Jeśli ktoś nie potrafi otworzyć się na podążanie za swoim dzieckiem, nie uznaje jego podmiotowości, nie dowie się o jego transpłciowości. A ci, którzy wiedzą, mówią, że wolą „mieć córkę niż martwego syna” – mówią nam Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin i Joanna Sokolińska, autorki książki „Mów o mnie ono. Dlaczego współczesne dzieci szukają swojej płci?”.
Paulina Januszewska: „Dawniej ludzie nie wiedzieli, że mogą wybrać, jaką mają płeć, więc to, że wiedzą, jest rewolucyjne. To jest nowy punk” – mówi mama jednej z waszych bohaterek. Domyślam się, że intencje rozmówczyni były jak najbardziej pozytywne, ale czy ta wypowiedź nie sugeruje – zgodnie z transfobicznym założeniem – że płeć to kwestia wyboru, a transpłciowość czy niebinarność jest fanaberią lub wyrazem buntu, który „zaraz się tym wszystkim tęczowym dzieciakom odwidzi”?
Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: Z mamą transpłciowej Marcelli rozmawiałam ponad rok temu. Spotkałyśmy się jednak ponownie już po publikacji naszej książki i usłyszałam, że dziś wiele rzeczy opowiedziałaby zupełnie inaczej. I nie dlatego, że to, co mówiła wtedy, nie było zgodne z prawdą.
Tylko?
K.S.-K.: Od tamtej pory wiele się zmieniło. Jej dziecko przechodzi przez proces, więc ona też. Zmienia się jej postrzeganie dziecka jako osoby transpłciowej. To dość dobrze pokazuje, jak bardzo nasz pogląd na ten temat ewoluuje wraz z wiedzą. A także to, że to dość grząski teren, w którym wbrew dobrym intencjom łatwo trafić na transfobiczną minę i stwierdzić, że mamy do czynienia z modą czy czyimś widzimisię. Osobom, które dopuszczają się dyskryminacji, tylko w to graj. Będą łapać nas za słowa, próbując dowieść swoich tez. Tymczasem nasza jest inna.
To znaczy?
K.S.-K.: Widzimy wielki mentalnościowy i kulturowy przewrót, którego głównym założeniem jest przyznanie sobie prawa do zrozumienia tego, co się czuje. Myślę, że starszym pokoleniom było trudniej to robić z uwagi na brak dostatecznej wiedzy i wywołujące lęk tabuizowanie transpłciowości. Dziś nastolatki nie boją się zadawać pytań o swoją tożsamość. Sądzę, że mamie Marcelli nie chodziło o „wybór” rozumiany jako wejście do drogerii i wybranie sobie płci jak kremu, lecz o możliwość poszukiwania. Tym właśnie jest nowy bunt i nowy pokoleniowy, rewolucyjny punk.
Joanna Sokolińska: Rozumiem wątpliwości względem punkowego ujęcia transpłciowości, sama miałam podobne, czytając wypowiedź mamy Marcelli, ale jednocześnie jeszcze trochę inaczej widzę znaczenie tych słów. Punk rzeczywiście jest wyborem, jeśli sprowadzimy go do noszenia irokeza. Gdy jednak spojrzymy na niego jak na ruch i stojące za nim idee, dostrzeżemy, że przede wszystkim stanowi odrzucenie zastanego porządku świata, jego opresyjności.
A w przypadku kontestowania binarnego podziału płci…?
J.S.: …nie chodzi o to, że ktoś, mówiąc: „jestem osobą transpłciową”, dokonuje wyboru i wypisuje się z zasad panujących w danym systemie. W dysforii nie ma niczego punkowego, jest dramat, który jako społeczeństwo powinniśmy dostrzec. Natomiast wszystko, co ktoś robi z odkryciem, że nie jest Klementyną, lecz Bonifacym, może mieć moc buntowniczej decyzyjności i odzyskania podmiotowości, za którą idzie manifest: „mam gdzieś, co myślicie, znajdę swoją brygadę na Instagramie, przypnę znaczki ze wszystkimi niebinarnymi flagami do plecaka i pójdę z nimi jak ze sztandarem”. To, że ktoś w ogóle zacznie zadawać sobie pytanie o to, kim jest, a nie o to, czego społeczeństwo wymaga od niego i przypisanej mu przy urodzeniu płci, jest – moim zdaniem – punkowe.
Uzgodnienie płci? Najpierw pozew i spotkanie z rodzicami w sądzie
czytaj także
W Mów o mnie ono stawiacie tezę, że nastąpił zdecydowany wzrost widoczności lub liczby (zależy, kogo spytać) nastolatków określających się jako osoby niebinarne czy transpłciowe. „Przypuszczałyśmy, że ten skokowy wzrost liczby dzieciaków LGBTQ+ dotyczy nastolatków z wielkomiejskich, lewicowych rodzin. Dzieci, które, jak to określiła jedna z moich przyjaciółek, są weganami i osobami queer, bo »nie mają prawdziwych problemów«” – piszecie. Jako biseksualna weganka powinnam się wkurzyć, ale to nie jest coś, co słyszę po raz pierwszy. Nierzadko mówią tak osoby uważające się za progresywne. Czy właśnie dla nich napisałyście tę książkę?
K.S.-K. i J.S. (razem): Nie!
J.S.: Śmieję się, bo w ogóle nie przyszło mi to do głowy. Chciałyśmy raczej pokazać, że rozpoczynając pracę nad książką, same myślałyśmy podobnie. Fakt, że wszędzie widziałyśmy transpłciowe dzieci, próbowałyśmy łączyć ze środowiskiem, w którym same funkcjonujemy. Wydawało nam się, że pracujemy nad opisem zjawiska dotyczącego bardzo wąskiej grupy.
Z błędu wyprowadziło mnie moje najstarsze dziecko, które wiedzie bardzo intensywne życie twitterowe: gdy spytałam o to, czy ma jakichś transpłciowych znajomych spoza Warszawy, dostałam masę kontaktów, w tym do osoby spod Suwałk. Pojechałam też do Krosna, gdzie spotkałam się z organizatorami Queerowego Podkarpacia – imprezy, której sama nazwa brzmiała dla mnie surrealistycznie. Innym razem na targu w Jeleniej Górze spotkałam 16-latka, który chodzi do jednej klasy z transpłciowym chłopcem, a ze swojej wiejskiej podstawówki zna transpłciową dziewczynkę.
Czyli przekonanie, że to domena wielkich miast, jest mitem?
J.S.: Tak, choć wiadomo, że na ulicy w Krośnie nie spotka pani tłumu ludzi z tęczowymi torbami ze znanej sieciówki. Najprawdopodobniej nie zobaczy pani żadnej, bo tam dość mocno trzyma się konserwatywna – również młoda – prawica. Tymczasem w Warszawie tęczowe akcesoria noszą także osoby spoza tej społeczności jako wyraz wsparcia czy po prostu element stylizacji.
Chodzi więc po prostu o przyzwolenie na widoczność osób LGBTQ+ w przestrzeni publicznej?
J.S.: Zgadza się. Ale gdy Fundusz dla Odmiany rozdał granty na działalność dla osób LGBT+, okazało się, że aż trzy rozpatrzone pozytywnie wnioski nadesłano z Krosna. To pozwala nam myśleć, że zgłoszeń z tego miasta czy okolic mogło być znacznie więcej. Transpłciowych nastolatków również.
K.S.-K.: Faktem jest, że w usytuowanych w dużych miastach tzw. lewicowych czy demokratycznych szkołach liczba osób transpłciowych może okazać się wyższa niż gdzie indziej, bo progresywni i akceptujący rodzice nie wyślą przecież swoich dzieci do placówki, która wypada najniżej w rankingach przyjazności LGBTQ+.
Natomiast w bardziej konserwatywnych regionach (nazywanych tak na podstawie sympatii politycznych odzwierciedlonych w wynikach wyborów) transpłciowych dzieci też nie brakuje – po prostu ich rodzice zwykle o tym nie wiedzą. Nie wiedzą również wtedy, gdy dorosłe już dziecko wyjeżdża na studia. Jeden z moich rozmówców nie ma żadnego kłopotu z byciem sobą na uczelni i proszeniem o to, by zwracano się do niego odpowiednim zaimkiem i imieniem. Gdy jednak odwiedza rodzinną miejscowość, musi posługiwać się deadname’em. Tym, co różni młodzież wielkomiejską od tej z mniejszych ośrodków, jest dostępność do różnorodności, akceptacja otoczenia, możliwość wyboru progresywnej szkoły.
J.S.: Konserwatywni rodzice innego z bohaterów naszej książki nie tylko nie zdają sobie sprawy, że mają transpłciowe dziecko. Oni nawet nie wiedzą o tym, że ich dziecko w drastyczny sposób się okalecza, bo musi żyć w dwóch światach. W towarzystwie rówieśników, w szkole – zwykłej publicznej, nie z żadnej bańki – funkcjonuje jako chłopiec, a w domu jako dziewczynka.
czytaj także
Piszecie, że jesteśmy świadkami obyczajowej rewolucji, której powody nie są jednoznaczne albo – jest ich po prostu wiele. Jakie waszym zdaniem zmiany i procesy, które zaszły w ciągu ostatnich 10–20 lat, pozwalają dzieciom i nastolatkom bardziej niż ich rodzicom zrozumieć szerokie spektrum płci?
J.S.: Bardzo duże znaczenie miała emancypacja gejów i lesbijek. Sprawienie, że ich obecność w Polsce, pomimo wielu przeciwności społeczno-politycznych, jest bardziej akceptowana i zauważalna, można uznać za przetarcie szlaku dla zwiększenia widoczności przedstawicieli i przedstawicielek następnych literek w skrócie LGBT+.
Sporo w tym zakresie zawdzięczamy też Instagramowi, TikTokowi i ogólnie rzecz biorąc, dostępności wiedzy o płciowości w internecie. Ale dla mnie niesłychanie otwierające i inspirujące pod tym względem były rozmowy z Emilią Wiśniewską z Trans-Fuzji, która powiedziała nam, że jedną z istotnych zmian wpływających na większą widoczność czy wzrost liczby transpłciowych nastolatek i nastolatków, jest ewolucja w samej społeczności osób transpłciowych.
Co dokładnie ma pani na myśli?
J.S.: Emilia wskazała, że poszerzyły się kryteria wejścia do tej grupy i bycia uznanym za kogoś, kto może mówić o sobie, że jest osobą transpłciową. Jeszcze 10–12 lat temu dotyczyło to raczej osób zdecydowanych na pełną ścieżkę tranzycji społecznej i medycznej lub mających ten proces za sobą. Dziś wystarczy prośba o zmianę imienia, którym można się do kogoś zwracać, używanie różnych zaimków, i to już jest valid, wiążące dla społeczności.
W pewnym sensie ta zmiana jest symbolem rewolucji zachodzącej w wielu innych obszarach współczesnej obyczajowości, kultury, filozofii. Podobny mechanizm dość celnie opisał znajomy mojej mamy, raczej konserwatywny człowiek, który przeczytał naszą książkę, mimo że bardzo się jej bał. To znaczy – był przekonany, że będzie „skrajna, radykalna i lewacka”.
Pomylił się?
J.S.: Stwierdził z zaskoczeniem, że treść jest bardzo wyważona, ale – co najważniejsze – lektura podsunęła mu myśl z czasów, gdy przeprowadzał badania wśród Łemków i Bojków. Trwały wtedy dyskusje o tym, kto właściwie jest prawdziwym Łemkiem, a kto Ukraińcem, kto Bojkiem, a kto Polakiem, aż w końcu przyjęto, że wystarczy osobiste uznanie, że jest się przedstawicielem którejś z tych grup. Wydaje mi się, że w społeczności osób transpłciowych i w ogóle szerzej w społeczeństwie wydarzyło się coś podobnego.
K.S.-K.: To przełom kulturowy, będący konsekwencją rewolucji dokonanych w obszarze gender, identyfikacji ról płciowych, kulturowych, społecznych oraz buntu przeciwko ich narzucaniu. Znaleźliśmy się w momencie, w którym wiele osób uznaje, że nikt nie może im udowodnić, że są lub nie są kobietami/mężczyznami, ani zmusić do potwierdzania tego w jakimkolwiek stopniu przeprowadzeniem lub nieprzeprowadzeniem tranzycji. Przyjmujemy założenie, że sens i prawda tkwią w tym, co ja o sobie mówię i co czuję. Tak realizuje się wielkie prawo do wolności, którego nikt nie jest w stanie nam odebrać.
Oczywiście tożsamości możemy mieć i budować na różnych polach, akurat obecnie bardzo widoczne jest to związane z płcią. Przy czym nie chcę umniejszać praw osób, które bardzo potrzebują się określić jako kobieta czy mężczyzna i przejść pełną tranzycję. Chodzi mi raczej o pokazanie, w jak szerokim spektrum obejmującym różne tożsamości się znajdujemy. Niektórzy potrzebują bardziej skonkretyzowanych tożsamości, inni mniej. Należy też pamiętać, że dla wielu osób płeć i ciało to kwestia życia i śmierci, bo dysforia powoduje ogromne cierpienie.
czytaj także
Mam wrażenie, że wasza książka jest też opowieścią o zmianie podejścia do podmiotowości dzieci i nastolatków, zaakceptowania i poważnego potraktowania tego, co czują. Ale jak to się ma do strachu podsycanego przez stronę transfobiczną, ale realnego w doświadczeniu rodziców, którym mówi się: „no dobrze, dziś twoje dziecko twierdzi, że jest transpłciowe, a za parę lat będzie przechodzić detranzycję”?
J.S.: Nie widzę związku pomiędzy zmianą sposobu wychowywania dzieci a tym, że tak wiele z nich określa się jako transpłciowe. Choć pewnie jest tak, że jeśli ktoś nie chce otworzyć się na podążanie za swoim dzieckiem, nie uznaje jego podmiotowości, to nie będzie wiedzieć o wielu jego dylematach i eksperymentach życiowych. Nie tylko dotyczących płci i orientacji seksualnej.
Jeżeli chodzi o część praktyczną, to muszę rozczarować wszystkich oczekujących, że niedługo wszystkie nastolatki będą przechodzić tranzycję. To się nie stanie. Rodzicielski strach o bezpieczeństwo i integralność fizyczną dzieci nie wygląda też tak jak w tekście Utnij piersi, a potem się zobaczy, czyli przedrukowanej przez „Gazetę Wyborczą” transfobicznej recenzji równie transfobicznej książki Abigail Shrier. Oczywiście wiele osób, z którymi rozmawiałam na ten temat i które wiedzą, że ich dziecko jest transpłciowe, ma w sobie lęk pod tytułem: „a co, jeżeli to jest przejściowe?”.
No właśnie. Co wtedy?
J.S.: Zacznijmy od tego, że w znaczącej części ich dzieci wcale nie chcą operacji. A te, które się na to decydują, bo bardzo cierpią w swoich ciałach, robią to później, gdy są pełnoletnie, lub muszą przejść długi proces, by w ogóle doszło do zabiegów medycznych. Przede wszystkim jednak rodzice, którym zależy na dziecku, często mówią, że „wolą mieć żywą córkę niż martwego syna”. I to jest odpowiedź na pani pytanie.
Czytałam badania, z których wynika, że na detranzycję decyduje się jeden proc. osób transpłciowych. Oczywiście im więcej osób zdecyduje się na tranzycję, tym więcej będzie procedur jej odwracania, przynajmniej liczbowo. Jako matka bardzo dobrze rozumiem lęki, o których pani mówi, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, co musi czuć człowiek, który boi się o przyszłość dziecka potwornie męczącego się w swoim ciele. Wątpliwości te wyglądają zupełnie inaczej, gdy zamiast na liczby i zjawiska, którymi manipulują transfobiczne środowiska, patrzymy na konkretnych ludzi w bardzo konkretnych sytuacjach.
czytaj także
K.S.-K.: Ja z kolei widzę połączenie pomiędzy wychowaniem a odwagą w poszukiwaniu tożsamości. Być może istotny jest tu kontekst czasowy, bo rzeczywiście podejście do rozwoju współczesnych dzieci i nastolatków znacząco się zmieniło w porównaniu do tego, co proponowały starsze pokolenia jeszcze stosunkowo niedawno, i istnienie szkół demokratycznych jest na to najlepszym dowodem. Jednak w książce uznanie podmiotowości dziecka poprzez respektowanie tego, co ono czuje, będące podstawą tej zmiany, pokazuję na prostszym przykładzie. Mianowicie mówię: „pozwólmy dziecku zdjąć czapkę, gdy twierdzi, że jest mu za gorąco”.
I pani pozwala?
Ba, nawet zostałam już za to potępiona jako zła matka. Tak też nazwały mnie środowiska sceptycznie podchodzące do kwestii transpłciowości i transfobiczne, które kwestię detranzycji traktują w sposób zero-jedynkowy i – jak wspomniała Joanna – często manipulacyjny. Bo jak inaczej nazwać działania blogera, który do każdej możliwej dyskusji na Facebooku czy Twitterze wrzuca 10 linków o tym, jaki kraj wycofał się z tranzycji na żądanie, podwyższył wiek dostępu do zabiegów medycznych, jakie tragiczne skutki może nieść za sobą operacja – byle tylko straszyć ludzi przed tranzycją, bez podawania kontekstu tych wszystkich wydarzeń.
To normalne, że rodzic osaczony takimi wiadomościami może poczuć się zagubiony, bo nie umie weryfikować źródeł na tyle, by wiedzieć, że pochodzą od osoby działającej na szkodę osób transpłciowych. Dlatego potrzebujemy jasnych procedur wsparcia medycznego, psychologicznego i prawnego. Kłopot w tym, że w Polsce trudno w ogóle mówić o wszystkich zagrożeniach z tym związanych, skoro zrobienie tranzycji jest bardzo trudne, a osoby transpłciowe – systemowo dyskryminowane. Potrzebujemy przestrzeni do dyskusji na ten temat. Teraz jej nie ma – ze szkodą dla osób transpłciowych.
Gevisser: Represje wobec osób queer to represje wobec wszystkich ludzi
czytaj także
Ale z kim tu dyskutować? Z transfobami?
K.S.-K.: Sama pani widzi, że jest to bardzo zero-jedynkowe. Jestem przeciwna podnoszeniu jawnie transfobicznych argumentów. Ale z drugiej strony, jeśli wyrazi się publicznie jakąś uzasadnioną wątpliwość, to od razu zostaje się złapanym za słowo przez sceptyków czy stronę transfobiczną na zasadzie: „no proszę, jednak podawanie hormonów czy przeprowadzenie zabiegu jest szkodliwe”. Z drugiej strony można dostać łatkę sceptyka czy transfoba.
No i jest jakieś wyjście z tego impasu?
K.S.-K.: Na pewno da się stworzyć przestrzeń do rzetelnej debaty. A przyszło mi to do głowy, gdy obejrzałam dostępny na ARTE.tv film Czy cofnięcie zmiany płci jest możliwe? Oczywiście polski tytuł jest fatalny, bo nie ma czegoś takiego jak zmiana płci, jest korekta. Ale widzimy w tym dokumencie osoby prezentujące różne perspektywy i te, których kwestia transpłciowości osobiście dotyczy. Jedną, której kamera towarzyszy, kiedy zgłasza się do szpitala na zabieg medycznej tranzycji, jest szczęśliwa, a jednocześnie świadoma pewnych konsekwencji, choćby faktu, że nie będzie mogła urodzić dziecka. Drugą, która wykonała tranzycję i jest szczęśliwa, godząc z tym życie małżeńskie. I wreszcie trzecią, która tranzycji żałuje i prowadzi ruch pomagający ludziom w podobnej sytuacji, gdy zostały zdiagnozowane zbyt pochopnie.
Dla mnie wstrząsające było to, że wszystkie te strony zostały spokojnie wysłuchane. I uważam, że tak powinno być. W Polsce nie jest i bierze się to z nadmiernych – moim zdaniem – emocji piętrzących się wokół tego zjawiska. Musimy się zastanowić, z jakiego lęku one pochodzą, bo to ewidentnie jest lęk. Na pewno taka debata przydałaby się społecznie.
J.S.: Jednocześnie wiemy, że trwają prace psychologów, seksuologów i lekarzy nad wytyczeniem standardów procedur medycznych oraz dobrej diagnostyki w obszarze dysforii płciowej, niezgodności płciowej. Chodzi o to, by decyzje specjalistów nie były uznaniowe, a więc prowadzące do rozbieżności typu – ten lekarz od razu kieruje na tranzycję, a inny wymaga nieludzkich testów.
K.K.-S.: To już wiele by zmieniło. Uchylenie argumentu uznaniowości obala oskarżenia o to, czy na przykład tranzycja nie przebiegła zbyt szybko lub pochopnie, jeśli została oparta na ustalonych procedurach.
Z drugiej strony istnieje pewna wątpliwość dotycząca standaryzacji, bo jednak te kwestie bywają indywidualne i ci, którzy ustalają zasady, też mają jakieś odzwierciedlone w klasyfikacjach przekonania i uprzedzenia. Na przykład patriarchat wpłynął na męskocentryczność badań nad spektrum autyzmu czy ADHD, przez co kobiety są gorzej diagnozowane. Jednocześnie zwracacie też uwagę na to, że widzicie pewien związek osób w spektrum autyzmu z ich odrzuceniem binarnego podziału płci. One – mówi w waszej książce dra Marta Dora – „nie internalizują zasad związanych z płcią, mogą wyuczyć się ich jak wzoru matematycznego, ale ich nie rozumieją, i słusznie”.
J.S.: Nie wiem, czy tak rzeczywiście jest. Część osób mogłaby się oburzyć na tak postawioną tezę, że płeć jest dla nich abstrakcją. Pewnie dla części jest, dla części nie. Nie udało mi się ustalić, jakie są hipotezy dotyczące powodów, dla których tak wiele osób w spektrum autyzmu, zwłaszcza osób o żeńskiej płci urodzeniowej, jest transpłciowa.
K.S.-K.: Przykład ze spektrum autyzmu jest jednak świetny dlatego, że wskazuje drogę, którą musieliśmy przejść, żeby zobaczyć, jak podchodzić do różnorodności – w tym wypadku do neuroróżnorodności. Jakiś czas temu diagnozę nazywano fanaberią i kaprysem, kwitowanymi stwierdzeniem: „to ja też teraz powiem, że jestem w spektrum autyzmu, i co, wolno mi więcej?”. W zasadzie pojawił się tu podobny mechanizm. Nagle okazało się, że tak dużo dzieci jest w spektrum. Sama mam dwójkę dzieci z autyzmem. Dziś już lepiej rozumiemy różnice neurologiczne i dyskryminacja się zmniejsza, bo spektrum autyzmu stało się faktem widocznym, opisanym i ekspercko wyjaśnionym.
J.S.: Ale skoro już trzymamy się tego przykładu, to też warto zauważyć, że 30 lat temu, gdy mówiło się o osobie z autyzmem, uważano, że chodzi o kogoś niemówiącego i społecznie wycofanego. A teraz widujemy osoby, o których mówimy, że są autyzmem muśnięte. I też są w spektrum.
K.S.-K.: No właśnie, spektrum to słowo klucz. Jest tego tak dużo, a jednak się układa w jakąś większą całość.
„Śubuk”: Obraz autystycznego geniusza uwięzionego w swoim ciele ma się dobrze
czytaj także
Czyli może najważniejsza opowieść tej książki nie mówi stricte o transpłciowości, tylko o dopuszczeniu do siebie faktu, że różnorodność istnieje?
K.S.-K.: Tak, myślę, że to jest bardzo uniwersalna opowieść. Różnorodność spotyka się z bardzo dużym oporem. Ba, w przestrzeni publicznej stała się już pejoratywną etykietą, memem, żartem, zagrożeniem dla cywilizacji i życia, kliszą, albo po prostu skrzypcami, na których swoje melodie grają zarówno prawicowcy, jak i lewica. Myślę, że lęk przed różnorodnością bierze się z tego, że wyciąga dywan spod nóg, wywraca dotychczasowy, uproszczony porządek w i tak już skomplikowanym świecie. To znaczy, że mieliśmy już rozpoznany jakiś obszar, a tu się okazuje, że może być zupełnie inaczej.
Przede wszystkim jednak różnorodność jest o tym, o czym mówiłyśmy wcześniej, czyli o daniu człowiekowi prawa, żeby mu było za gorąco w czapce. Gdy mówimy o osobach w spektrum autyzmu, musimy przyjąć jako zupełnie normalne to, że mają one inny system operacyjny niż ci, którzy nie są w spektrum. W przypadku transpłciowości jest podobnie. Reakcją na nią powinna być ufność i wsparcie, a nie opór i przypisywanie złych intencji. To drugie robią osoby, które nie chcą zmian.
Lepsze i gorsze? Nie, mózgi mamy po prostu różne [rozmowa o neuroróżnorodności]
czytaj także
Czego nauczyła was praca nad książką?
K.S.-K.: Przed jej rozpoczęciem widziałam bardzo ostre reakcje transpłciowych aktywistów i aktywistek na wszelkie wzmianki na ich temat, listy słane do „Gazety Wyborczej”, dyskusje o pojawiających się tam tekstach, i nie rozumiałam ich tak, jak rozumiem teraz. Wiem, że poruszenie jest po prostu obroną na niezwykle silne i agresywne działania strony transfobicznej, o której determinacji i atakach nie miałam pojęcia. Skrajnie zmieniła się moja optyka i wiedza na temat nieuzasadnionego lęku przed różnorodnością.
J.S.: Trudne pytanie. Utwierdziła mnie w tym, że ludzie, niezależnie od wieku i doświadczeń, chętnie otwierają się w rozmowie, gdy czują życzliwość słuchacza. I odmawiają, gdy przypuszczają, że słuchacz ma inne poglądy niż oni. Poglądy, bo nie o brak życzliwości musi chodzić. Wciąż bardzo żałuję, że nie umiałam przekonać do rozmowy rodzica odrzucającego swoje dziecko z powodu jego tożsamości. Chciałabym poznać tę perspektywę, usłyszeć, co sprawia, że ktoś decyduje się wyrzucić własne dziecko z domu.
A co – w najśmielszych marzeniach – wasza publikacja miałaby zmienić?
K.S.-K.: Najbardziej bym chciała, żeby ludzie zrozumieli, że możemy się wspierać mimo różnic i żeby przy rodzinnych stołach nie padały więcej sformułowania, że młodym się w głowach poprzewracało. Wolałabym, by wszyscy chcieli się mniej lub bardziej edukować, zwłaszcza że są świadkami ważnej i zauważalnej zmiany, o której warto coś wiedzieć. Istnieje wiele źródeł, do których warto sięgnąć. Nasza książka jest jednym z nich. Na pewno ułatwia rozpoznanie tematu dzięki reporterskiej formule, ale też nie łudzę się, że wszyscy, którzy ją przeczytają, spróbują zrozumieć transpłciowość, bo mamy liczne dowody na to, że bywa odwrotnie. Przeczytała osoba, która wątpiła i nadal wątpi. Przeczytały to środowiska zwane terfami i mają używanie na swoich forach. Wciąż jednak liczę, że książka trafia też do osób, które nie wiedzą, słyszą, że mamy do czynienia z jakąś przemijalną modą, a dzięki lekturze zobaczą ludzi, a nie trend.
J.S.: Nie mam takich fantazji. Może jedną. Byłabym najszczęśliwsza wtedy, gdyby dzięki naszej książce choć jedno dziecko zostało lepiej zrozumiane przez swoje otoczenie.
czytaj także
**
Joanna Sokolińska – socjolożka, studentka szkoły psychoterapii dzieci i młodzieży, współautorka książek Mów o mnie ono. Dlaczego współczesne dzieci szukają swojej płci? i Rodziny himalaistów, autorka książki Nauczyciele. Wielki zawód. Mama trójki nastolatków.
Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin – dziennikarka, reporterka, autorka m.in. książek Gajka i Jacek Kuroniowie, Dziewięć rozmów o aborcji (wraz z Krystyną Romanowską) czy Rodziny himalaistów (wraz z Joanną Sokolińską). Pracowała m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Newsweeku”, tygodniku „Wprost”. Członkini redakcji Kultury Liberalnej.