Kraj

Rolnicy w Warszawie. Jak złapać za niewidzialną rękę rynku?

Rolnicy domagają się, żeby państwo interweniowało, kiedy wolny rynek ich zawodzi. Przy okazji narzekają, że na Zachodzie mają przynajmniej silne związki zawodowe, które potrafią z rządami rozmawiać, a u nas „każdy sobie”.

Od stycznia w całej Europie trwają protesty rolników. Ich głównym celem jest zablokowanie Zielonego Ładu, do którego podstawowych założeń należą zmniejszenie skali zużycia pestycydów, ograniczenie nawożenia, zwiększenie ugorowania. Protesty są skuteczne, obowiązek ugorowania już został odłożony w czasie.

Drugim celem rolników jest walka z konkurencją, jaką z jednej strony kontynentu stanowi Ukraina, z drugiej Maroko, oraz planowana umowa handlowa z krajami Mercosur, czyli Brazylią, Argentyną, Urugwajem i Paragwajem.

Protesty rolników są wodą na młyn dla skrajnej prawicy

czytaj także

We wtorek 27 lutego rolnicy protestowali w Warszawie. Było spokojnie, nie zwieźli bel słomy celem podpalenia, tak jak to było w Brukseli. Mieli tylko transparenty, wuwuzele i petardy. Hasła na transparentach dotyczyły przede wszystkim sprzeciwu wobec Nowego Ładu, antyukraińskich było niewiele. Postulowały zamknięcie granic, takich o wymowie wprost nacjonalistycznej znalazłam dwa, a stałam na trasie przemarszu i miałam dobry widok na kolejne grupy protestujących, maszerujące spod sejmu pod Kancelarię Prezesa Rady Ministrów.

Jak złapać za niewidzialną ręką wolnego rynku?

Pod sejmem odśpiewano hymn, pieśń religijną, a apele policji o zaprzestanie używania materiałów pirotechnicznych zagłuszane były wuwuzelami.

Pytałam ludzi, dlaczego przyszli pod sejm, a nie pod te przedsiębiorstwa, które kupowały ukraińskie zboże. Lista z ich nazwami – ponad 500 podmiotów – krąży w mediach społecznościowych, a niektóre, jak Cedrob czy Wipasz, znane są od wiosny. Odpowiadali, że owszem, byli w kilku miejscach, ale protesty natychmiast blokowała policja, argumentując, że narażają zakłady na straty. Pobrali kredyty na maszyny rolnicze, a tu ceny gwałtownie spadają i ich praca przestaje się opłacać. Tak było już wiosną, poprzedni rząd nic nie zrobił, więc domagają się od nowego.

Pytani o dopłaty mówią: a pani wolałaby dostawać pieniądze za pracę czy zasiłek? Chcemy produkować, sprzedawać i nie musieć prosić się o łaskę.

To samo mówili we wrześniu zeszłego roku, kiedy na ostatniej prostej przed wyborami ministra rolnictwa Henryka Kowalczyka zastąpił w rządzie PiS Robert Telus, a premier Morawiecki obiecywał dopłaty i ogłosił embargo.

Boże, chroń polskiego rolnika (albo jak wyjść z Unii, żeby nie było na nas)

Rząd się zmienił, problem pozostał. Tona mokrej kukurydzy z Ukrainy kosztuje podobno (takie chodzą wśród rolników słuchy) 350 zł, polska kosztowała w zeszłym roku dwa razy więcej, a teraz tona suchej jest po 700 zł i trzeba prosić, żeby ktoś kupił, bo magazyny są pozapychane.

To właśnie nieopłacalność, a do tego niemoc rządu w chronieniu rolniczych interesów wzbudza gniew.

Za obniżeniem cen stoi nie tylko wpływ zboża z Ukrainy, ale też destabilizacja rynku prowadzona przez Rosję, która sprzedaje zboże swoje i to zrabowane z Ukrainy w niskich cenach. Zboże kupują państwa UE. Przechodzi ono przez granicę z Łotwą, Litwą i trafia na rynki państw europejskich.

Ta niespójność polityki unijnej wzbudza niechęć i nieufność. Z jednej strony Nowy Ład narzuca sposoby gospodarowania ziemią ludziom, którzy uważają, że sami znają się na tym najlepiej, i którzy poświęcili lata, by sprostać wymogom narzucanym przez UE. Z drugiej wpuszcza produkty, nie sprawdzając, czy spełniają kryteria. Korzyści czerpią duże przedsiębiorstwa, mniejsi producenci tracą poczucie bezpieczeństwa.

Z jednej strony wszyscy mają być solidarni z Ukrainą i pomagać jej, otwierając granice dla zboża. Z drugiej – byle po cichu – w najlepsze trwa handel z Rosją.

Rolnicy na granicy. Wojna w Ukrainie w cieniu polskich protestów

Wszystko wskazuje na to, że państwa i Unia strzegą wolnego rynku, na którym zarabiają ci sprytniejsi, zaś ci, co produkowali zgodnie z normami – tracą. Niewidzialna ręka wolnego rynku dosypuje najbogatszym. A apele o interwencję nic nie dają, bo procedury, bo trzeba zebrać komisję, bo trzeba znaleźć rozwiązanie. System jest skomplikowany i nie ma jak tej niewidzialnej ręki złapać na gorącym uczynku.

Stąd okrzyki antyunijne, stąd awantura pod sejmem i Kancelarią Premiera – rolnicy domagają się, żeby państwo interweniowało, kiedy wolny rynek ich zawodzi. Przy okazji narzekają, że na Zachodzie mają przynajmniej silne związki zawodowe, które potrafią z rządami rozmawiać, a u nas „każdy sobie”. Pytani, czemu nie założą związku, machają ręką, że upolitycznione, że to trampolina dla przyszłych polityków, którzy reprezentują swoje interesy, a nie rolników.

Kiedy o tym rozmawialiśmy, obok przechodzili przedstawiciele solidarności rolniczej w zielonych kamizelkach – najlepszy przykład związku zawodowego, będącego zapleczem politycznym konkretnej partii.

Bo niezadowoleni rolnicy to wielka siła i w oczywisty sposób łakomy kąsek dla polityków. PiS wygrywa na tym melodię antyunijną i anty-Tuskową. Konfederacja dmie w żagiel nacjonalizmu. Myśliwi podczepiają się pod protest, bo nie chcą utracić władzy w lesie. Lasy przeniesione do Ministerstwa Klimatu nie są dla nich tak intratne jak w Ministerstwie Rolnictwa, gdzie swoje krwawe praktyki mogą tłumaczyć koniecznością ochrony pól uprawnych.

Protest rolników w Warszawie. Fot. Jakub Szafrański

Wreszcie przemysł futrzarski, też z gruntu przeciwny wszelkim zmianom idącym w kierunku ograniczenia cierpienia zwierząt.

Ale na te polityczne interesy rolnicy są już dość czuli. Dlatego Szczepan Wójcik – lobbysta zerwiskórków, tan sam, który zablokował „piątkę dla zwierząt” Kaczyńskiego – a który organizował wtorkowy, protest i rozmawiał z Szymonem Hołownią – został przez demonstrantów wygwizdany. Dlatego też wiceminister Michał Kołodziejczak stracił wiarygodność.

Krzyż na bochenku

Pytam o zboże wysypywane na tory. Nie popierają, ale uważają, że trzeba bronić swoich interesów. Sami nie marnują, a na bochenku, zanim odkroją kawałek, kreślą znak krzyża. Jeden z rolników pokazuje, jak to kreśli ten krzyż, a drugi, w myśliwskiej kamizelce, odwraca się, by ukryć śmiech.

Czy nie przeszkadza im, że filmy i zdjęcia ze zniszczonym zbożem z Ukrainy to woda na młyn rosyjskiej propagandy? – A gdzie nie ma propagandy? – odpowiadają pytaniem. Co tu jest prawdą? Każdy ma swoją propagandę, a ja widzę, za ile kupiłem i że nawet mi się nie zwróci.

Bezpieczeństwo widzą tak, że jak będzie wojna, to import stanie, bo każdy kraj będzie trzymał dla siebie, a wtedy miasta zobaczą, jacy rolnicy są potrzebni. Poza tym rolnicy mają sprzęty, którymi mogą pomagać żołnierzom, bo przecież armia sama sobie nie poradzi.

A co z solidarnością z Ukrainą, która walczy? No, niech wracają i walczą, a jak przegrają – podpiszą kapitulację, bo myśmy im pomogli, a oni są niewdzięczni. No i trzeba pamiętać o Wołyniu. – To i o cerkwiach palonych, akcji „Wisła”, latach prześladowań i nacjonalizmu polskiego też? Chyba o tym nie słyszeli, bo wycofują się z tematu. Wiadomo: niech wygrają, przecież mają broń.

Że broń i pomoc blokowane są właśnie na granicach? Ale oni widzieli, że do Ukrainy jadą takie luksusowe samochody – pokazują mi filmik na telefonie. A poza tym – argumentują – to zboże rozsypane to tych oligarchów i wielkich korporacji międzynarodowych, holenderskich i innych. Znowu rozmowa wraca do wymogów, środków ochrony roślin, nawozów, których w Ukrainie wolno używać, a u nas od dawna nie.

W ten sposób nacjonalizm nakłada się na nierozpoznany do końca interes klasowy. Korporacje dosięgnąć trudno, zboże z wagonów wysypać łatwiej. A żeby się usprawiedliwić, można przypomnieć Wołyń oraz – rozwiązanie łatwe, też z klucza państwowego, które łatwo może się zamienić w nacjonalistyczne – zamknąć granice. To jest zrozumiałe: jest państwo, ma granice, ma rolników i górników, więc jest, co jest, i jak się ogrzać. System unijny i globalny jest zaś skomplikowany, w dodatku z rozproszoną odpowiedzialnością, bo ani marszałek nic nie może, ani premier nie pomógł, ani nawet komisarz, a tymczasem poza kontrolą i ich kosztem firmy się bogacą. A policja tego pilnuje.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Katarzyna Przyborska
Katarzyna Przyborska
Dziennikarka KrytykaPolityczna.pl
Dziennikarka KrytykaPolityczna.pl, antropolożka kultury, absolwentka The Graduate School for Social Research IFiS PAN; mama. Była redaktorką w Ośrodku KARTA i w „Newsweeku Historia”. Współredaktorka książki „Salon. Niezależni w »świetlicy« Anny Erdman i Tadeusza Walendowskiego 1976-79”. Autorka książki „Żaba”, wydanej przez Krytykę Polityczną.
Zamknij