Latami patrzyliśmy na kraje globalnego Południa z mieszanką współczucia i wyższości. To tam zdarzały się epidemie, to tam na głowy mieszkańców spadały wszelkiego rodzaju społeczne i naturalne katastrofy, to tam wciąż toczono krwawe wojny. Dziś te same kryzysy podeszły pod nasze drzwi. Wszystkie były przewidywalne i wszystkie zostały przewidziane.
Przegląd prasy z ostatnich kilku lat to ciekawe doświadczenie. Pokazuje, że w debacie publicznej jesteśmy ciągle krok za rzeczywistością.
Kiedy na początku 2020 roku zaczęły do nas docierać wieści o tajemniczym wirusie z Chin, traktowaliśmy to w Europie jako ciekawostkę z innego świata; mało kto podejrzewał, co się będzie działo za kilka miesięcy. Kiedy na początku pandemii zamykaliśmy się w czterech ścianach i klaskaliśmy pielęgniarkom, temat ruchów antyszczepionkowych czy inflacji praktycznie nie istniał. Gdy znalazł się on wreszcie w centrum debaty publicznej, tylko nieliczni podejrzewali, że za chwilę zostanie zepchnięty na margines z powodu ataku Putina na Ukrainę.
Dziś, gdy z oczywistych względów wszyscy rozmawiamy o okropnych konsekwencjach wojny, niemal niezauważenie przenikają zwiastuny kolejnego tematu numer jeden: najnowszy raport Międzyrządowego Zespołu ds. Zmiany Klimatu wysyła ponure ostrzeżenie: „Załamanie klimatu gwałtownie przyspiesza, wiele skutków będzie poważniejszych, niż zakładano, została tylko mała szansa na uniknięcie najgorszych zniszczeń”.
Zależność od rosyjskiego węgla i gazu zgotowała nam dwie katastrofy: klimatyczną i wojenną
czytaj także
Powinniśmy unikać pokusy puentowania wydarzeń ostatnich lat banalnymi stwierdzeniami w rodzaju: świat jest nieprzewidywalny. Już choćby dlatego, że żadne z wymienionych zdarzeń nie zasługuje na miano całkowitej niespodzianki – przeciwnie: wszystkie były przewidywalne i zostały przewidziane. Globalne ocieplenie – przed którym eksperci klimatyczni ostrzegają od dekad – jest tego najlepszym przykładem. Przynajmniej od czasu inwazji na Krym trudno też mówić, że to, co robi Putin, jest szokiem. Jeśli zaś chodzi o pandemię, to magazyn „Time” umieścił ostrzeżenie przed nią na okładce jednego z numerów już w 2017 roku.
Nie chodzi więc o to, że rzeczywistość nas zaskakuje, lecz że przytłacza liczbą wielkich zdarzeń, które wybijają świat z ustalonego rytmu. Brytyjski historyk Adam Tooze w swojej najnowszej książce, Shutdown, posłużył się pojęciem, które dobrze opisuje ten stan: wielokryzys (polycrisis). Chodzi o nachodzenie na siebie różnych kryzysów, które nawzajem się wzmacniają. Z perspektywy Europy, czy szerzej: Zachodu, jednym ze skutków obecnego wielokryzysu jest zaburzenie pewnej fundamentalnej wizji świata i jego najbliższej przyszłości.
Przeszłość, która nadejdzie
Latami patrzyliśmy na tak zwane kraje Trzeciego Świata z mieszanką współczucia i wyższości. To te miejsca, gdzie wciąż zdarzają się epidemie, gdzie jeden satrapa zastępuje innego, gdzie spadają czasem bomby, gdzie różnego rodzaju katastrofy, społeczne czy naturalne, zagrażają funkcjonowaniu państwa na najbardziej podstawowym poziomie. Oni byli przeszłością ludzkości, my jesteśmy przyszłością. „My”, czyli mieszkańcy krajów rozwiniętych, do których Polska od pewnego czasu się zalicza. Kierunek rozwoju zdawał się jasny: państwa najbiedniejsze miały się mozolnie wspinać na szczyt cywilizacji, by kiedyś doszlusować poziomem dobrobytu i demokracji do Zachodu.
Pandemia, wojna w Ukrainie, wiszące nad światem ryzyko katastrofy klimatycznej, słowem: wielokryzys – wszystko to wywraca tę wizję do góry nogami. Może to oni są naszą przyszłością, a nie my ich?
Nie chodzi o to, że Niemcy, Francja czy nawet Polska mogą nagle znaleźć się w dokładnie takim samym położeniu jak najbiedniejsze kraje Afryki czy Azji. Te różnice nie zostaną zatarte; pamiętajmy, że pandemia była mimo wszystko doświadczana drastycznie inaczej przez bogatą Północ niż przez biedne Południe. Wystarczy spojrzeć na to, które państwa dostawały szczepionki w pierwszej kolejności, a które zostały zepchnięte na szary koniec kolejki.
czytaj także
Niemniej bańka zachodniego poczucia bezpieczeństwa została przekłuta. Przenika do nas ten sam rodzaj niepewności, który wcześniej znali głównie mieszkańcy globalnego Południa. Slavoj Žižek, zresztą nie tylko on, słusznie przypomina, że Ukraina nie jest pierwszym krajem brutalnie bombardowanym przez Putina: wcześniej doświadczyła tego Syria. Ludzie w Iraku też mogliby powiedzieć co nieco na temat agresji ze strony mocarstwa o imperialistycznych zapędach. Nowością nie jest więc to, że takie rzeczy jak wojna czy epidemia nadal się zdarzają, ale to, gdzie się dzieją. Jak pisze Žižek w tekście Co wyrośnie z kieszeni pełnej ziaren słonecznika?: „okrucieństwo wojny nie ogranicza się do Trzeciego Świata […] to nie jest coś, co możemy sobie wygodnie oglądać na naszych ekranach, to się może wydarzyć również i u nas”.
czytaj także
Dla większości mieszkańców współczesnej Europy, szczególnie tych z młodszych pokoleń, stanowi to szokującą nowość.
David Wallace-Wells w książce Ziemia nie do życia pisze, że kryzys klimatyczny nie jest tylko kolejnym problemem, który możemy dodać do pozostałych. Rozgrzana ziemia to raczej sceneria, wspólna podstawa, na której będą się rozgrywały wszystkie inne kryzysy: od migracyjnego, przez gospodarcze, po wojenne. Z perspektywy debaty politycznej podobnie jest z podkopaniem wiary w to, co jest naszą przeszłością, a co przyszłością. Wszystkie spory o podatki, ochronę zdrowia, inwestycje państwowe, praworządność, zabezpieczenia socjalne – będą się rozgrywały w tej nowej scenerii. I każdy, kto chce w tych sporach na serio uczestniczyć, musi wziąć to pod uwagę.
Co z tego wynika dla Polski?
Przede wszystkim pora pożegnać się z neoliberalną wizją „państwa, które ma po prostu nie przeszkadzać”. W czasach wielokryzysu to już przestała być kwestia sporu między lewicą, która chce, by państwo walczyło z nierównościami, prowadziło politykę mieszkaniową czy rozbudowywało usługi publiczne, a neoliberałami, którzy uważają, że im mniej państwa w życiu gospodarczym i społecznym, tym lepiej.
Spójrzmy na pandemię. Wszystkie państwa przestawiły się w tryb interwencjonistyczny – zarówno w tym sensie, że narzucały mnóstwo regulacji, jak i w tym, że pompowały miliardy dolarów i euro w gospodarkę, by ta się nie zapadła. Działo się tak niezależnie od tego, czy w rządzie zasiadali liberałowie, prawica, czy lewica. W Polsce nawet wychowankowie Balcerowicza domagali się większej i większej pomocy państwa dla przedsiębiorców.
Na poziomie retoryki nadal będziemy słyszeć nawoływania do zwijania się państwa i oddawania wszystkiego w ręce wolnego rynku. Takie osoby jak Ryszard Petru będą wesoło hasały po mediach, opowiadając to samo co zawsze i nie zważając na to, co dzieje się za oknem. Jednak na poziomie praktyki politycznej żaden rząd nie będzie mógł sobie pozwolić na stosowanie tych recept. Pytanie nie brzmi więc: „czy państwa będą odgrywały aktywniejszą rolę?”, lecz: „co to będzie konkretnie oznaczało?”.
W kontekście ataku Rosji na Ukrainę najczęściej mówi się o większych wydatkach na armię, zbrojenia, pilnowanie granic. Ta reakcja jest w pełni zrozumiała, szczególnie w krajach takich jak Polska, które Rosję Putina mają tuż za granicą. Dyskusja o roli państwa nie może się jednak ograniczać tylko do kwestii militarnych. Pokazuje to nawet obecny kryzys wywołany wojną.
Na dziś największym wyzwaniem dla Polski jest stworzenie godnych warunków życiowych dla uchodźców z Ukrainy, umożliwienie im integracji z polskim społeczeństwem. Tak by cała ta praca nie spadła na barki wolontariuszy i organizacji pozarządowych.
To nie są rzeczy, które można załatwić finansowaniem armii. Wymagane jest raczej uporządkowanie palących i od dawna zaniedbywanych kwestii społecznych, jak usługi publiczne czy prawo pracy. Adriana Rozwadowska słusznie zauważa, że jednym z zagrożeń czyhających na ukraińskich uchodźców są śmieciowe umowy, które będą im wciskane pod pozorem wielkodusznej pomocy. Piotr Wójcik, pisząc o końcu taniego pieniądza, wspomina zaś, że sytuacja gospodarcza będąca skutkiem wojny i sankcji uderzy w dużej mierze w młodych, szczególnie w ich szanse na zdobycie własnego mieszkania.
czytaj także
A przecież nie jest tak, że z powodu bestialstwa Putina w jakiś magiczny sposób przestały nam zagrażać kolejne pandemie czy katastrofa klimatyczna. A są to rodzaje wyzwań, z którymi ewidentnie nie da się uporać za pomocą samolotów i czołgów.
Rację mają więc sygnatariusze Manifestu obrony hybrydowej, kiedy piszą:
„Dofinansowane instytucje, wyższa płaca minimalna, prawo pracy, które jest nie tylko zbiorem zaleceń, publiczna i stojąca na wysokim poziomie edukacja i ochrona zdrowia to nie jedynie dobra publiczne – to dziś podstawowe elementy bezpieczeństwa i obronności. Model indywidualnego radzenia sobie z problemami musimy zastąpić kolektywnym wysiłkiem na rzecz zbudowania wspólnoty obywatelskiej.
Nasze społeczeństwo nie może być wyłącznie sumą egoizmów i partykularyzmów. Wojna w Ukrainie zastała Polskę kartonową. Chcemy, żeby zostawiła ją murowaną – odporną na zagrożenia militarne, zdrowotne, gospodarcze i klimatyczne”.
czytaj także
Zamiast tracić czas na jałowe i nieaktualne dyskusje o ograniczaniu roli państwa, powinniśmy skupić się na tym, gdzie dokładnie musi stać się ono silniejsze, a gdzie niekoniecznie. I czy to państwo będzie rządzone w trybie demokratycznym, czy autorytarnym. Nie chodzi tylko o kwestie praworządności, ale również przejrzystości decyzji, bo doświadczenia USA po 11 września pokazują, że wzmożenie wojenne służy niektórym politykom jako pretekst do wprowadzania tylnymi drzwiami drastycznych ograniczeń w sferze praw obywatelskich. Chodzi także o upodmiotowienie różnych grup społecznych – danie im poczucia, że ich głos się liczy.
Pytania o stosunek do tych wyzwań powinien dostawać przed kolejnymi wyborami każdy polityk i każda polityczka. To dość istotne, czy siła naszego państwa w epoce wielokryzysu będzie się objawiała raczej w budowaniu kolejnych zapór na granicach, czy na przykład w lepszym finansowaniu i organizowaniu opieki zdrowotnej.