Kraj

Strefa rozszczepienia: uchodźcy z dwóch granic na podlaskiej wsi [reportaż]

Na podlaskiej wsi w lasach i stodołach kryją się Kurdowie i Afgańczycy, muszą się strzec, żeby ktoś nie doniósł na nich służbom. Obok w domach i w pensjonatach ukraińskie matki z dziećmi, wojenne uciekinierki otoczone opieką. Ich przyjęcie miało ulżyć sumieniom, zmazać winy, zastąpić niemoc sprawczością. Czy tak się stało? Co mieszkańcy złapani w pułapkę dylematu moralnego myślą o sobie samych, o służbach i o uchodźcach? Przez ostatnie miesiące na Podlasiu szukałam odpowiedzi na te pytania. W przededniu nadchodzącej zimy, rosnącej inflacji i coraz większego ubóstwa.

Od utworzenia strefy minęło już piętnaście miesięcy, od jej likwidacji pięć. Jednak relacje mieszkańców we wsiach polsko-białoruskiego pogranicza są ciągle napięte. Gdy z Przemysławem Sadurą trafiliśmy tam po raz pierwszy czwartego dnia po wprowadzeniu zony, widać już było pierwsze symptomy traumy. Nasze następne wyjazdy odsłaniały jej piętrzące się warstwy. Zbieraliśmy historie o wycieńczonych uchodźcach, siedzących na poboczach dróg, proszących o jedzenie i pomoc. Relacje przerażonych mieszkańców, którzy miotali się między strachem, że za pomoc grozi kara, a poczuciem winy, że komuś odmówili. Relacje świadczące o radykalizacji i wyparciu. Narzekania mundurowych, którzy najgorzej radzili sobie z tym, co zrobili w lesie. Zbieraliśmy historie o systematycznym rozpadzie więzi sąsiedzkich i rujnowaniu bezpiecznego świata.

Obcy w naszym kraju. Gniew, żal i strach podlaskiego pogranicza

Kolejne wyjazdy pokazują ciągłość tego stanu rzeczy, ale i odzyskanie przestrzeni dla rosnącej złości. Sygnalizują początek odwilży. Choć arcydrogi mur problemu nie rozwiązał, a służby nie cofnęły się o krok z siłowego przepychania uchodźców do Białorusi, we wsiach są kolejne problemy. Tuż po wybuchu wojny mieszkańcy przywieźli do zony i okolic nowych uchodźców – tym razem z bombardowanej Ukrainy. Mieli oni stać się szansą na uzdrowienie przetrąconych strefą społeczności.

Radykalizacja i obojętność

– PiS-u nienawidzę, ale jedna rzecz im się udała. Mur. To ich najlepiej wydane pieniądze – mówi Anna. Tomasz, jej mąż, dodaje: – I co z tego, że budowlańcy rozorali nam pola. Niektórzy ludzie się wściekli, ale prawda jest taka, że mniej przechodzą. A jak naszpikują go elektroniką, to już w ogóle usprawnią pościgi. Tam wyrównali i poszerzyli drogę. Mogą dopaść każdego. Błyskawicznie.

Z Anną i Tomaszem rozmawiam kilka razy. Zawsze siedzimy przed domem, przy herbacie. Ostatni raz pod koniec sierpnia. Z ganku skierowanego na białoruską stronę dobrze widać mur. Gigantyczny, pięciometrowy. Mój wzrok przykuwa mała prostokątna furtka. – Macie tu „okno życia”? – pytam zszokowana, że miejsce do push-backów straż zrobiła frontalnie do wsi. – Słyszałam, że przez takie dziury służby wyrzucają uchodźców do Białorusi. Tutejsi pogranicznicy żartują, że to „okna życia”.

Uchodźcy na Podlasiu. Fot. Mikołaj Kiembłowski

Tomasz wzdraga się w pierwszej chwili, jednak od razu zaprzecza. – Nie, to bramka do naprawy muru. – Ale puszczają mu nerwy. – A co?! Mamy grać w ich grę?! Szkoda ludzi, ale nie będziemy tańczyć pod dyktando Łukaszenki i Putina. Strażnicy przyprowadzili nam kiedyś takiego do domu. – Tomasz zrywa się z ławki, żeby odegrać spotkanie z uchodźcą. – O tak się telepał z zimna. Poprosili, żeby pozwolić mu się ogrzać, żebym zrobił herbatę. Po co tu przyjeżdżał?! Nie wiedział, jak jest?! Internet jest wszędzie! Potrafią czytać!

Dopytuję o kraj, z którego pochodził mężczyzna. Tomasz nie wie. Nie interesowało go nawet, jak miał na imię. Mówi za to, że Niemcy są sprytniejsi. Przyjmują uchodźców, więc dobrze to wygląda wizerunkowo, ale później i tak ich deportują. Tak opowiadają między sobą mundurowi, którzy zamieszkali we wsi.

Rok temu, kiedy rozmawialiśmy po raz pierwszy, Anna i Tomasz byli jeszcze otwarci. Był pierwszy tydzień od wprowadzenia strefy stanu wyjątkowego. Bali się wtedy nieprzewidywalności Łukaszenki. Każdy huk w okolicy, każdy dym na horyzoncie wzbudzał ich niepokój. Wtedy nie mieściło się im w głowie, że straż, której bardzo ufają, urządza wywózki i łamie prawo, w które wierzyli. Starsi mieszkańcy wioski kierowali nas do nich: – Jeśli ktoś coś wie, to na pewno Tomasz. On jest pomocny. Z nim porozmawiajcie.

Tam, gdzie ich zbierają i „gonią” z powrotem

Jednak z każdym kolejnym miesiącem para stawała murem za służbami i twardą polityką wywózek. Uchodźcom okazując coraz większą niechęć. Podobnie ich radykalizujący się sąsiedzi. Pomagający byli nieliczni.

Po wybuchu wojny w Ukrainie częściej niż wrogość spotykam obojętność. Rozmówcy, do których regularnie wracam, dziwią się, że jeszcze pytam o przechodzących z Białorusi. W listopadzie rozmawiam z Gośką, która często zagląda do lokalnego Urzędu Gminy. – Teraz nikogo już nie obchodzą uchodźcy. Wszyscy kombinują, gdzie najtaniej zdobyć opał na zimę. Albo żyją pisowskimi jałmużnami. Do gminy przychodzą pytać o pozwolenia na „chrust plus”, czyli wywóz suchego drewna z lasu. Zrobił się popłoch, bo policja i straż zaczęły bardziej patrolować drogi. Wyłapują tych, którzy wyjeżdżają z lasu obładowani suchymi badylami.

Gośka objeżdża z towarem przygraniczne wsie. Dużo rozmawia z mieszkańcami. Wie, jak zmienia się stosunek do aktualnych wydarzeń. – Zdarzają się pomagający, ale więcej jest obojętnych albo takich, którzy w czasie strefy się zradykalizowali. Ci ostatni ryglują drzwi. Sprawdzają bramki. Liczą kury. Propaganda skutecznie zasiała strach i nieufność. Kobiety boją się gwałtów, mężczyźni włamań. A najbardziej niechętni wobec przyjmowania uchodźców są bezrobotni, zwłaszcza ci, którzy żyją z zasiłków i rent. Ostatnio furorę zrobiło tu zdjęcie z uchodźcą, który w trakcie przejścia zawisł głową w dół za sznurówkę na płocie. Chodził taki żarcik, że to podlaski nietoperz. Kilka osób pokazywało mi tego mema z wyraźnym rozbawieniem. To ci, którzy nie mówią inaczej o nich niż czarnuchy albo ciapaci.

Przypomina mi się zima i czas ubiegłorocznych świąt. Niektórzy potrafili na moment zapomnieć o polityce, przejąć się marznącymi. Uchodźcy w złym stanie zachodzili do wsi. Pukali do okien, prosząc o pomoc. W marcu trudno już znaleźć ślady empatii.

Żeby zrozumieć tę zmianę, umawiam się pod koniec marca z wójtem. Spora część jego gminy jest w strefie. Wójt, empatyczny i prouchodźczy, już przy powitaniu zaznacza, że niewiele powie. – O białoruskiej granicy wiem teraz tylko tyle, co wyczytam z Twittera i Facebooka Rzecznik Straży Granicznej. Kiedyś regularnie spotykałem się z dowódcami. Oni zmieniali się co kilka tygodni. Teraz już nawet nie wiem, kto przyjeżdża. Znużyliśmy się sobą. A ludzie przywykli do uchodźców w lasach, tak jak przywykli do pandemii, chociaż nic się nie zmieniło. Przejścia z Białorusi są codziennie. Ale to porusza już tylko tych, którzy tam mieszkają. I wkurza rolników, którym budowlańcy rozjechali ciężkim sprzętem pola. Mamy sporo wniosków o odszkodowania.

Spadek zainteresowania dramatami uchodźców jest znaczący. Osoby, z którymi spotykam się regularnie, są pochłonięte innymi problemami. Zżera ich strach, że Putin wleje się z wojną do Polski przez Podlasie. Mają dylemat – czy robić zapasy? A może wyjeżdżać? Co na wszelki wypadek spakować do walizek? Inni kupują konserwy i worki mąki w młynie. Ale przede wszystkim, jeszcze w marcu, są mocno zaangażowani w pomoc Ukrainie. Ściągnęli tu kilkadziesiąt kobiet z dziećmi. Również do wsi w strefie.

Mocniej widać też stopniowe wikłanie lokalnego biznesu w politykę. Właściciele agroturystyk łapią się, czego mogą, żeby przetrwać. Brakuje turystów, rośnie inflacja. Kryzys uderza w nich najmocniej po wybuchu wojny – między lutym a lipcem, gdy jeszcze obowiązuje strefa. Nawet ci krytyczni wobec rządu, prouchodźczy, ustępują i kwaterują u siebie służby. Widać to szczególnie pod koniec marca, kiedy znalezienie noclegu graniczy z cudem. Obdzwaniam kilkanaście agroturystyk, wolny domek znajduję dopiero za trzynastym razem. W kilku pierwszych mieszka wojsko. W kolejnym kwaterują spece od przestrzeni cybernetycznej. To ci, którzy w dzień i w nocy obserwują zonę. Pozostałe gospodarstwa obsadziła straż graniczna lub policja z innych województw. Noclegi wynajmują też robotnicy od budowy muru. Właścicielka dużej agroturystyki przyjęła straż graniczną, robotników oraz kilkadziesiąt uchodźczyń z dziećmi z Ukrainy. Wszyscy mieszkają obok siebie. Służby – aż do końca ostatniego lata.

Uchodźcy na Podlasiu. Fot. Mikołaj Kiembłowski

Gospodyni kolejnej agroturystyki, z którą rozmawiam wiosną, jest przygnębiona. Musiała pójść na ustępstwa z obawy, że straci źródło utrzymania. – Zwykle w styczniu mieliśmy już wszystko porezerwowane na pół roku do przodu. Teraz jest koniec marca. Nie zadzwonił nikt. Turystów już dawno nie widziałam w okolicy. Stali klienci dzwonią, ale tylko pytać, czy się wyprowadzamy. Doradzają nam to. A przecież nawet nie jesteśmy w zonie. Wojna tylko pogorszyła sytuację fatalną już wcześniej. Najpierw była pandemia. Potem zrobili tu strefę. Plus ciągła niepewność, co zrobi duet Łukaszenka-Putin. Dlatego podjęliśmy trudną decyzję, że wynajmiemy wojsku.

W trakcie lata sytuacja mojej rozmówczyni trochę się poprawia. Jednak wielu stałych bywalców nie odważyło się wrócić. Grupa z centralnej Polski przyjeżdża okrojona. Rokrocznie organizowali tu sierpniowe warsztaty. Spora część zrezygnowała. Boją się uchodźców.

Agroturystykom nie pomaga nawet pół miliona złotych, które województwo podlaskie zainwestowało w reklamę. Setki spotów kampanii „Świat jak z baśni. Podlaskie Travel” wyemitowano w TVP i pociągach PKP Intercity. Dopiero służby i uchodźczynie z Ukrainy pomogły załatać dziury w budżecie agroturystyk. Część z nich mieszka tam do dzisiaj. To te, które znalazły pracę w gospodarstwach i lokalnym przetwórstwie rolnym.

Rozdwojenie i takie pomieszanie

– Od kiedy przyjęliśmy tu uchodźców z Ukrainy, takie pomieszanie zaczęło nam się robić w głowach. Rozdwojenie. Jedni uchodźcy są w lesie, a w domach ci z Ukrainy. Między nimi budowlańcy muru i służby, które rozdają dzieciom ciastka. Trudno się w tym odnaleźć – mówi Magda, właścicielka agroturystyki o pięknej, urlopowej nazwie. Już w pierwszym tygodniu wojny Magda przyjęła kilkadziesiąt Ukrainek z dziećmi. Oprócz nich pokoje wynajmują u niej budowlańcy muru i pogranicznicy, którzy przed wyjazdem do lasu częstują ukraińskie dzieci słodyczami.

Z Magdą pierwszy raz rozmawiam w marcu. Pytam o uchodźców z Białorusi i o to „pomieszanie”, „rozdwojenie”, nad którym często się zastanawia. Jest z nami Piotr, aktywista. Jak tylko Rosja zaatakowała Ukrainę, Piotr ruszył samochodem na najbliższe przejście. Już drugiego dnia przywiózł do wsi pierwsze kobiety z dziećmi. Do swojego domu zabrał osiem osób.

Piotr i Magda są zgodni. Pamiętają moment wprowadzenia strefy stanu wyjątkowego i osoby, które chciały coś zrobić. – Kobiety strasznie to przeżywały. Szkoda im było dzieci, które ukrywają się lasach. Wtedy jednak mieliśmy związane ręce. Wszędzie straszono karami, było dużo wojska, a patrole jeździły non stop. Te ręce nam się rozwiązały, dopiero gdy wybuchła wojna w Ukrainie. Masa ludzi stąd dosłownie rzuciła się, aby pomagać Ukraińcom. Zabierali ich z pociągów, peronów, jeździli na przejścia – wspomina Magda.

Ale pamiętają też niechęć, którą ludzie czuli do uchodźców z krajów arabskich. Niechęć, która z biegiem czasu gęstniała. – Narastał strach. Bo są obcy, bo są innego wyznania, bo jest dużo mężczyzn. A telewizja cały czas ostrzegała, więc tutejsze kobiety się bały. Dlatego jak ludzie zobaczyli na przejściach granicznych z Ukrainą kolejki samotnych matek ściskające swoje dzieci, ruszyli pomagać – opowiada Piotr.

Zapamiętali, że uchodźczynie, które tu przyjeżdżały, opowiadały swoje historie i pokazywały zdjęcia robione w trakcie ewakuacji. Zburzonych przez rakiety domów, ruin niedawnych zakładów pracy. Miały ze sobą swoje paszporty, dokumenty dzieci, pieczątki. Oboje są przekonani, że to mogło być dla mieszkańców bardziej zrozumiałe. Bardziej czarno na białym. – Łatwiej nam się wczuć w ich sytuację, bo wiemy, komu i dlaczego pomagamy. Jesteśmy podobni, lepiej się rozumiemy – mówi Magda. Zdziwiło ich również, że do pomocy garnęli się wszyscy. Zamożni i ci, którym się nie przelewa. Zwykli obywatele, ale też pogranicznicy. Klucze przekazywali nawet letnicy, którzy przyjechali zebrać pajęczyny w swoich domach. Od tamtego momentu rozszczepienie na uchodźców z lasu i tych zaproszonych do domów zaczęła się pogłębiać. A razem z nim to „pomieszanie”.

Uchodźcy na Podlasiu. Fot. Mikołaj Kiembłowski

Pęknięcie szczególnie widać było w zachowaniu mundurowych. Okazało się, że służby dzięki wojnie szybko ociepliły swój wizerunek. Ukrainki, które tu przyjechały, nie mogły się nachwalić polskich pograniczników. Tak sprawnie działają na przejściach. Opiekują się. Pomagają nieść walizki, dzieci, zwierzęta. Magda i Tomasz byli zdumieni. – One nie miały tych doświadczeń, tych obrazów, które my mamy ze strefy – wspomina Magda. Co więcej, funkcjonariusze i funkcjonariuszki przydzielone do gminy zabrali się za akcje pomocowe od razu po przyjeździe Ukrainek. Najpierw złożyli się, żeby kupić uchodźczyniom nowy sprzęt AGD. Potem podwozili je ze strefy. A między tymi humanitarnymi gestami szli pod mur wyłapywać i przepychać tych drugich uchodźców do Białorusi.

Jedna z gospodyń zdziwiła się nawet, że część mundurowych jest tak pobożna. W piątki zawsze zamawiają u niej bezmięsne obiady, bo przestrzegają katolickiego postu. A właśnie w jeden z piątków służby złapały tu w lesie dużą rodzinę. Mężczyzn od razu wyrzucono przez mur. Kobiety z dziećmi na chwilę trafiły do straży. Potem, jak poinformowali aktywiści, ślad po nich się urwał. Piotr z kolei zobaczył na własne oczy dwa skrajne standardy traktowania uchodźców. – Policja, która widziała mój przepełniony samochód, którym wiozłem ludzi z przejścia z Ukrainą, nie zareagowała. W samochodzie było dwadzieścia, a nie przepisowe dziewięć osób. Pokierowała nas jeszcze na herbatę do punktu pomocy. Natomiast, gdy zdarzyło mi się jechać ze współpracownikiem, który jest śniady i wygląda jak Arab, trzepali nas na kontroli ponad pół godziny.

Uchodźcy na Podlasiu. Fot. Mikołaj Kiembłowski

Wojna pokazała też, że nie istnieją żadne przeszkody, jeśli ludzie czegoś bardzo chcą. W małej społeczności da się załatwić znacznie więcej niż w mieście. Tę mobilizację widać było pierwszy raz już przy dokarmianiu wojska, które rozbiło obozy w gminie. Potem, gdy wybuchła wojna, dla przywożonych uchodźców po prostu otworzono szkołę. Kucharki ugotowały posiłek, ludzie donieśli wszystkie potrzebne rzeczy. – Nie czekaliśmy, aż urzędy się ogarną, w czasie, gdy uciekający śpią na dworcach. Ale nasza gmina od razu zaczęła sprawnie działać w tej sprawie – wspomina Piotr. W przypadku uchodźców z polsko-białoruskiej granicy było to niemożliwe. Kilka miesięcy wcześniej dyrekcja szkoły nie zdecydowała się wpuścić nawet edukatorów z Grupy Granica. Chcieli porozmawiać z dziećmi o prawach człowieka i strefie. Dyrekcja obawiała się reakcji rodziców, ale też nauczycieli z rodzin pograniczników.

Wybuch wojny coraz bardziej oddalił problem zony. Do tego stopnia, że ulokowano tam część przywiezionych Ukrainek z dziećmi. Zamieszkały przy samej granicy, na trasie przejść. Chęć pomocy wśród mieszkańców była tak duża, że straciło znaczenie, że część gminy to wyłączona spod wielu praw strefa. Zmilitaryzowana, więc nieprzyjazna dla ludzi tuż po traumie obstrzałów i bombardowań. Inni uchodźcy w lesie też przestali być problemem. Jedyne wątpliwości, które się pojawiły, to czy obecność wojska nie będzie za trudna dla najmłodszych. Komplikacje wyszły już pierwszego dnia, kiedy w szkole, do której trafiły, dzieciom włączył się stres pourazowy. – Gdy tylko pojawił się dźwięk helikopterów, uciekały do budynku. Ustawiały się w korytarzach. A u nas sprzętu patrolującego pogranicze jest dużo. Jeden z chłopców schował wszystkie misie pod stołem. To dzieci, które doświadczyły bombardowań, siedziały w schronach. Wiedziały, jak się zachować – wspomina Piotr. Mimo wszystko umieszczono je w strefie. Zdecydowano, że znajdą tam sąsiadów, którzy znają język, mają czas, więc będą mogli im pomóc.

Uchodźcy na Podlasiu. Interwencja aktywistów przy osłabionej osobie odnalezionej w lesie. Fot. Mikołaj Kiembłowski

Rozdwojenie, które pojawiło się na pograniczu, uderzyło mnie zwłaszcza po rozmowie ze Stefanem. Starszym, doświadczonym kierowcą, który próbuje dorabiać do niskiej emerytury. Stefanowi zdarza się od czasu do czasu dostarczać do lasu siatki z jedzeniem. Klienci zamawiają usługę zakupów z dowozem dla ukrywających się tam uchodźców. Emeryt nie wnika, kim są zamawiający, choć domyśla się, że to nie wolontariusze. To raczej ci, którzy organizują przemyt. Stefan nie ocenia, po prostu wykonuje swoją robotę. Jak trzeba, wozi Ukrainki, a wieczorami zostawia prowiant w oznaczonych punktach przy lesie. W międzyczasie wysłuchuje polskich klientów, coraz bardziej niechętnych przyjmowaniu i pomaganiu.

Odwilż i złość

Jeszcze w marcu tego nie widać, ale już latem, po likwidacji strefy, zaczyna się stopniowa odwilż. Między obojętnymi a zradykalizowanymi pojawiają się jeszcze mieszkańcy, którzy czują złość. Ci czują się naruszeni, oszukani, coraz częściej mówią. O brutalności lokalnych służb, którą mieli okazję zobaczyć. O pozornych działaniach rządu. I wreszcie o tym, że pomagali uchodźcom przechodzącym z Białorusi. Kilka miesięcy od likwidacji strefy patrzą bardziej krytycznie na to, co stało się przed ich oknami. I mniej się boją. Nie bez znaczenia dla tej odwilży jest też fala pomocy dla Ukrainy, która coś ludziom przywróciła.

Brudne sumienie chrześcijańskiego narodu, czyli koniec patosfery na granicy

W sierpniu i listopadzie rozmawiam z Anetą, pielęgniarką opiekującą się we wsiach chorymi. Jej rodzina pochodzi z jednej z przygranicznych wsi. Żyją tam spokojnie od lat, w dobrych stosunkach z sąsiadami, wśród których kilka rodzin to pogranicznicy. Aneta jest od początku kryzysu prouchodźcza, ale nie mówi głośno o swoich poglądach. Wie, że nie przyniosłoby to jej nic dobrego w sąsiedztwie i pracy. Jej rodzice też są ostrożni. Któregoś dnia jednak miarka się przebiera. – Wracałam wtedy z pracy i przejeżdżałam obok patrolu w strefie. Podeszłam do samochodu. Strażniczka prowadziła w nim rozmowę przez telefon. Była głośna, bardzo pobudzona i czymś zaaferowana. Zignorowała mnie. Usłyszałam, że właśnie zeszła z nocnej wachty w lesie. Opowiadała komuś z satysfakcją, jak to w nocy wraz z kolegami wytarzała ciapatemu twarz w błocie. Przytrzymywali go kolanem. Zmroziło mnie. Byłam zszokowana jej szczególną agresją i tym, że to robiła kobieta. Mówiła o tym mężczyźnie z taką pogardą w głosie.

Aneta powiedziała o tym rodzicom. Niedługo później, będąc już w pracy, odebrała telefon. Matka oznajmiła jej konspiracyjnym głosem, że mają gościa i że powinna dzisiaj wrócić wcześniej do domu. Po powrocie w kuchni Anety siedział wyczerpany Kurd. Zdecydowały się mu pomóc.

Wcześniej nie było tu słychać historii podobnych do tej, którą opowiedziała Aneta. Kiedy przyjeżdżam w sierpniu, jest ich trochę więcej. Jakby wraz z życiem po strefie i wyjazdem wojsk przyszła odwilż i przestrzeń na ich ujawnianie. Słyszę o babci, która przez kilka miesięcy samodzielnie ukrywała w stodole uchodźców z Białorusi. O kolejnej, która rozdawała uciekającym domowe weki. O zaproszeniach, zdjęciach i SMS-ach wysyłanych już z Anglii i Niemiec do rodzin, które nie bały się pomóc. O znajomych policjantach, którzy nie akceptują muru. Pogranicznikach, z których kilku zrezygnowało i przeszło na wcześniejszą emeryturę. Historie te żłobią swoje ścieżki wśród obojętności lub radykalizacji. Nawet jeśli po drodze obrosły w fikcję są ważne. Tutejsi nie piszą postów w mediach społecznościowych, ale opowiadają.

Uchodźcy na Podlasiu. Fot. Mikołaj Kiembłowski

Niektórzy odreagowują złość. Rozmawiam z Ryszardem, emerytem. Jest wściekły na rząd. On też, podobnie jak Aneta, opowiada o brutalności działających tu służb. Po tym, co słyszał, bardziej ufa uchodźcom. Wcześniej tak nie było. Ryszard czuje się oszukany. – Ta strefa to jakieś oszustwo rządowe. Teraz to dobrze widać. No bo jak to, rząd mógł przyjąć z dnia na dzień kilka milionów uchodźców z Ukrainy, od razu dał im PESEL-e, socjal, a nie mógł przyjąć tych kilkunastu tysięcy z Białorusi!? I taką hecę nam tu mieszkańcom przed domami zrobili?! I jeszcze wydali miliony na bezsensowny mur, kiedy szaleje inflacja i kryzys?! A jak włącza się ich telewizję, to zamiast ważnych rzeczy tam naokoło tylko o Tusku i Tusku. Skandal. Cała ta strefa to jakaś grubsza sprawa, rozrzutność i odwrócenie uwagi. Kupy się to nie trzyma.

Frustracją na rząd idzie w parze z frustracją na lokalne służby. Ryszard mówi, że mundurowi w jego gminie „to okrutni byli, oni się tam realizowali w tym, co robili w lesie. Opowiada, jak po służbie balowali. A jak wykupili alkohol ze sklepu, to po wsiach szukali samogonu. Jest przekonany, że swoje imprezy robili „za pieniądze ukradzione uchodźcom”. Natomiast jego znajomi sądzą, że dostawali „premie za brutalność” w terenie. Znajoma Ryszarda, która zabrała do domu siedzącego pod drzewem uchodźcę, opowiadała, jak bardzo był pobity i posiniaczony. Nakarmiła, ogrzała i dała się mu umyć, potem pomogła też uchodźczyni. Wszyscy oni opowiadali o brutalności i pazerności służb. Ryszard uważa, że „wojna spadła PiS-owi jak prezent z nieba”. Teraz może wszystko zwalać na Putina i wojnę. A ludzie tutaj już nie żyją uchodźcami, tylko ceną oleju oraz martwią się o opał na zimę i ceny benzyny.

Uchodźcy na Podlasiu. Fot. Mikołaj Kiembłowski

Gospodyni, u której rozmawiamy, również jest wściekła na rząd. Narzeka, że rządowe delegacje przyjeżdżają tu, by fotografować się na tle odbudowywanej drogi. – Tylko nikt nie wspomniał, że naprawili jej tylko 50 metrów. I że firma budująca mur zdewastowała nawierzchnie dziesięć razy gorzej niż wojsko. Bo zapora zaczęła powstawać w styczniu, kiedy były roztopy. A ciężki sprzęt, który wjeżdża w mokry grunt i wlecze ze sobą czterdzieści ton stali, niszczy wszystko, po czym przejedzie. Zniknęły drogi, którymi jeździliśmy na pola. W niektórych miejscach zupełnie – mówi. Po drodze wydało się też, że kierowcy ciężarówek robili sobie skróty, tnąc pod granicę przez zasiewy. Przez niektóre przejeżdżało na dobę kilkaset ton stali.

***

Próbuję sobie wyobrazić, jak żyje się tu na co dzień, w mieszaninie obojętności, ale też radykalizacji, złości i odwilży. Jak można odnaleźć się w pomieszanym sąsiedztwie uciekających od wojny kobiet i dzieci, próbujących złapać oddech w nadbużańskich wsiach. Między mundurowymi, hałaśliwym sprzętem, dronami, wyciem syren i budowniczymi muru, postawionego przed uchodźcami z innych wojen. W miejscu, gdzie na jednym końcu możliwa jest erupcja dobra i pomocy. A na drugim las, w którym ukrywają się Inni, wypychani przez służby i odcinani od dostępu do swoich praw. Gdzie po jednej stronie mamy kwatery zajęte przez Ukrainki z dziećmi, a po drugiej polany, stodoły i piwnice, w których ludzie pozwalają po kryjomu się umyć i nabrać sił uciekinierom z innych wojen. Czy odwilż będzie miała tu szansę rozwinąć się pełniej?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Sylwia Urbańska
Sylwia Urbańska
Doktora, badaczka społeczna na Wydziale Socjologii UW
Doktora, badaczka społeczna na Wydziale Socjologii UW, autorka tekstów o przemianach życia rodzinnego, intymności i wzorców płci w migracjach oraz w społecznościach wiejskich. Autorka książki „Matka Polka na odległość”, współautorka monografii "Poza granicami: płeć społeczno-kulturowa w katolickich organizacjach migracyjnych".
Zamknij