Świat cierpi na depresję klimatyczną, ale nie chce dobrowolnie się leczyć. Zamiast tego robi wszystko, by trafić na przymusową terapię szokową. Niestety – jak pokazują doświadczenia z 2021 roku − nawet najgorsze wstrząsy nie mobilizują nas do zdecydowanych zmian.
Kiedy wszyscy spierają się o to, czy najnowszy filmowy hit Netflixa Nie patrz w górę należy docenić i traktować całkiem serio jak przepowiednię naszej przyszłości, zatruta przez nas planeta gwałtownie się zmienia i umiera naprawdę.
Na Alasce pada ulewny deszcz, Filipiny próbują otrząsnąć się po zniszczeniach dokonanych przez najgroźniejszy w historii kraju tajfun, ja zaś z okna wynajmowanego mieszkania nie mogę dojrzeć Pałacu Kultury, bo kompletnie zjadł go smog.
Ale to nic w porównaniu z tym, co działo się przez ostatnie 12 miesięcy.
Ciepło, goręcej, piekło
Do pogodowych anomalii i kataklizmów, których natężenie i częstotliwość nie zwiększyłyby się w takim stopniu, gdyby ludzkość nie emitowała tylu gazów cieplarnianych do atmosfery, doszło we właściwie każdym zakątku świata.
Wystarczy wspomnieć tragiczne powodzie w Europie Zachodniej i Chinach, śmiertelne fale upałów w Kanadzie (gdzie odnotowano prawie 50-stopniową temperaturę) i szalejące pożary w Stanach Zjednoczony, na Syberii oraz w południowej Europie, by zobaczyć, jak dalece katastrofy stały się częścią naszej codzienności. Do tego po kieszeniach i kaloryferach od jesieni uderza nas ogarniający cały glob kryzys energetyczny – do czego dokładają się też długotrwałe susze – a za nim brak wody. Od lat doświadczają tego państwa Południa, a w tym roku także jeden z największych światowych i północnych emitentów CO2, czyli USA. Czy czekają nas wojny o tak podstawowy zasób? One już trwają, choćby między Turcją a Rożawą.
Miało być inaczej
Pamiętam, jak w styczniu 2021 czytałam prasowe nagłówki informujące o tym, że ten rok przyniesie przełom w polityce klimatycznej, zwiększą się nakłady na ochronę środowiska, a Polki i Polacy będą na potęgę inwestować w fotowoltaikę i rezygnować z kopciuchów.
Dziś wiemy, że rządowy program „Czyste powietrze” znów zatkał się na etapie rozpatrywania wniosków o dotacje. Decyzją parlamentu skończą się też pieniądze na instalację paneli słonecznych, co systematycznie zabija jakiekolwiek możliwości rozwoju prosumeryzmu indywidualnego i energetyki spółdzielczej.
26. szczyt klimatyczny w Glasgow, w którym wszyscy pokładaliśmy wielkie nadzieje, zwłaszcza jeśli chodzi o zrzutkę bogatych krajów na pomoc globalnemu Południu w sprawiedliwej transformacji energetycznej, skończył się fiaskiem. Greta Thunberg tamtejsze wystąpienia liderów skwitowała jedynym słusznym komentarzem: „bla, bla, bla”. Hipokryzję w kwestii bycia fair pokazuje jeszcze jeden szkocki obrazek. W negocjacjach brało udział więcej reprezentantów przemysłu kopalnianego niż delegatów z krajów rozwijających się.
czytaj także
Co prawda niemal wszystkie kraje zrewidowały swoje cele klimatyczne, nie wiadomo jednak, jak właściwie zamierzają je osiągnąć, skoro Międzyrządowa Agencja Energetyczna (IEA) ogłosiła niedawno, że 2021 rok zamkniemy z rekordowo wysokim zużyciem węgla.
W najnowszym raporcie Coal market outlook czytam, że produkcja energii z czarnego złota wzrośnie aż o 9 proc. – dokładnie do 10 350 TWh. Takiego wyniku nie mieliśmy nigdy wcześniej w historii, a prognozy ekspertów wskazują, że w kolejnym roku go pobijemy. Pocieszeniem jest fakt, że w kolejnych latach poziom wykorzystania węgla „ustabilizuje się, ponieważ popyt się spłaszczy”.
Nie ma jednak czego świętować, bo musimy dążyć do neutralności klimatycznej, a nie „stabilizacji”. Jak zaalarmował Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu w szóstym już opublikowanym pod koniec lata raporcie na temat zmian klimatu, emisje CO2 powinniśmy ściąć co najmniej o połowę, najpóźniej w 2030 roku, po to, by nie przekroczyć krytycznego punktu globalnej temperatury, czyli 1,5 st. C.
Świat już jednak ocieplił się o 1,2 st. C. w porównaniu z epoką przedindustrialną. Do połowy stulecia z kolei możemy się spodziewać, że światowy termometr wskaże ponad 2 st. No chyba że będziemy się trzymać postanowień z Glasgow. Wówczas według wyliczeń IEA znajdziemy się na ścieżce 1,8 st. C.
To – po pierwsze – wciąż i tak za dużo, a – po drugie – żadna gwarancja. Jak bowiem wierzyć obietnicom z COP26, skoro już podczas trwania konferencji złapano liderów państw, w tym polskiego premiera Mateusza Morawieckiego, na ściemie?
Jedyny zwrot w kwestii klimatu można dostrzec w tym, że decydenci na publicznym forum nie ośmielają się już – jak wcześniej – zaprzeczać ociepleniu. To jednak nie powstrzymuje ich przed ostentacyjnym podróżowaniem prywatnymi odrzutowcami, a także składaniem obietnic bez pokrycia.
Ani ambicji, ani kasy
Przypomnijmy, że do stopniowego wycofania się z wykorzystania energii węglowej w latach 30. zobowiązały się wszystkie gospodarki krajów rozwiniętych, a w kolejnym dziesięcioleciu – rozwijających się. Szef naszego rządu w przeciwieństwie do OECD zaliczył nas do tej drugiej grupy, bo dekarbonizację planuje najwcześniej w 2049 roku. Za to Morawiecki zdobył 4 listopada dla Polski mało zaszczytny tytuł „Skamieliny Dnia”.
„To policzek dla krajów globalnego Południa, które najmniej przyczyniły się do kryzysu klimatycznego, a odczują go najbardziej” – napisali wówczas przedstawiciele Client Earth Polska – Prawnicy dla Ziemi – fundacji, która wraz z Kancelarią Gessel wspiera piątkę polskich obywateli skarżących władze za bezczynność wobec katastrofy.
Ale klimatyczne pozwy i antynagrody moglibyśmy przysyłać i przyznawać Zjednoczonej Prawicy niemal każdego dnia, a na pewno przez wszystkie miesiące trwania sporów z Komisją Europejską, która między innymi za nieprzestrzeganie praworządności może pozbawić nas funduszy na reformę energetyczną.
W grze jest w sumie 170 mld euro, w tym na przykład 58 mld to środki wypłacane w ramach Instrumentu na rzecz Odbudowy (po pandemii) i Zwiększenia Odporności (na zmiany klimatyczne), a 3,8 mld – z Funduszu Sprawiedliwej Transformacji, który miał wesprzeć regiony węglowe w zamykaniu kopalń.
COP26: Jak długo jeszcze będziemy dyskutować, zanim zaczniemy działać?
czytaj także
Zamiast dogadywać się z Unią Europejską, nasi decydenci straszą polexitem, mówią, że skoki cen energii, które zaczynamy boleśnie odczuwać (spoiler alert: będzie tylko gorzej, bo Fundacja Instrat wyliczyła, że rachunki za prąd wzrosną o ponad 800 zł do 2030 roku, jeśli Polska wciąż będzie trzymać się węgla), to wina niesprawiedliwej polityki klimatycznej Wspólnoty i tak samo ocenianego systemu handlu emisjami.
Jakby tego było mało, rząd PiS mnoży kolejne wydatki, z każdą chwilą rośnie nam kara nałożona przez Trybunał Sprawiedliwości UE za utrzymywanie kopalni Turów. Efekt? Do uiszczenia mamy zasądzone ponad 200 mln zł, a podobno można się było po prostu dogadać.
Drewnem i gazem
W tym samym czasie UE pracowała nad Zielonym Ładem, chcąc na tle międzynarodowym wyrosnąć na zieloną liderkę. Faktem jest, że strategia wygląda nieźle na papierze, ale w praktyce, jak pisał na naszych łamach Maxence Peigné, Europa, „zamiast zainwestować w tanie OZE, woli po raz kolejny postawić na drogi gaz ziemny”.
Dalej dziennikarz pisze tak: „jak pokazało najnowsze śledztwo Investigate Europe, kiedy prawodawcy torują drogę dla nowych transgranicznych rurociągów, unijni audytorzy zwracają uwagę na ogromne niedoinwestowanie zielonej energii”.
Ja zaś do grzechów Wspólnoty dorzucę jeszcze jeden: spalanie biomasy uznawanej za odnawialne źródło energii. Wprawdzie w tym roku w dyrektywie RED II nieco zaostrzono standardy, które ma spełniać drewno przeznaczane do produkcji energii. Ale co z tego, skoro puszczanie drzew z dymem nie ma nic wspólnego z ochroną klimatu, nie mówiąc już o walce z zanieczyszczeniem powietrza i troską o bioróżnorodność.
Świat położy kres masowemu wylesianiu. Świetnie, tylko dlaczego dopiero w 2030 roku?
czytaj także
Nie dość, że wycinamy zielone płuca, to jeszcze uwalniamy do atmosfery magazynowany w nich latami CO2 i zwiększamy ślad węglowy, transportując drewno z jednego europejskiego kraju do drugiego.
A skoro przy lasach jesteśmy, to wypadałoby pochwalić tegorocznych uczestników szczytu w Glasgow za zobowiązanie do zaprzestania wycinek. Brzmi nieźle? Owszem, ale w tej beczce znów mamy więcej dziegciu niż miodu, bo Deklaracja w sprawie lasów i użytkowania gruntów zakłada koniec deforestacji w 2030 roku. To oznacza jedno: jeszcze przez dekadę hulaj, piło, katastrofy nie ma.
Amerykański (zły) sen
No to może chociaż Joe Biden przywracający USA do grona sygnatariuszy porozumienia paryskiego jest jakimś zwiastunem zmian? Polityka nowego prezydenta rzeczywiście zapowiadała się przełomowo, zwłaszcza że jedną z pierwszych jego decyzji było powołanie nowego urzędu – specjalnego wysłannika do spraw klimatu, na którego mianowano doświadczonego w tej dziedzinie Johna Kerry’ego. Ale progresywna administracja zderzyła się z konserwatywnym Kongresem.
czytaj także
Peter Kalmus na łamach „Guardiana” dość brutalnie rozprawia się z rzeczywistością panującą za oceanem. Znany klimatolog wskazuje, że jego życie nie różni się od tego, które przedstawiono we wspomnianym na początku tego tekstu filmie Nie patrz w górę − wszyscy, z politykami i mediami na czele, jak jeden mąż ignorują naukowców przestrzegających ludzkość przed zagładą.
„Żyjemy w społeczeństwie, w którym pomimo niezwykle wyraźnego, obecnego i nasilającego się zagrożenia klimatycznego, ponad połowa republikańskich członków Kongresu nadal twierdzi, że zmiany klimatyczne to mistyfikacja, a wielu innych chce blokować proklimatyczne działania. W którym oficjalna platforma Partii Demokratycznej nadal zapewnia ogromne subsydia dla przemysłu paliw kopalnych; w którym obecny prezydent złożył obietnicę, że »nic się zasadniczo nie zmieni«, a marszałek Izby odrzucił nawet skromny plan klimatyczny jako »zielony sen czy cokolwiek innego«” – pisze nie bez goryczy Kalmus.
Dorzucając kolejne wieszczące katastrofę przykłady decyzji Białego Domu, jak sprzedaż praw do wiercenia ogromnego obszaru Zatoki Meksykańskiej. Ale dostaje się też miliarderom, którzy sprzedają coś innego – „absurdalną fantazję, że ludzkość może po prostu przenieść się na Marsa”.
Tak, w roku, w którym sekretarz generalny ONZ, António Guterres, w ślad za ekspertami z IPCC ogłasza „kod czerwony dla ludzkości”, kwitnie turystyka kosmiczna, a Jeff Bezos proponuje, by przemysł ciężki przenieść na inną planetę. Świetnie, skoro nie poradziliśmy sobie z bajzlem na Ziemi, zróbmy go jeszcze we wszechświecie, a przy okazji zatrujmy bardziej atmosferę.
czytaj także
W tej chwili 1 proc. najbogatszych ludzi – przypomina Loreai Limousin z Greenpeace – jest odpowiedzialnych za 50 proc. emisji lotniczych. A ile wyemitują prywatne rakiety? Wprawdzie to, że założyciel Amazona miał podczas swojej wycieczki wygenerować dziesiątki ton dwutlenku węgla, okazało się fake newsem, ale to nie oznacza, że inni krezusi nie nadrabiają z nawiązką. Szacuje się, że jeden komercyjny lot w kosmos może wpuścić do atmosfery nawet do 518 ton CO2.
Żałoba?
Peter Kalman w swoich przemyśleniach nad Nie patrz w górę suchej nitki nie pozostawia też na świecie mediów, przypominając, że „główne gazety nadal zamieszczają reklamy paliw kopalnych, a wiadomości o klimacie są rutynowo przyćmione przez sport”.
Nie jest wprawdzie tajemnicą, że z roku na rok zainteresowanie mainstreamowego dziennikarstwa klimatem rośnie. Potwierdzają to badania przeprowadzone w 59 krajach i 13 językach przez platformę do nauki języków Babbel oraz projekt Media and Climate Change Observatory na Uniwersytecie Kolorado w Boulder.
Okazuje się, że temat stał się nośny zwłaszcza pod koniec roku, w okolicach szczytu klimatycznego, a także przestał być opisywany łagodnie. Dziś już nikt nie mówi o efekcie cieplarnianym, lecz o katastrofie. Ba, nawet na naszym polskim podwórku największe informacyjne portale przeniosły rubrykę „klimat” na szczyt layoutu. Ale reklamy spalinowych samochodów nadal wiszą obok.
Katastrofa klimatyczna odmienia naszą cywilizację. Potrzebujemy apostołów „radykalnej nadziei”
czytaj także
Złe wiadomości można mnożyć, ale oprócz aktywistów, naukowczyń i organizacji pozarządowych rzadko kogo one obchodzą. Wiem, że macie dość narzekania. Wiedzą to również media, które poza czarnowidztwem próbują iść w inne narracje. Robią to też literaci i artyści, filmowcy, czego Nie patrz w górę jest najlepszym przykładem.
Ale czy inne opowieści, w których transformacja energetyczna jest szansą, a państwa rywalizują w wyścigu na najbardziej proklimatyczne technologie, są dla nas jakkolwiek wiarygodne? I czy to możliwe w świecie, który wygląda tak, jakby pogodził się ze stratą.
Początkowym stadium żałoby bardzo często jest zaprzeczenie, co chyba ludzkość ma za sobą, bo otwarty denializm klimatyczny w przestrzeni publicznej prezentują już chyba tylko osoby pokroju Janusza Korwin-Mikkego. Potem często przychodzi depresja, na którą zdaje się cierpieć cała planeta.
Tu wyjścia są dwa – terapia szokowa albo dobrowolna. Problem w tym, że w obu przypadkach koniec końców godzimy się z trudną rzeczywistością i przesądzonym losem ludzkości w chwili, gdy być może powinniśmy wskrzeszać w sobie motywację do działania. Czy to właśnie ten moment? Nie wiem jak wy, ale ja mimo wszystko wciąż wierzę, że nadzieja umiera ostatnia.