

Torturowanie dzieci, pedofilia, wspieranie Putina. Co jeszcze ma zrobić Kościół, żebyście odeszli?

To kilka wniosków płynących z lektury dwóch monumentalnych książek Marcina Kościelniaka – wydanej niedawno przez Wydawnictwo Krytyki Politycznej Aborcji i demokracji oraz opublikowanych w 2018 roku przez Instytut Teatralny Egoistów. Trzeciej drogi w kulturze polskiej lat 80.

Z zakłopotaniem przyznam, że jeszcze do niedawna nie znałem dokonań Kościelniaka. Polski teatr, a to nim Kościelniak zajmuje się na co dzień jako pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego i zastępca redaktora naczelnego „Didaskaliów”, od dawna nie kojarzył mi się z rewolucyjnym, skrajnie lewicowym przekazem.

Tymczasem obie te książki to moim zdaniem absolutny kanon najnowszej literatury politycznej w Polsce, imponujący rozmachem akt oskarżenia, pokazujący, czym kończy się zbytnia pobłażliwość wobec religijnych halucynacji polityków i nieskończonej, systematycznej i trwającej przez dekady bezczelności oraz przemocy kleru, nie tylko symbolicznej.

Kościół i Kościelniak

Streszczanie obu książek mijałoby się z celem tego tekstu – czyli przekonaniu was o niewykorzystanym politycznym potencjale antyklerykalnej alternatywy dla rozmodlonego establishmentu – ale dla przejrzystości warto krótko opowiedzieć o ambicjach każdej z nich.

W Egoistach Kościelniak przygląda się sztuce lat 80. i zawłaszczaniu jej przez środowiska kościelne. Jak zauważa już w pierwszym zdaniu, wystarczy obejrzenie otwierających publikację zdjęć, by wczuć się w „klimacik” katolickiej histerii, która zawisła wówczas nad Polską.

„To nie gwoździe Go przebiły, lecz mój grzech”. Dziecko na Drodze Krzyżowej

Tytułowa „trzecia droga” i analizowana w tym kontekście twórczość środowiska Kultury Zrzuty to nieliczne, ale tym bardziej przez to istotne próby wyjścia twórców sztuki krytycznej po stanie wojennym poza piekielny duopol słabnącej PZPR i potężnego syndykatu zbrodni, stworzonego przez Kościół i „Solidarność”. Po lekturze zrozumiecie, jak bezczelne jest przechwycenie i neutralizowanie „trzeciej drogi” przez Hołownię, kościelnego harcerza mieszkającego na osiedlu wpływowych członków Opus Dei, i ultrakatolickiego radykała Kosiniaka-Kamysza.

Z kolei dzięki najnowszej książce Kościelniaka jasne stanie się, dlaczego Adam Michnik gotów jest rzucić wszystko i na okładce „Gazety Wyborczej” bronić Jana Pawła II tuż po ujawnieniu dowodów na to, że ultrakonserwatywny wadowicki CEO wiedział o gigantycznej skali pedofilii i jej ukrywaniu w szeregach swojej organizacji.

Przy prawie 50-letniej kolaboracji Michnika z Kościołem współpraca Wałęsy z SB to tragikomiczny epizod niewart wspominania, a książka Kościelniaka jest dla naczelnego polskiego dysydenta znacznie bardziej niewygodna niż wszystkie pohukiwania prawicowych oszołomów albo książka Roberta Krasowskiego.

Michnik wybiórczo polityczny

W Aborcji i demokracji – pierwszej części projektu, którego drugą odsłoną będzie książka o historii kobiecego oporu – autor tworzy przeciw-historię, sięgającą do początku lat 50. i jeszcze bardziej prześnionych etapów „prześnionej rewolucji” – czyli dopuszczalności aborcji jako emancypacyjnej zdobyczy autorytarnego komunizmu i kontrreformacyjnej, a zarazem zgodnej ze stalinowskimi standardami ustawy zakazującej przerywania ciąży z 1956 roku.

Jeśli myślicie, że wiecie już wystarczająco dużo o aborcji i jej absolutnie kluczowym znaczeniu dla usankcjonowanej na poziomie państwowym nienawiści wobec kobiet, będziecie niemiło zaskoczeni, śledząc działania różnych „świętych” – katolickich i świeckich – mające na celu iranizację Polski, których skutki obserwujemy do dziś.

Tusk i lęk przed czarnymi

Dlaczego chciałbym, żeby politycy i polityczki czytali Kościelniaka i wyciągali z niego jak najdalej idące wnioski? Wystarczy spojrzeć na aktorów i aktorki zbliżającej się wielkimi krokami kampanii prezydenckiej.

Jeszcze na etapie prawyborów w PO pojawiły się głosy, że partia powinna postawić raczej na Radosława Sikorskiego niż Rafała Trzaskowskiego, bo ten drugi będzie musiał walczyć z oskarżeniami o zdejmowanie krzyży, nie wspominając o wspieraniu osób LGBT+.

Zostawmy na chwilę rozważania, czy istotnie w tym duecie większym ateuszem jest akurat Trzaskowski, na którego „akcję z krzyżami” antyklerykałki z pianą na ustach, takie jak ja czy Paulina Januszewska, mogą zareagować co najwyżej pustym śmiechem. Na próbę zaprezentowania prezydenta Warszawy jako bezbożnika przez polityków PiS sztab PO odpowiada grzecznym podkuleniem ogona i odsyła do wywiadu, w którym Trzaskowski deklaruje katolicyzm. Z kolei Onet sprawdza, że żaden krzyż nie zniknął (głównie dlatego, że nie było ich od lat, również za rządów ultrakatolickiej Hanny Gronkiewicz-Waltz) – ale „oskarżenie” o walkę o świeckość dwumilionowej, multikulturowej stolicy zostało oddalone, można odetchnąć z ulgą.

Bóg jest miłościa, czyli sado-maso

Zresztą od początku istnienia Platforma robi wszystko, żeby nie urazić „czarnych” – jak o klerze w gronie zaufanych współpracowników ma się wyrażać premier Tusk. Sam szef PO tuż przed wyborami prezydenckimi w 2005 roku wziął ślub kościelny i wstawił sobie do mieszkania krucyfiks wielki jak słoń, ale mimo to nie udało mu się wygrać z sympatyczniejszym z braci Kaczyńskich. Wiele lat później, bo w roku 2021, Tusk podczas debaty z czytelnikami „Gazety Wyborczej” deklarował: „Z całych sił będę pracował nad rozdziałem państwa i Kościoła. W szkołach, urzędach publicznych czy parlamencie na ścianach nie powinny wisieć krzyże”.

Jak zwykle w przypadku Tuska, rewolucyjny zapał opadł wraz z sięgnięciem po władzę, ale warto zastanowić się, co konkretnie stanęło na przeszkodzie w realizacji zapowiadanych jeszcze w kampanii w 2023 roku postulatów minimalnego choćby zwrotu w kierunku świeckości. Dlaczego PO godzi się na uwalanie śmiechu wartych ustaw o zniesieniu kar za pomocnictwo w zakresie aborcji, Barbara Nowacka ogłasza ograniczenie lekcji religii do jednej w tygodniu jako niebywały sukces i przekonuje, że bez indoktrynacji na katechezach uwolnione od obowiązkowych prac domowych dzieciaki nic nie zrozumieją z literatury i historii, a na 2025 rok zaplanowano przekazanie rekordowych środków na Fundusz Kościelny, czyli bonus za odebrane Kościołowi w czasie PRL nieruchomości.

Na dobre i na złe istnieje teraz sekta dla każdego

Z doniesień Jacków Gądków tego świata wynika, że za tą strategią stoi przede wszystkim tchórzostwo rządu i premiera. Warto pamiętać, że Tusk to stuprocentowy solidaruch – w głębi serca żyjący dawno zwietrzałymi i demaskowanymi przez Kościelniaka bajkami o pozytywnej roli Kościoła w obalaniu komuny, a przede wszystkim trzęsący się przed klerykalnym elektoratem – zupełnie jakby wyborcy bezkrytycznie przyjmujący słowa i patronat „czarnych” nie znaleźli się po drugiej stronie co najmniej od Smoleńska, i to raczej nieodwracalnie.

Obsesyjny lęk przed obrazą uczuć religijnych i nadzieja na przeciągnięcie choćby procenta rozmodlonych Polaków na stronę „liberałów” to dowód na to, że politycy mogą sobie zamawiać badania najlepszych możliwych sondażowni, żeby potwierdziły ich intuicje, ale nie są w stanie rozejrzeć się wokół i przyjąć do wiadomości najbanalniejszych konkluzji – że katolicy postawili na PiS tak jak Stawiszyński na chrześcijaństwo i w ten klientelistyczny układ zabrnęli zbyt głęboko, by teraz świrować z Trzaskowskim fanatyków opcji dominikańskiej.

Staw, w którym powinna łowić lewica

Tusk jest dziś niemal w wieku Czesława Miłosza w chwili, gdy pisarz dostawał Nobla i coraz bardziej skręcał w stronę Wojtyły, jest też sporo starszy niż Andrzej Wajda u progu swojego bogoojczyźnianego nawiedzenia – nie jest więc jedynym wielkim polskim umysłem, którego historia i charakterologiczne słabości zaprowadziły na manowce kościelnego służalstwa.

Ale gdy pseudoliberałowie z PO walczą z katoendekami z PiS o mityczne 80–90 proc. społeczeństwa walącego jak w dym na niedzielną mszę, warto zastanowić się, co ma do zaoferowania reszta. Bo nawet jeśli weźmiemy na wiarę badania sondażowe i płomienne deklaracje oddania katolickiemu Bogu, to wciąż zostaje 10–20 proc. pozbawionych politycznej reprezentacji. Dla większości partii w Polsce to całkiem łakomy kąsek, zważywszy na to, że 14 proc. głosów oddanych w wyborach wystarcza, by być trzecią siłą w Sejmie.

A już na pewno partie lewicowe dałyby się dziś pokroić za jakieś 15 proc. I nie chodzi o żadne naiwne pryncypia – prawdę, dobro i piękno – tylko o wyborczy konkret. Choć oczywiście, zważywszy na skandale pedofilskie, pełne zaangażowanie kleru po stronie skrajnej prawicy, atak na mniejszości, potężne majątki i nieskończony serial skandali, takich jak sprzedanie premierowi Morawieckiemu działek po zaniżonej cenie, nie wspominając o nienawiści do kobiet, wdrukowanej we współczesny katolicyzm tak jak cięcie wydatków socjalnych w tożsamość paleoliberałów, odrobina przyzwoitości nawet politykom by nie zaszkodziła.

Państwo pod wezwaniem. Kto w Polsce może rozliczać członków Opus Dei?

Trudno sobie wyobrazić, żeby dotychczasowi wyborcy odwrócili się od Nowej Lewicy czy Razem po dociśnięciu antyklerykalnego pedału. Jak pokazują badania z października, to właśnie wyborcy lewicowi – a tuż za nimi wyborcy PO – najbardziej krytycznie oceniają Kościół.

Co więcej, wśród tych 41 proc. respondentów, którzy mają złe zdanie o Kościele, największą grupę stanowią osoby w przedziale wiekowym 18–24, a także „mieszkańcy dużych i największych miast, respondenci najlepiej wykształceni, przedstawiciele kadry kierowniczej i specjaliści, pracownicy administracyjno-biurowi, technicy i średni personel, prywatni przedsiębiorcy oraz ankietowani uzyskujący wysokie dochody per capita (od 4000 zł lub więcej)”. Czyli elektorat, który w ostatnich latach najczęściej wiązano właśnie z lewicą.

Ale nie tylko – polaryzacja między zwolennikami i krytykami Kościoła rozkłada się mniej więcej po równo w każdej grupie wiekowej. Działalność Kościoła negatywnie ocenia też 45 proc. pytanych w przedziale wiekowym 35–44 i 45–54, 35 proc. w przedziale 55–64 i 31 proc. starszych niż 65 lat.

W imię matki i córki, weźmy się za Ojca i Syna

Gdyby zupełnie poważnie traktować dane fanpage’a Doktorek radzi, w Polsce jest więcej osób krytycznie oceniających Kościół katolicki niż polskich mężczyzn myjących ręce po wyjściu z toalety (których, jeśli przyjrzymy się nowszym danym rządowym, jest 50 proc. – jeszcze niedawno kościołosceptycy zbliżali się do tego pułapu). Jednocześnie są to ludzie, których politycy traktują jako nieistotny, pozbawiony podmiotowości i własnego zdania plankton, z którym nie warto rozmawiać i który nie jest wart żadnych ukłonów.

Uporczywe trwanie konkordatowego dealu

Partie deklarujące się jako lewicowe uwierzyły, że ciemny lud katolicyzmem stoi i basta – stało się tak między innymi za sprawą konserwatywnych suflerów z inkluzywnie rozumianego alt-leftu – pseudoludowych Okrasków, pudrowanego katonacjonalisty Marcina Giełzaka i dywersantów z „Kościoła otwartego”. Nowa Lewica i Razem uwierzyły popularnym podcasterom i niszowym wydawcom, że „woke”, rozumiane jako prawa człowieka i prawa mniejszości – to zaledwie zniechęcający kwiatek do kożucha gospodarki, która najbardziej interesuje przeciętnego Polaka i na której najlepiej się on wyznaje.

Dlatego niezbyt radykalne poglądy Razem na świeckie państwo skończyły tam, gdzie radykalnie wysokie podatki – w programowej zamrażarce, zakamarkach strony internetowej. Dlatego też przewodnicząca Aleksandra Owca może spłukać w kiblu całą myśl liberalną, zapowiadając zaostrzenie kursu antyliberalnego, a Adrian Zandberg umizguje się do Pauliny Matysiak i jej ziomali z PiS. Jeszcze jedna partia „antyliberalna” po ośmiu latach rządów reakcyjnego i antyliberalnego PiS ze skłonnościami autorytarnymi? Nie wiem, jak państwo, ale ja podziękuję.

Posłanka Matysiak robi kolejny krok w stronę pisowskiego alt-leftu

Przystanie na wyrzucenie kwestii światopoglądowych poza nawias poważnej dyskusji politycznej to wielka klęska lewicowych projektów politycznych w tej dekadzie, ale sięgające PRL korzenie tego rozmemłania znacząco wzmocniła polityka Aleksandra Kwaśniewskiego i SLD w pierwszych latach po Okrągłym Stole.

Rozmawiałem o tym niedawno z Michałem Sutowskim, autorem politycznej biografii Kwaśniewskiego, który opowiedział, dlaczego jedyny lewicowy prezydent mimo braku konkurencji nie był tak chętny łowić w antyklerykalnym stawie, jak Danuta Waniek czy Izabella Sierakowska – bo zależało mu na zostaniu ojcem polskiej konstytucji, do czego poparcie silnego wówczas Kościoła było niezbędne.

Dziś Kościół katolicki w Polsce jest znacznie słabszy, co wynika z nieubłaganie, choć zbyt wolno postępującej laicyzacji i tego, że w ostatnich latach zmienił się w przybudówkę zepchniętego niedawno do defensywy PiS-u. Konstytucja niby jest, ale jak pokazały ostatnie lata, nikt przesadnie się do niej nie modli – nie ma więc potrzeby, żeby stawała się zakładniczką w tajnych interesach polskich partii z Watykanem. Nowa Lewica – spadkobierczyni SLD – oraz Razem mogą już sprzeciwić się księżom bez ryzyka – tak jak jeszcze kilka lat temu Anna Maria Żukowska mogła z perspektywy opozycji pogrozić palcem rozsiadającemu się w sejmowych ławach i najwyższych urzędach Opus Dei.

Kędra: Wyremontować sobie kościół, squeerować organy [rozmowa]

Dlatego przykro się patrzy na pierwsze kroki Magdaleny Biejat w roli kandydatki na prezydenta jako osoby wspierającej obecny rząd i licytującej się na szerokość uśmiechu z wybrańcem największej partii rządowej. Mieszkając w okolicach Starego Miasta, za człowieka z sąsiedztwa musiałbym pewnie uznać oddanego starówce Trzaskowskiego, ale wolałbym przejść na dietę złożoną ze swoich starych skarpet niż zagłosować na katolika. Dlatego na razie w odwodzie zostaje mi tylko pryncypialny i antykościelny Piotr Szumlewicz.

Powrót klasowej przesłanki

Aborcja i demokracja przypomniała mi o klasowym aspekcie polskiego antyklerykalizmu na przestrzeni ostatniego stulecia, którego korzenie opisał między innymi Michał Rauszer w książce Ludowy antyklerykalizm. Nieopowiedziana historia.

O ile przed 1939 rokiem mniej uprzywilejowane warstwy społeczeństwa czuły niechęć do Kościoła, bo traktowały klechów jako równych „panom”, o tyle „gdy przestał istnieć dwór, proboszcz przestał być jego sojusznikiem. W Polsce Ludowej antyklerykalizm jako zjawisko masowe zaczął zanikać właśnie z powodu braku jego klasowych przesłanek” – jak pisał w 1979 roku cytowany przez Kościelniaka Aleksander Merker. Marksistowską świadomość korzyści płynących z odebrania Kościołowi majątku w pierwszych latach po wojnie rozumiał również kardynał Wyszyński.

Martwe dzieciątko i depresyjna mamusia

Lektura Kościelniaka pokazuje, że nie jest to jednolita opowieść o antyklerykalnych chłopach, którzy po powojennej przeprowadzce do miast i zasileniu klasy robotniczej zwrócili się ku narodowokatolickiej dewocji. Ale dziś, dzięki licznym koncesjom, potężnym przelewom, bezwstydności Rydzyka i innych klerykalnych nuworyszy wykarmionych przez III RP, dzięki Funduszowi Kościelnemu i prowadzonym przez Kościół interesom z władzą, przesłanka klasowa powoli wraca do łask.

Losy antyklerykalnych mediów, partii i inicjatyw w ostatnich 35 latach układały się różnie. „Nie” Urbana przez długi czas dostrzegalnie wpływało na opinię publiczną, nawet jeśli tygodnik czytano w ukryciu. Unia Pracy czy „Bez dogmatu” przez chwilę zapewniały wąskiej grupie inteligentów poczucie wspólnoty i niewielkie ujście dla frustracji, wynikających z rozbijania się potrzeby świeckości o polityczny imposybilizm i kelnerowanie katolickiej hierarchii.

Janusz Palikot z eklektyczną mieszanką ganji, prymitywnego liberalizmu i szlachetnego antyklerykalizmu zdobył w wyborach parlamentarnych w 2011 roku 10 proc. głosów, a chwilę później do partii startującej pod sztandarami świeckiego państwa zapisało się 40 tys. osób – wynik nie do pomyślenia dla wszystkich dzisiejszych partii lewicowych razem wziętych – wśród nich takie tuzy, jak Robert Biedroń, Wanda Nowicka, Andrzej Rozenek czy Łukasz Gibała. Kler Smarzowskiego i Tylko nie mów nikomu Sekielskich dosadnie pokazały masom to, co dobrze już wiedziały, ale jednocześnie udowodniły, że można głośno mówić o bezprawiu i zostać wysłuchanym.

Najlepsi katolicy nie zadawali pytań [rozmowa]

Dziś, gdy Urban nie żyje, a Palikot ogląda świat zza krat, zwolennicy trzymania przez kler łap z dala od państwa wydają się zepchnięci do defensywy. Ale to tylko część prawdy – poza badaniami niezależnych ośrodków i setkami rozmów, które przeprowadziłem z Polakami i Polkami w całym kraju, widzę to zresztą regularnie, gdy na Krytykapolityczna.pl czy w książkach naszego wydawnictwa piszemy o Kościele i jego zbrodniach. Entuzjazm towarzyszący tym publikacjom, podobnie jak znane z protestów antyaborcyjnych hasło „ani boga, ani pana”, wydają mi się warte zagospodarowania. Nawet jeśli marsz przez instytucje musi trochę potrwać, to już teraz warto zacząć odcinanie Kościoła od pieniędzy, instytucji i stanowienia prawa, by móc myśleć o zakończeniu jego toksycznego związku z państwem.

Zimnej wojny religijnej nie było

Marcin Kościelniak pokazuje w Aborcji i demokracji, dlaczego określenie „zimna wojna religijna”, którego historycy i politologowie używają do określenia kształtującego się po 1989 roku nowego porządku i miejsca, jakie zajął w nim Kościół – a więc dyskusji na temat religii w szkołach, konkordatu, „respektowaniu wartości chrześcijańskich” czy aborcji – jest manipulacją. O żadnej wojnie nie mogło być mowy, bo całkowicie zdominowane przez mężczyzn środowiska dawnej opozycji i Kościoła mówiły jednym głosem.

Likwidacja Funduszu Kościelnego (niestety) nie zrujnuje Kościoła, ale dobre i to

Nigdy nie istniał też żaden „Kościół otwarty”, choć ksiądz Boniecki i jego ludzie do dziś funkcjonują jak kościelni agenci-śpiochy, uaktywniający się głównie przy okazji radykalnych antyaborcyjnych wzmożeń, takich jak w 2020 roku, dzieląc włos na czworo i rękami swoich sługów oferując co najwyżej kolejną wersję „kompromisu”.

Jeśli pąsowiejecie na myśl o jakiejkolwiek wojnie z Kościołem, to znaczy, że tamta koalicja, której władza utrzymuje się w Polsce do dziś, odniosła pełen sukces. Ale jeśli mimo wszystko wyobrażacie sobie, że praw kobiet, programu nauczania w szkołach czy modelu życia nie dyktują wam starsi panowie w koloratkach, powinniście zacząć pakować plecaki i szykować się do starcia z kościelnym okupantem – wojny nie „zimnej”, ale totalnej.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Łukasz Łachecki
Łukasz Łachecki
Redaktor prowadzący, publicysta Krytyki Politycznej
Zamknij