Dyskusja na temat matur się nie odbyła i nigdy nie miała się odbyć. Bo co właściwie dla aktualnie rządzących wyznacza prestiż jakiegoś przedsięwzięcia? Najbardziej imponujące jest to, co mogą komuś narzucić siłą. Pisze Justyna Drath.
Minister Czarnek nie ma zamiaru podwyższać nauczycielskich pensji, tylko nauczycielskie pensum, a niedawno ogłosił, że powstanie nowy propagandowy przedmiot o nazwie HiT. Ale obawiam się, że – jak zwykle – i tak do powszechnej wiadomości przebiło się głównie to, że ma minister dobry kontakt z młodzieżą. Z edukacją jest bowiem tak, że te najbardziej spektakularne zmiany przechodzą nieco bardziej po cichu niż bon moty, zakazy sprzedaży drożdżówek, „labolatoria”. A te, które przechodzą, wrastają w pejzaż i mimo że mogą przynieść rozległe i bolesne konsekwencje, nie świecą się ani nie migają na pomarańczowo. Ich skutków też nie będzie widać od zaraz, jak skutków likwidacji gimnazjów oraz podwyższenia trudności matury z polskiego, co dokonuje się teraz.
Kto, komu, kiedy, dlaczego?
Halo, uwaga: ministerstwo zmieniło format matury z polskiego i będzie ona trudniejsza. Zanim wykrzykniecie, że to dobrze, bo przecież ten klucz był idiotyczny, przypomnę, że klucza już nie ma od sześciu lat, i namówię, byście przyjrzeli się okolicznościom. Na wzór słynnego (ale tylko w polonistycznych kręgach) tematu: Kto, komu i jakich udziela rad w „Pieśni XI” Jana Kochanowskiego zastanówmy się, komu i właściwie dlaczego bez żadnej publicznej debaty została zmieniona formuła egzaminu dojrzałości?
Komu? Pierwszemu rocznikowi reformy edukacji − jednemu ze straconych roczników, które poniosły największe koszty pospiesznej deformy ministry Zalewskiej, a dodatkowo obciążony jest doświadczeniem edukacji zdalnej, która (kto da więcej, czwarta falo?) być może jeszcze wróci.
Kiedy? W połowie nauki. Pierwszy rocznik reformy jest obecnie w klasie trzeciej, przed nimi jeszcze (albo: tylko) dwa lata. A przez ostatnie dwa poloniści nie znali nowej formuły, przygotowywali więc uczniów wedle starej. Mam wrażenie, że w spokojniejszych czasach nawet tylko dwa z wymienionych trzech czynników zostałyby uznane za przynajmniej niesprzyjające wprowadzeniu tak wielkiej zmiany. A może nawet lekko skandaliczne.
Kto? Analizuję podmiot mówiący tego przedsięwzięcia i widzę, że nowe zadania maturalne tworzyły osoby, których wyobrażenie o młodzieży nie wykracza poza przekonania o wstrzykiwaniu marihuany i wrzucania koszów na głowy uczących. Moje serce drży na myśl, co by było, gdyby się dowiedziały o TikToku! Ale przecież podniesienie poziomu matury z polskiego o kilka poprzeczek pozwoli zaserwować piękny, trudny egzamin, jak za dawnych dobrych czasów, gdy rzeki były czyste, ludzie prawi, a dzieci – karne i posłuszne, w kołnierzykach z odznakami wzorowego ucznia – śpiewały gromkimi głosami o najważniejszych wartościach: posłuszeństwie, honorze, pokorze, czytały Cycerona w oryginale i kłóciły się o to, czy synkretyzm gatunkowy w epoce romantyzmu to wyraz twórczych poszukiwań autorów, czy ich niedbałości. Nikt nie narzekał. Tak właśnie było i powrotu takiej młodzieży chcemy.
Egzamin nudny i powierzchowny
Teraz może już poważnie: co właściwie się zmienia? Dotychczasowa matura z polskiego składała się z dwóch etapów: pisemnego i ustnego. Ta pisemna składała się z dwóch części: czytania ze zrozumieniem i wypracowania na minimum 250 słów, które trzeba napisać na podstawie załączonego fragmentu z obowiązkowej lektury – a w nim odnieść się do innych tekstów kultury. Ustny egzamin, który odbyłby się ostatni raz w tym roku, ale z powodu pandemii nie zobaczymy go już nigdy, polegał na losowaniu pytań, także dotyczących fragmentów tekstów, niekoniecznie tylko literackich.
A nad wszystkim unosi się wielka gombrowiczowska kukła ministra Czarnka
czytaj także
W nowej maturze 2023 do pisemnej części dochodzi nowa, środkowa: test z wiedzy historycznoliterackiej, w tym pytania o pojęcia, konteksty, epoki. Wypracowanie zaś zmienia formułę – będzie trzeba odwołać się do większej liczby lektur obowiązkowych i użyć do tego 400 słów (dla porównania: dotychczas nawet na rozszerzonej maturze obowiązywał wymóg 300 słów). Do tego dochodzi ustny egzamin składający się z dwóch zadań, z bardziej niż dotychczas ukierunkowanym tematem.
Przykładowe zadania z testu historycznoliterackiego nie są może wybitnie skomplikowane − uczennica jest pytana np. o motyw antyczny wykorzystany w utworze Jana Kochanowskiego (chodzi o zacną boginię Fortunę) czy koncept w sonecie Jana Andrzeja Morsztyna. Są to typy zadań z najbardziej tradycyjnego, encyklopedycznego rozdania, rodem z podręczników z mojej młodości. A 400 słów to może nie jest aż tak dużo, ale dla wielu uczniów przeciętnych próg 250 słów wydawał się już sporym wyzwaniem.
Nowe zasady skomentował w „Wyborczej” Marcin Smolik, szef Centralnej Komisji Egzaminacyjnej: „Dla osoby uczącej się 12 lat w szkole nie powinno być problemem napisanie pracy na 400 wyrazów na bazie dwóch lektur. Już egzamin ósmoklasisty wymaga, by napisał pracę na minimum 200 słów. Maturzyści powinni być w stanie napisać dwa razy więcej i wiem, że są. Przeprowadziliśmy już pół tysiąca takich prób na uczniach i tylko jednej osobie nie udało się spełnić tego wymagania”. Aha: prosta, przekonująca kalkulacja: tu napisał 200, bo tak stoi w prawie, to jak ma więcej lat, napisze 400, co w tym nielogicznego? Dołożymy mu tylko dwie lektury obowiązkowe, których jest więcej, ale za to nudniejszych, chociaż to już inny wątek.
Rasistowskie „W pustyni i w puszczy”? To dopiero początek problemu
czytaj także
Rozumiem zamysł, który może stać za taką formą egzaminu: matura ma sprawdzać wiedzę z twardej namacalnej materii polonistycznych lekcji − poprzednio poloniści narzekali niekiedy, że maturę da się zdać bez wielkiej wiedzy, pod warunkiem posiadania przez ucznia sprawności i warsztatu pisania. Rozumiem, że gadki o „umiejętności zamiast wiedzy” mogły irytować nie tylko starsze polonistyczne pokolenie. Rozumiem nawet, chociaż mogę jej nie podzielać, chęć przywrócenia prestiżu egzaminu, jakieś marzenia na temat przedwojennej matury.
Tylko dlaczego ten egzamin jest taki nudny, uwsteczniający, powierzchowny jak z kursów „pięć epok literackich w pięć minut”? Czy faktycznie dodanie większej liczby słów sprawi, że polski uczeń zacznie nagle się wysławiać w sposób wyszukany, a więcej lektur sprawi, że zacznie je rozumieć? Czy może będzie do pracy z tekstami nastawiony czysto pojęciowo i mechanicznie? Oraz: czy po prostu, jak to zwykle bywa przy zmianach wprowadzanych w takim pospiesznym trybie, decyzja rządu nie uderzy w najsłabszych? Tych, których dosięgły ostatnie dwa lata wykluczenia cyfrowego, ale także w szerszym planie czasowym: w mniejsze, mniej dofinansowane ośrodki, w uczniów bez kapitału kulturowego, w tych, których nie będzie stać na maturalne kursy. Tym ostatnim wróżę zresztą lepsze powodzenie, ostatnia matura chyba faktycznie dawała im mało szans na zarobek, teraz mogą rozkwitnąć.
Nierówności
Dużo się mówi i pisze, że edukacyjne zmiany wprowadzane przez PiS są propagandowe i służą konkretnej wizji historii, zauważa się też chęć objęcia centralnie sterowaną kontrolą dyrektorów, słusznie widzimy, że obecna szkoła rzadko daje szansę na oddech, rozwój, wolność, ekspresję. Pora jednak oprócz tego wszystkiego zauważyć, że gorliwie podwyższony próg zdawalności najważniejszego egzaminu − matury z polskiego − to starannie realizowany plan zwiększania nierówności, wywyższania wyższych i pogrążania słabszych, którego likwidacja gimnazjów była zaledwie początkiem.
czytaj także
Czy w takim razie matura powinna być egzaminem prestiżowym, bardziej niż do tej pory? Ok, zapewne wiele osób mogłoby na ten temat mieć różne zdanie i chętnie wysłuchałabym ich opinii. Problem w tym, że ta dyskusja się nie odbyła i nigdy nie miała się odbyć. A już na pewno nikt nie miał zamiaru zapytać samych zainteresowanych − przyszłorocznych maturzystów − co o tym właściwie sądzą. Bo co właściwie dla aktualnie rządzących wyznacza prestiż jakiegoś przedsięwzięcia? Najbardziej imponujące jest to, co mogą komuś narzucić siłą.
Pogłoski, że MEN chce się wycofać z tej trudniejszej wersji matur, właściwie tylko potwierdzają arbitralny charakter tych zmian i brak szacunku zarówno wobec zdających, jak i szkolnego procesu przygotowawczego, który już jakoś przecież ruszył. Zresztą doświadczenie ostatnich pośpiesznych zmian wokół egzaminów ósmoklasisty czy właśnie matur w pandemii uczy, że tego typu nerwowe ruchy nie przyniosły uczniom ani szczególnych ulg, ani większego poczucia bezpieczeństwa.