Nic mnie tak nie oburza jak pozycjonowanie w roli ofiar lekarzy, wciąż nieumiejących i niechcących – jak pisały aktywistki Aborcyjnego Dream Teamu – odpuścić kontroli nad antykoncepcją, przerywaniem ciąży, porodami i wszelkimi procesami reprodukcyjnymi.
Po śmierci Doroty z Nowego Targu Donald Tusk mówił, że to nie wina lekarzy, tylko PiS-u. Dziś znów staje w obronie ginekologów, gdy mowa o krzywdzie pozbawionych dostępu do bezpłatnej, legalnej i bezpiecznej aborcji kobiet. Ale Polską nie rządzi już partia Kaczyńskiego, a życie wielu z nas nadal zależy od medyków.
„Niech się położy. Rozkładała nogi? No to teraz musi urodzić” – ilu z was usłyszało ten tekst w mniej lub bardziej obleśnej wersji podczas wizyty u ginekologa? Nie podnoście rąk.
Liczne badania przeprowadzane wśród pacjentek, a także doświadczenia takich organizacji jak Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, która między innymi wspierała zmuszoną do urodzenia dziecka przez lekarzy pomimo przeciwwskazań zdrowotnych Alicję Tysiąc w walce o sprawiedliwość, dostarczają wystarczających dowodów na to, że Polek nie traktuje się z godnością w gabinetach.
czytaj także
Co więcej, nawet się je tam niemal bezkarnie gwałci. Bo czy można nazwać karą wydany w 2023 roku wyrok w zawieszeniu dla Jana K., który skrzywdził 19-latkę na fotelu ginekologicznym?
W tym samym roku tylko 122 gabinety były wyposażone w specjalnie obniżone na potrzeby kobiet z niepełnosprawnościami stanowiska do badań. Ta grupa pacjentek, jak wskazuje Rzecznik Praw Obywatelskich, „skarży się na stereotypowe traktowanie, założenie, że kobiety z niepełnosprawnościami nie mogą lub nie powinny prowadzić aktywnego życia seksualnego, czy naruszające godność, a nawet upokarzające uwagi lekarzy”.
Z podobnymi problemami mierzą się osoby grube.
„Kiedy pytasz o wysublimowane, bardzo ukryte zachowania dyskryminujące ze względu na grubość, myślę o historiach z gabinetów ginekologicznych. Osobom chcącym zajść w ciążę bardzo często mówiono – czasami wprost, a zwykle właśnie w zawoalowany sposób i nie do końca powołując się na faktyczne parametry medyczne, badania naukowe itd. – że w tę ciążę nie zajdą lub jej nie utrzymają z uwagi na masę ich ciała. Odwoływano się także do ich seksualności i tego, jak to możliwe, że ktoś chce z nimi uprawiać seks” – mówiły mi autorki raportu Nie myślała pani o schudnięciu? Doświadczenia grubych osób w kontakcie z ochroną zdrowia, Natalia Skoczylas i Urszula Chowaniec z kolektywu Vingardium Grubiosa.
Należałoby więc właściwie napisać, że mamy do czynienia z patoginekologią. Konto o takiej nazwie powstało już zresztą nawet na Instagramie, gdzie kobiety dzielą się swoimi przykrymi doświadczeniami z gabinetów. Od niektórych wyznań włos się jeży na głowie, ale bynajmniej nie z powodu zaskoczenia. Trudno spodziewać się bowiem dbałości o dobrostan pacjentek w kraju, w którym ma się za nic ich życie, a – jak pisała o śmierci Doroty z Nowego Targu na naszych łamach Katarzyna Przyborska – „wianuszek lekarzy stoi i patrzy, jak kobieta umiera, jak martwy płód zabija swoją matkę”.
W tragedii zmarłej w piątym miesiącu kobiety – tak jak kilku innych przed nią, np. Izabeli z Pszczyny – ogromna część społeczeństwa przestała widzieć wyłącznie konsekwencję decyzji o zaostrzeniu już i tak restrykcyjnego prawa aborcyjnego, wydanej pod patronatem rządu Zjednoczonej Prawicy przez Trybunał Konstytucyjny Julii Przyłębskiej. Jak wynika z sondażu Ipsos przygotowanego dla OKO.press i Tok FM, Polki i Polacy w 76 proc. winą za śmierć Doroty obarczyli lekarzy, którzy nie zdecydowali się udzielić należnej jej pomocy.
To moment, w którym wreszcie – jak wskazywała komentująca wyniki tego badania dziennikarka Magdalena Chrzczonowicz – „rozpoczęto dyskusję do tej pory toczącą się głównie w środowisku feministycznym” i „dotykającą społecznego tabu, jakim jest rola i pozycja lekarza”. Zaczęto głośno zadawać pytania o to, czy faktycznie ginekolodzy są bogami decydującymi o życiu i śmierci pacjentek. Czy powinni dłużej zasłaniać się obawami o odpowiedzialność karną, odmawiając aborcji i mając przed sobą kobietę, którą może uratować jedynie przerwanie ciąży?
czytaj także
Czujecie tę nierównowagę sił i dysproporcję w doświadczanym poczuciu zagrożenia? Na to pytanie Donald Tusk, zalotnie uśmiechający się w zeszłorocznej kampanii wyborczej do kobiecego elektoratu, a dziś mówiący jako premier wprost, że legalizacji aborcji na pewno nie będzie jeszcze do kolejnego głosowania – tym razem na władze lokalne – odpowiedziałby zapewne negatywnie. Albo zacząłby użalać się nad lekarzami. A nie, czekajcie. On już to zrobił – zresztą, nie po raz pierwszy. Kiedyś jednak w dyskusji o aborcji za krzywdę kobiet kazał obwiniać nie ginekologów, a PiS. Na kogo zrzuci odpowiedzialność teraz?
„Lekarze muszą się czuć absolutnie bezpiecznie, gdy decydują się na aborcję ze względu na dobro pacjentki, kobiety ciężarnej. Nie może być tak, że lekarz się boi, że przyjdzie prokurator, gdy lekarz ratuje życie kobiety ciężarnej” – powiedział obecny szef rządu. O poczuciu bezpieczeństwa Polek nawet się nie zająknął.
Jestem już przyzwyczajona do tego, że na mówienie o aborcji dla konserwatywnych panów w polskiej polityce (a tylko takich obecnie mamy) pora jest zawsze nieodpowiednia. A to trzeba PiS odsunąć od władzy, a to wygrać w samorządach, a potem, patrz, Bożenko, wybory prezydenckie, parlamentarne, PiS dojdzie do władzy, wejdzie całkowity zakaz aborcji i znowu protestować na ulicach trzeba będzie.
W tym błędnym kole nic mnie jednak tak nie oburza jak pozycjonowanie w roli ofiar lekarzy, wciąż nieumiejących i niechcących – jak pisały aktywistki Aborcyjnego Dream Teamu – odpuścić kontroli nad antykoncepcją, przerywaniem ciąży, porodami i wszelkimi procesami reprodukcyjnymi. Bo wiecie, na aborcji farmakologicznej, którą zrobicie same w domu, nie da się zarobić, a na prywatnych konsultacjach – owszem. To jeden z powodów, dla których gotowa od miesięcy ustawa o dekryminalizacji aborcji leży w sejmowej zamrażarce.
Patoginekologia wykracza więc daleko poza gabinety medyczne i szpitale. Jest opowieścią o podtrzymywanej i zatruwanej przez pożenionych z Kościołem polityków władzy. Nie musisz wcale wychodzić z domu, żeby dowiedzieć się od lekarza, co powinnaś robić ze swoim zdrowiem reprodukcyjnym tak, by opłacało mu się to finansowo i ideologicznie.
czytaj także
Jeśli nie natkniesz się akurat na wykład medyczki „załamującej ręce nad rosnącym zainteresowaniem sterylizacją i nad tym, że musi robić aborcje, które dla lekarza – uwaga – wcale »nie są przyjemnym zabiegiem«” w mediach, to na pewno usłyszysz absolwenta akademii medycznej i lidera jednej z największych partii, perorującego z mównicy sejmowej o macicach: twojej, mojej i Kowalskiej. Oczywiście z bozią i pseudoetycznymi morałami w tle. O entuzjastach klauzuli sumienia i tych, którzy dzięki niej udają ofiary systemu, nawet nie wspomnę. Zdaję sobie natomiast sprawę, że zaraz odezwie się Polskie Towarzystwo Ginekologów i Położników, które uzna ten tekst za szczucie na lekarzy.
Podobnie jak Katarzyna Przyborska pisząca o Dorocie z Nowego Targu uważałam kiedyś, że nie można publicznie krytykować lekarzy, bo to szkodliwe społecznie, system ochrony zdrowia jest niedofinansowany i nie wszyscy lekarze (tak jak nie wszyscy księża) są źli.
To prawda, ale jestem pewna, że sobie poradzą, skoro mogą liczyć na ochronę samego premiera. Zastanawia mnie jednak za każdym razem, gdy pacjentki się skarżą na tyle głośno, by interesowała się nimi cała opinia publiczna – gdzie są ci dobrzy ginekolodzy? Dlaczego nie wychodzą przed szereg, nie wspierają oficjalnie pacjentek, nie szukają rozwiązań, nie przyjmują krytyki, nie protestują przeciwko władzy, lecz zachowują się, jakby bronili oblężonej twierdzy i jako część środowiska ponoszą odpowiedzialność za to, jak ono funkcjonuje?
czytaj także
Wcale nie mam na myśli młodych czy postawionych najniżej w hierarchii medyków, lecz wpływowych ordynatorów odmawiających aborcji, bo wprawdzie nie mają nic przeciwko, ale na wszelki wypadek w ich szpitalu noszącym imię jakiegoś świętego lepiej się nie wychylać. To oni – obok kobiet – muszą apelować do władz o zmiany, a także wprowadzać określone w relacji z pacjentkami, zachowując się przyzwoicie, humanitarnie i z szacunkiem. Może nawet – upominać o to swoich kolegów po fachu.
Powtórzę truizm: to nie tak, że lekarze są z zasady okrutni, patriarchalni i łasi na kasę. W każdym zawodzie czynnik ludzki bywa kapryśny i ma w swoich szeregach skrajnie nieempatyczne jednostki. W medycynie też. Podlana seksizmem znieczulica i syndrom boga powinny się jednak co najwyżej przydarzać, a nie stanowić normę.
Zdaję sobie sprawę, że to trudne i że najlepszy i najbardziej wrażliwy na dobro pacjentek ginekolog nierzadko staje się cynicznym dupkiem w systemie, który już na etapie zdobywania wykształcenia wtłacza adeptom sztuki medycznej przestarzałą wiedzę i seksizm; potem dobija dziurami finansowymi w publicznych placówkach i zachęca do zarabiania w prywatnych gabinetach (tam już tak bardzo nie obowiązuje ani klauzula sumienia, ani zakaz aborcji), a warunkami panującymi w szpitalach i przychodniach doprowadza do frustracji.
Jednak nie oszukujmy się, że największymi poszkodowanymi tego stanu rzeczy są pielęgniarki, ratownicy medyczni czy niepochodzący z rodzin lekarskich rezydenci. Czy mająca sprawczość część środowiska lekarskiego chce kontestować wzmocniony płodocentryczną i antypacjencką legislacją system? Czy może jednak siedzi cicho, bo jest jego beneficjentem, a nie sojusznikiem kobiet? Jeśli tak, wciąż nie jest za późno, by zmienić zdanie.