Ludzi nie porywa walka dwóch prawicowych polityków na ringu, tylko to, czy jest praca, czy babcia będzie miała na leki, a wnuczka z astmą będzie mogła oddychać czystym powietrzem. Kiedy jadę z Warszawy do Kotliny Kłodzkiej, słyszę inne historie, niż co komu nabluzgał Kaczyński, a co komu Nitras. Polki i Polacy żyją swoim życiem, a nie wyłącznie naparzanką „na górze”. Rozmowa z Agnieszką Dziemianowicz-Bąk.
Michał Sutowski, Paulina Januszewska: Wyszłaś właśnie z budynku OPZZ. Czy to znaczy, że potężna centrala związkowa w Polsce poprze Roberta Biedronia w wyborach prezydenckich?
Agnieszka Dziemianowicz-Bąk: Robert Biedroń popiera związki zawodowe, nie tylko w czasie wyborów. Lewica, żeby zasługiwać na swą nazwę, musi być zakorzeniona w środowisku pracowniczym, tym uzwiązkowionym i tym jeszcze nie − choć mam nadzieję, że sytuacja kryzysu skłoni osoby pracujące do zrzeszania się. Kryzys dowodzi, że w sytuacji słabej koniunktury bycie samotnym żaglem jest dla pracowników bardzo groźne.
Wszystko prawda, ale czy związki go poprą?
Współpraca między Robertem Biedroniem i Lewicą a OPZZ, Związkiem Nauczycielstwa Polskiego czy, jak w przypadku interwencji w sprawie Amazona, z Inicjatywą Pracowniczą układa się bardzo dobrze. Wierzę, że związki zawodowe i organizacje pracownicze w tych wyborach postawią na Roberta Biedronia. Lewica jako jedyna od początku upomina się o Kodeks Pracy, odśmieciowienie rynku pracy, silne związki zawodowe i nieprzerzucanie kosztów kryzysu na pracowników. Czas kryzysu to zawsze naturalny test dla lewicy, czy jest w stanie sprostać reprezentowaniu świata pracy.
Biedroń: Bojkot wyborów nie jest rozwiązaniem. Trzeba walczyć do końca
czytaj także
Czyli kogo dokładnie? Bo Michał Kołodziejczak, szef AgroUnii, z którym wspólnie wystąpiliście na niedawnej konferencji prasowej, mówi, że „wszyscy jesteśmy pracownikami”. Dodałaś, że „wszyscy pracują dla społeczeństwa”. W sensie i przedsiębiorcy, i pracownicy najemni. To świetnie brzmi, ale te interesy na co dzień się raczej rozbiegają – pracodawcy chcą luźniejszych regulacji i niższych podatków, a pracownicy – wyższej płacy minimalnej i ochrony pracy. Robert Biedroń ma coś do zaoferowania jednym i drugim naraz?
W Polsce nie ma po prostu przedsiębiorców i pracowników, ten podział przebiega inaczej. Po jednej stronie są wielkie korporacje, giganty polskie i zagraniczne, których prezesi zarabiają setki tysięcy złotych rocznie, nawet w sytuacji kryzysu i cięć zatrudnienia. Drugą i znacznie liczniejszą grupę można podsumować hasłem „wszyscy jesteśmy pracownikami”: to dotyczy osób na etatach, ale też na śmieciówkach, jak również tych wypchniętych na samozatrudnienie. Nominalnie są przedsiębiorcami, ale wiemy dobrze, jak często służy to omijaniu definicji pracy najemnej. W tej grupie może też być kwiaciarka, fryzjerka prowadząca dwa nieduże zakłady, kosmetyczka czy właściciel małej hurtowni.
Ale co ich wszystkich ma łączyć, może poza tym, że nie są bardzo zamożni? Jakie mają interesy, które Biedroń mógłby reprezentować?
Dzisiaj oni wszyscy zostali bez realnego wsparcia ze strony rządu. Na takie wsparcie może liczyć system bankowy, wciąż nieopodatkowane należnie wielkie korporacje, ale już nie samozatrudnieni czy prowadzący rodzinny biznes, o pracownikach na umowach cywilnoprawnych nie wspominając. Dziś, w Polsce 2020 roku rozbieżność interesów między właścicielką niewielkiego zakładu fryzjerskiego a jego pracownicami jest radykalnie mniejsza niż między nią a wielkim sieciowym korpo z tej samej branży.
Dziemianowicz-Bąk broni praw pracowniczych: „Piszcie, dzwońcie, będę interweniować!”
czytaj także
Lewica może i wiąże swoją tożsamość z interesami pracowników, ale w tym momencie wchodzi do gry Rafał Trzaskowski i zapowiada np. zniesienie śmieciówek, a jego hasłem jest „nowa solidarność”. I owszem, Koalicja Obywatelska kojarzy się raczej z elektoratem dużego biznesu, ale nową narracją może wyborców przekonać, że liberalne środowiska zaczynają uwzględniać kwestie socjalne, że nie są już darwinistyczne i myślą o spójności społecznej… To wam raczej nie pomoże.
Nie jest żadną nowością, że tuż przed wyborami Platforma Obywatelska przypomina sobie o postulatach lewicy. Tak się jakoś dzieje, że tuż po wyborach o nich zapomina. Rafał Trzaskowski przed wyborami samorządowymi w Warszawie odcinał się od Hanny Gronkiewicz-Waltz i obiecywał „wypalenie do cna procederu reprywatyzacji”. Od niemal dwóch lat jest prezydentem Warszawy i nawet nie odpalił w tym celu zapałki. Ile już razy słyszeliśmy od PO o związkach partnerskich? Albo widziałyśmy mruganie okiem do kobiet − po czym okazywało się, że prawa kobiet ładnie brzmią w spocie wyborczym, ale święty kompromis aborcyjny jest święty. Co z tego, że kandydat PO dziś rzuca hasło likwidacji śmieciówek, jeśli to za rządów jego partii ta patologia rynku pracy rozrosła się do takiej skali? A warszawski ratusz stosuje outsourcing i niespecjalnie sprzeciwia się zatrudnieniu na umowy śmieciowe.
Śmieciówki w instytucjach państwowych to problem całej Polski, nie tylko samorządów, ale też np. uniwersytetów.
Jasne, że to nie tylko przypadek Warszawy, outsourcing w usługach publicznych to patologia powszechna, z którą lewica konsekwentnie walczy. Ale mówimy przecież o postawach kandydatów na prezydenta. Jeżeli samorządowiec tak zamożnego i ważnego miasta jak Warszawa decyduje się na start w wyborach prezydenckich, to naturalnym odruchem jest sprawdzić, jak zarządzał stolicą. Dzięki temu można zestawić jego deklaracje z poziomem sprawczości. Rafał Trzaskowski ma ogromne narzędzia zmieniania rzeczywistości w wielkim mieście, więc jego polityka jest papierkiem lakmusowym tego, jakim byłby prezydentem państwa.
Biedroń w Słupsku nikogo nie zatrudniał na śmieciówkach?
Polityka kadrowa słupskiego ratusza nie była podporządkowana logice zysku. I to pomimo tego, że Słupsk, jaki zastał Biedroń, był miastem w zdecydowanie trudniejszej sytuacji niż bogata Warszawa po ostatnich wyborach samorządowych.
Rafał Trzaskowski, prezydent wielkiego miasta, wybrany w pierwszej turze, może być wiarygodny jako reprezentant interesu samorządów. A to przecież istotna oś konfliktu. PiS ma silne skłonności do centralizacji władzy, chce wziąć samorządy pod but – Biedroń ma chyba dużo słabsze papiery.
Biedroń jako prezydent Słupska z ogromnym poparciem pod koniec kadencji, wielokrotnie za swoje rządy nagradzany, postawił na nogi miasto, które znajdowało się w bardzo trudnej sytuacji, zadłużone w momencie objęcia urzędu. Słupsk nie cieszył się wielkim wsparciem władzy centralnej, Biedroń nie miał większości w Radzie Miasta. A jednak udało mu się zrobić ze Słupska ogólnopolską markę. Zdobył dla miasta spore środki unijne. Dziś, za rządów jego następczyni, otwierane są kolejne inwestycje − to są wszystko także efekty pracy Biedronia jako samorządowca.
Może, ale jednak w niedużym mieście.
I z takich małych i średnich miast zbudowana jest Polska. Polska to coś więcej niż metropolie. Od dłuższej chwili porównujemy dwóch prezydentów, dwóch samorządowców − jednego ze średniego miasta, drugiego ze stolicy. Jeśli coś może być tu miarą siły i wiarygodności, to nie rozmiar miasta, ale zmiana, jaka zaszła w jednym czy drugim mieście za sprawą rządów obu panów.
Z małych i średnich miast zbudowana jest Polska. Polska to coś więcej niż metropolie.
W Warszawie po objęciu urzędu przez Trzaskowskiego mamy do czynienia z kontynuacją polityki Hanny Gronkiewicz-Waltz, jakość życia mieszkańców nie poprawiła się szczególnie.
To ledwie półtora roku, do tego w sytuacji wojny PiS z samorządami, narzucania im dodatkowych zadań i obcinania środków.
Warszawa może być dziś ilustracją problemów, które trawią miasta i regiony w całej Polsce. To miasto pęknięte na pół, pełne nierówności i sprzeczności. Oczekiwana długość życia między Wilanowem a Pragą to kilkanaście lat. Z kolei w zamożniejszych dzielnicach, np. na Mokotowie, jest wielki problem ze żłobkami i przedszkolami. Laury „prezydenta Polski samorządowej” należą się nie za to, jaką kto funkcję pełni, ale co, mając dane narzędzia, z nimi zrobił, by poprawić los mieszkańców. Dla Biedronia i Lewicy to mieszkańcy są samorządowcami, a nie tylko włodarze miast. Dlatego odkąd ruszyliśmy w trasę, spotykamy się nie tylko z władzami, ale przede wszystkim z ich mieszkańcami. Siadamy do okrągłych stołów Biedronia i rozmawiamy. Tak było na Śląsku, w Łowiczu, na Lubelszczyźnie i Podbeskidziu, tak też będzie w kolejnych miastach i regionach Polski.
Trzaskowski: Żona słoik, ojciec słoik – jak mógłbym mieć coś przeciw słoikom?
czytaj także
Na poznańskim placu Wolności Trzaskowski też spotkał się z całkiem pokaźną grupą…
Przemówienie do tłumu to oczywiście ładny obrazek kampanijny, ale nie sądzę, żeby od mieszkańców Poznania kandydat Koalicji Obywatelskiej się czegoś istotnego dowiedział. Bo z ludźmi trzeba rozmawiać, a nie tylko do nich mówić.
Ale ludzie przyjęli go tam bardzo dobrze, w ten sposób trafia się pod strzechy. Porywanie tłumów nie bierze się tylko z dobrych diagnoz krytycznych, nawet jeśli racjonalnych i trafnych, czy spójnego programu. Ludzie chcą poczuć siłę, policzyć się, być razem…
Jasne, że stawką polityki nie jest wyłącznie krytyczna diagnoza tego, co nie działa; od tego są publicyści, socjolodzy czy intelektualiści. Politycy mają zaprezentować rozwiązania problemów i wizję państwa. Czy ta bardzo krótka kampania będzie sporem właśnie o wizję? Bardzo bym tego chciała. Nie tylko dlatego, że tę wizję mamy, ale przede wszystkim dlatego, że naprawdę takiej debaty potrzebujemy dziś bardziej niż wyścigu na uśmiechy z billboardów. Bo trwa pogłębiający się kryzys, już 1,5 miliona osób jest bez pracy, tylko w kwietniu nowych bezrobotnych przybyło około 150 tysięcy. Rząd serwuje nam działania pozorowane, niby powrót do normalności − tylko ta normalność jakaś taka popsuta. Żeby ją naprawić, trzeba gruntownie przebudować Polskę. Tym bardziej że są na to pieniądze. Przyszły prezydent musi mieć wizję ponownego rozruszania gospodarki i wykorzystania ogromnych środków unijnych, które mają nam przypaść w udziale.
Zandberg: Premier bardziej boi się ambasady USA niż tego, że ludzie umrą
czytaj także
Skoro premier z obozu prezydenta napisał list do szefowej Komisji Europejskiej i dzięki niemu dostaniemy kilkadziesiąt miliardów euro, to po co nam w ogóle kandydat opozycji w Pałacu Prezydenckim?
Na razie to premier z obozu prezydenta powinien odpowiedzieć, co zrobi, żeby tych środków nie stracić. Komisja uzależnia ich przydzielenie od przestrzegania zasad praworządności, a z tym nie jest ani Dudzie, ani Morawieckiemu po drodze. Utrzymanie tych środków to jest dziś polska racja stanu.
A kiedy te pieniądze będą już pewne, wówczas czeka nas decyzja, na co je sensownie wydać. Już wiemy, że kandydat PO uważa, że kryzys to w ogóle nie jest czas na duże inwestycje. Że Andrzej Duda chętnie wybuduje sobie za nie kilka pomników, jak np. CPK czy przekop mierzei.
W takim razie jak nie mierzeja, to co? Jak mamy rozruszać gospodarkę? Względnie regenerować ją, jak postulują lewicowi ekonomiści.
Lewica chce te ogromne pieniądze przeznaczyć na inwestycje w przyszłość − zieloną energię, która da darmowy prąd polskim gospodarstwom domowym, narzędzia przeciwdziałania suszy, nowoczesne szpitale w każdym powiecie czy czysty transport publiczny. A w obszarze bardzo palących kwestii polityki społecznej − powołanie państwowego dewelopera i budowa miliona mieszkań na wynajem.
czytaj także
Dużo trochę. I pewnie drogo…
Deficyt mieszkaniowy jest dziś ogromny i od lat się pogłębia, więc i rozwiązanie musi mieć odpowiedni rozmach. Dziś młodzi ludzie wchodzą na pokiereszowany kryzysem rynek pracy − więc, parafrazując klasyka, ani tu zmienić pracy, ani wziąć kredytu nie będzie tak łatwo.
Ale PiS już chciał zbudować parę setek tysięcy mieszkań, naprawdę. O brak woli w tej sprawie trudno ich posądzić. A jednak nie zbudowali. Czemu Lewicy miałoby się to udać? Ten „państwowy deweloper” jako narzędzie was jakoś odróżnia od reszty partii i ich programów, ale czemu ludzie mają uwierzyć, że Lewica te mieszkania zbuduje? Tzn. państwo rządzone przez Lewicę, względnie z lewicowym prezydentem? Skoro PiS nie dał rady…
Rząd uległ presji lobby deweloperskiego, nie miał odwagi wziąć za budowę tych mieszkań pełni odpowiedzialności – taki jest efekt chodzenia na pasku wielkiego biznesu, no niestety. Trzeba tymczasem jasno powiedzieć, że budowa dostępnych mieszkań jest odpowiedzialnością państwa, mieszkanie jest prawem zapisanym w konstytucji, a państwo w tej materii nie może zginać karku.
W minionej epoce powiedziano by, że to się nazywa „woluntaryzm”: nie oglądać się na grupy interesu czy prawa rynku. Z jakichś powodów PiS, w innych sprawach prący jak czołg przeciw różnym elitom i układom, jednak nie podołał temu zadaniu. Może nie wystarczy bardzo chcieć…
Rzecz w tym, że PiS bardzo selektywnie wybiera te elity, które chce zwalczać. Ani wielkie korporacje, ani deweloperzy do nich się nie zaliczają. I żeby było jasne, budowa tego miliona mieszkań na wynajem ma się dziać obok, nie zamiast systemu rynkowego. Tu nie trzeba iść na wojnę z deweloperami − wystarczy wstać z kolan przed wielkim biznesem. Nikt nie twierdzi, że prywatne usługi – w tym wypadku mieszkaniowe – mają zostać zaorane i zalane betonem.
czytaj także
Tylko?
Wobec wielkich wyzwań albo wielkich kryzysów usługi prywatne to za mało. Doskonale to widać przy okazji pandemii w ochronie zdrowia. Prywatne kliniki nie mają za wiele do zrobienia w walce z COVID-19, zapewne nie dlatego, że ich menadżerowie bardzo nie chcą − ale nie bardzo mają jak, bo te placówki powstały bardziej do zarabiania na zdrowiu niż do ratowania zdrowia. W trudnych czasach logiki zysku nie da się tak łatwo pogodzić z logiką potrzeb. Na te drugie odpowiedzią są silne usługi publiczne.
A wy to wykonacie, atakując wprost najpotężniejsze lobby w naszym pięknym kraju.
Odwagę, motywację i papiery na to, by rozwiązać problem mieszkaniowy ma właśnie lewica. Zarówno ta młoda, która rozumie potrzeby młodszego pokolenia – bo sama albo wciąż wynajmuje mieszkania za krocie, albo spłaca kredyty zaciągnięte na 30 lat; ale i starsze pokolenie, które na politykę mieszkaniową PRL nie patrzy wyłącznie krytycznie.
Warunki socjo-ekonomiczne dla sukcesu lewicy są teoretycznie spełnione: trwający od lat kryzys mieszkaniowy, teraz pandemia i bezrobocie, niekończące się problemy ochrony zdrowia, no a do tego polityka Kościoła, który sam się prosi o wypchnięcie ze sfery politycznej. Nie ma ugrupowania, które by bardziej odpowiadało na te problemy niż lewica. A jednak Robert w sondażach ma 2−3 procent. No to co jest nie tak?
Zgadzam się, zapotrzebowanie na lewicę i to, żeby mogła zrealizować swój program, są coraz większe − bo i kryzys obnażył efekty 15 lat rządów prawicy. Potrzeba alternatywy, pragnienie przebudowania Polski tak, by stała się prawdziwym, nowoczesnym państwem dobrobytu, będzie rosła. I to naszym, jako szeroko rozumianego środowiska lewicy, zadaniem będzie tę potrzebę zrealizować.
Co do sondaży, to − jeśli oczywiście wierzyć w ich rzetelność − pokazują przede wszystkim dwie rzeczy. Po pierwsze, efekt utrudnień w prowadzeniu kampanii bezpośredniej. Ani Biedroń, ani Lewica nie dysponują środkami finansowymi, które pozwoliłyby przy braku bezpośrednich kontaktów z wyborcami zalać przestrzeń publiczną bilbordami z jego wizerunkiem. Nie mamy też własnych mediów, w odróżnieniu od PiS, czy bardzo przychylnych stacji telewizyjnych, jak Koalicja Obywatelska…
Hołownia też miał tylko swój livestreaming na Facebooku. A jednak trzyma dwucyfrówkę.
Doceniam aktywność Hołowni na Facebooku, uważam, że sprytnie wykorzystał zagubienie w ideowo bliskiej mu Platformie Obywatelskiej. Ale też nie zapominajmy, skąd się wywodzi − to żaden wstyd, ale zgrywanie outsidera bez zaplecza medialnego jest mocno naciągane. Druga sprawa – jeśli mówimy o czasie do 10 maja – to kryzys ustrojowy. Elektorat lewicy, który jest do konstytucji bardzo przywiązany, ze zrozumiałych powodów wykazywał najmniejszą chęć udziału w głosowaniu w warunkach głosowania pocztowego. Te dwa elementy wyjaśniają stan sondaży po nieodbytych wyborach 10 maja. Szczęśliwie − oba przestały być już aktualne.
Ale nie wyjaśniają, dlaczego Robert Biedroń parł do tych wyborów w terminie.
Kiedy jest się jedynym postępowym kandydatem, który staje naprzeciwko samych centroprawicowych, prawicowych lub skrajnie prawicowych postaci, to trzeba trwać do końca. Szczęśliwie, mamy teraz nowe rozdanie i nową sytuację.
Do nowego rozdania jeszcze wrócimy. Tymczasem zarzucacie często „letniość” Trzaskowskiemu w kwestii praw LGBT. Że niby popiera, ale w sumie to nic nie robi. Ale może letniość w tych sprawach bardziej pomaga zdobyć 51 procent głosów wyborców niż ten „ogień postępowości”, o którym mówiłaś. Czy wyrazistość Roberta nie przeszkadza mu raczej, niż pomaga? Trzaskowski lawiruje między różnymi zagadnieniami, a Biedroniowi przypina się łatkę polityka jednego tematu: że dla niego Kościół, gender i LGBT, mówiąc skrótowo, są dużo ważniejsze niż prawa pracownicze czy sprawy socjalne.
Mieszkania dla młodych to przecież sprawa socjalna najwyższej wagi! Z drugiej strony − rozdział Kościoła i państwa to nie tylko „kwestia światopoglądowa”, ale i problem ekonomiczny. Lewica chce opodatkowania księży, wprowadzenia kas fiskalnych na parafie. Jeśli kwiaciarka musi płacić podatki, to ksiądz świadczący odpłatne usługi takie jak ślub czy chrzest też powinien. Nie ma to nic wspólnego ze „światopoglądem”, tak jest po prostu uczciwie.
czytaj także
Co do lawirowania między zagadnieniami − to o kandydacie Platformy czy Hołowni? Pamiętam dyskusję organizowaną przez Krytykę Polityczną w czasie, gdy Rafał Trzaskowski kandydował na prezydenta Warszawy. Ze strony publiczności padł zarzut pod jego adresem: dlaczego nie potrafi wprost powiedzieć, czy jest za, czy przeciw liberalizacji prawa antyaborcyjnego. Uśmiechnął się i powiedział, że jak się jest z takiej partii jak PO, to nie należy się deklarować.
O ile dobrze pamiętam, mówił, że prywatnie ma swój pogląd na tę sprawę, ale w PO są ludzie o poglądach bardzo różnych…
Prywatnie to można mieć hobby. Gdy się jest politykiem, trzeba mieć sprecyzowane stanowisko. Szymon Hołownia czy Rafał Trzaskowski, bardzo zresztą do siebie podobni, specjalizują się w unikaniu jasnych deklaracji w kwestii podpisania cywilizacyjnie ważnych projektów.
Szymon Hołownia czy Rafał Trzaskowski, bardzo zresztą do siebie podobni, specjalizują się w unikaniu jasnych deklaracji w kwestii podpisania cywilizacyjnie ważnych projektów.
Trzaskowski ma jednak duże poparcie. Może ta letniość mu pomaga?
Oczywiście można w tym widzieć taktykę PR-owo-polityczną, która polega na mówieniu do wszystkich i jednocześnie do nikogo, dawaniu panu Bogu świeczki, a diabłu ogarka. Przyjdzie jednak moment prawdy – i myślę, że Polacy zdają sobie z tego sprawę.
Co to znaczy − moment prawdy? Skąd wiemy, że po wyborach taki polityk podejmie złe decyzje? Względnie: inne, niżbyśmy chcieli?
W PO ów moment weryfikacji nastąpił już wielokrotnie, np. w kwestii związków partnerskich, o których rozmowę w każdej kampanii wyborczej odkładano na czas po wyborach. Głosowanie na kandydata unikającego konkretów, kimkolwiek by on był – Grzegorzem Schetyną, Rafałem Trzaskowskim czy Małgorzatą Kidawą-Błońską – to kupowanie kota w worku. Uważam, że w tej kampanii prezydenckiej, która odbywa się w kluczowym dla naszego kraju momencie, szczególnie ważna jest uczciwość i wiarygodna, odważna wizja Polski po kryzysie.
I Robert Biedroń ją ma?
Owszem. Otwarcie proponuje odważne i jednocześnie niezbędne rozwiązania, jak choćby wspomniany już pomysł budowy miliona mieszkań przez państwowego dewelopera. Albo inwestycje w odnawialne źródła energii − trzeba mieć wizję i odwagę, bo to rozwiązania dla przyszłości, a nie natychmiastowego zysku politycznego. To powód, dla którego jestem w sztabie Roberta Biedronia. Nie zdecydowałabym się przepracować ani jednego dnia na rzecz kandydata, który ukrywa swoje prawdziwe przekonania, nie opowiada o swojej wizji państwa tylko po to, żeby nikogo do siebie nie zrazić, „podstępem” wygrać wybory, a potem działać według widzimisię, bo przecież do niczego się nie zobowiązał.
czytaj także
Robert Biedroń na jednej z ostatnich konferencji powiedział: „Marzy mi się Polska z dobrą szkołą, dobrym szpitalem i dobrym urzędem. Polska, w której każdy czuje się u siebie i w której nikt nie jest pozostawiony sam sobie. (…) Zbudujmy ją wspólnie”. Czy Polki i Polacy na pewno podzielają te marzenia? Czy dobre usługi publiczne są hasłem gwarantującym kandydatowi na prezydenta 51 procent poparcia? Bo o tyle przecież gracie…
Myślę, że to są marzenia większości Polaków. Są województwa czy gminy, gdzie np. opieka dentystyczna jest tak droga, że prawie nikt z niej nie korzysta, i tam potrzeba wzmocnienia państwowej ochrony zdrowia jest paląca i priorytetowa. Ale zamożniejsi mieszkańcy z dużych miast, gdyby mieli taką możliwość, również zdecydowaliby się iść do publicznego stomatologa, gwarantującego dobre usługi medyczne, a zaoszczędzone pieniądze wydaliby na cokolwiek innego − na wakacje lub zabawkę dla dziecka. Nawet jeśli w ulicznych sondach, gdy trzeba podać pięć najważniejszych potrzeb społecznych, nie pada hasło „dobry szpital”, to nie oznacza to, że Polki i Polacy nie chcieliby się bezpłatnie i skutecznie leczyć. Zadaniem kandydata w wyborach jest wychwycenie, opowiedzenie i pokazanie krok po kroku, jak takie marzenia zrealizować.
Głosowanie na kandydata unikającego konkretów, kimkolwiek by on był – Grzegorzem Schetyną, Rafałem Trzaskowskim czy Małgorzatą Kidawą-Błońską – to kupowanie kota w worku.
I mamy uwierzyć w to, że po tylu latach fatalnych warunków w przychodniach, szpitalach czy szkołach nagle obudzimy się w lepszej rzeczywistości? Tu jest podobny problem jak z mieszkaniami.
Niestety Polki i Polacy pozwolili politykom, by ci mówili w ich imieniu. Przyjęli strategię pokory, którą najlepiej oddają słowa tak znanej, że aż popkulturowej modlitwy: „Boże, daj mi cierpliwość, bym pogodził się z tym, czego zmienić nie jestem w stanie. Daj mi siłę, bym zmieniał to, co zmienić mogę. I daj mi mądrość, bym odróżnił jedno od drugiego”. Tyle że 15 lat rządów prawicy sprawiło, że nie zawsze potrafimy to odróżnić i myślimy, że nasze pragnienia, potrzeby, aspiracje społeczne znajdują się poza zasięgiem możliwości państwa.
Jesteśmy przekonani, że nas nie stać.
Przez sporą część ostatniego trzydziestolecia, a na pewno przez osiem lat rządów PO−PSL słyszeliśmy głównie, że nas nie stać, że się nie da, że to wszystko kiedyś, później.
A potem przyszedł PiS i pokazał, że można.
Tak, zrobił to dzięki zaledwie jednemu, i to niedoskonałemu programowi socjalnemu 500+. I może jeszcze obniżeniu wieku emerytalnego. Nie jest więc tak, że dzisiaj – w Polsce 2020 roku – po latach dobrej koniunktury i szczęśliwie łagodnego przejścia przez kryzys z 2008 roku, musimy znowu czekać na lepsze czasy i wyłącznie zaciskać pasa, że nie mamy prawa do mieszkania i do ochrony zdrowia. I znowu − nawet teraz, w czasie kryzysu, wcale nie jesteśmy w beznadziejnej sytuacji. Jeśli rząd tego nie schrzani, dostaniemy od UE ogromny zastrzyk finansowy na zażegnanie recesji. Nie dajmy sobie więc kolejny raz wmówić, że „się nie da”, że najpierw trzeba wyżywić tłuste koty, zarządy, prezesów i instruktorów narciarstwa, a potem myśleć o mieszkaniach dla młodych.
czytaj także
Powiedziałaś jednak „myślę”, a nie „wiem”, o czym marzy większość Polaków. Czy Lewica ma solidne podstawy, na których opiera takie przekonanie? Czy sprawdziła, czego naprawdę chce np. Polska pozawarszawska? A może, co wydaje się często diagnozowanym problemem lewicy (również tej publicystycznej), tylko teoretyzuje i wyobraża sobie potrzeby społeczne?
Lewica, którą ja chcę budować, to lewica, która nie musi teoretyzować na temat pracowników, mieszkańców średnich miast czy młodych ludzi − bo z tymi wszystkimi grupami rozmawia, pracuje, jest na co dzień. Ale oczywiście polityka potrzebuje też rzetelnych diagnoz, wykraczających poza codzienne doświadczenie − i jako Lewica prowadzimy takie analizy.
I co z nich wynika?
Jedną z nich jest nowe myślenie o kryzysie jako unikatowej sytuacji, w której zarysowuje się wspólnota osób dotychczas ze sobą niezwiązanych. Dobrym przykładem jest tutaj przywołane już hasło „wszyscy jesteśmy pracownikami”.
Świetnie pasuje też do hasła „nowa solidarność”, nieprawdaż?
Szczerze? Wolałabym tę starą, z jej 21 postulatami. Tę, która nie była chwytliwym sloganem marketingowym, ale prawdziwym, postępowym, propracowniczym programem budowy dobrego, solidarnego państwa. Właśnie dziś, w kryzysie, mamy okazję wrócić do tych ideałów. Nie tylko w deklaracjach − także w działaniu. Jak? Walczyć o wprowadzenie podatku cyfrowego − niech w końcu wielkie korporacje „solidarnie” dołożą się do budżetu, z którego utrzymywane jest państwo, w którym zarabiają. Albo, tak jak Lewica ostatnio, wymuszać solidarnościowe elementy w tzw. tarczach antykryzysowych. Takim elementem była ostatnia poprawka naszego klubu do Tarczy 4.0.
Tarcza antykryzysowa okiem związkowców: antypracownicza, antyzdrowotna i antyludzka
czytaj także
Co w niej jest?
Nałożenie na korzystające z pomocy publicznej instytucje i przedsiębiorstwa obowiązku ograniczenia wynagrodzeń dla kadry zarządzającej. Jak solidarność, to solidarność − pieniądze publiczne mają służyć ratowaniu miejsc pracy, nie napełnianiu kieszeni prezesów.
Z wielu badań opinii publicznej wynika, że Lewica ma twardo anty-PiS-owski elektorat, bardziej nawet przeciwny ekipie rządzącej niż ten głosujący na PO. Sondaże jednak pokazują, że w przypadku starcia w drugiej turze większość kandydatów – Trzaskowski, Hołownia i Kosiniak-Kamysz – z niewielkimi różnicami procentowymi idzie łeb w łeb z Dudą, a Robert Biedroń definitywnie przegrywa. Do tego Kosiniak-Kamysz w pierwszej turze ma wprawdzie – podobnie jak Robert Biedroń – niewielkie, kilkuprocentowe poparcie, ale w drugiej jawi się jako silny przeciwnik Dudy. Co te wyniki znaczą dla twojego kandydata?
To pokazuje, jak bardzo wykrzywione są dziś sondaże. I nie chodzi mi o to, że ktoś nimi manipuluje. Po prostu sytuacja − ze względu na epidemię, kryzys ekonomiczny, chaos z wyborami 10 maja − jest wyjątkowo zmienna. Myślę, że dobrze to obrazuje początkowa dobra passa Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, a potem Kosiniaka-Kamysza, który w zasadzie witał się już z Pałacem Prezydenckim, bo wszystkie sondaże dawały mu największe szanse na drugą turę i pewną wygraną z Andrzejem Dudą. Chwilę potem to się diametralnie zmieniło. Kosiniak-Kamysz zaliczył ostry spadek, a na falę wskoczył Szymon Hołownia, którego teraz zjada Rafał Trzaskowski, dyskontując efekt świeżości. Pozostało nam jeszcze kilka tygodni kampanii, wszystko się może wydarzyć.
Ale jedna tendencja jest stała: Robert Biedroń w drugiej turze w każdym sondażu przegrywa z Andrzejem Dudą. A inni idą z nim, znaczy z prezydentem, łeb w łeb.
To, jak silna i obecna będzie w przyszłości polityczna agenda lewicy, zależy od tego, jak mocny wynik w tych wyborach uzyska Robert Biedroń. Stawką − oprócz wejścia do drugiej tury i wygranej z Andrzejem Dudą − jest więc pokazanie, że z lewicą, naszym głosem i programem trzeba się w Polsce liczyć.
A teraz załóżmy, że Robert Biedroń wchodzi do drugiej tury i musi pozyskać jakąś część konserwatywnego elektoratu, by wygrać. Czym mógłby przyciągnąć do siebie wyborców, np. Władysława Kosiniaka-Kamysza, by pokonać Andrzeja Dudę? Co ma do zaoferowania bardziej tradycjonalistycznemu elektoratowi z mniejszych miast?
Szacunek i zrozumienie dla problemów, potrzeb i aspiracji mieszkańców średnich i mniejszych miast. No i wizję rozwoju tych ośrodków − bo przecież prowincja też chce postępu. Nie jest wyłącznie konserwatywna. Jest różnorodna − Robert Biedroń ma dar do godzenia i łączenia różnic. Symbolem jego prezydentury w Słupsku stała się czerwona kanapa, którą stawiał przed ratuszem i na której rozmawiał z mieszkańcami − wszystkimi, bez względu na przekonania. Sam ma bardzo jasne i jednoznaczne poglądy, a jednocześnie szanuje swoich oponentów. Ostatnio pokazał to przy okazji dyskusji na temat likwidacji mediów publicznych.
To znaczy?
Robert Biedroń jest jednym z najagresywniej atakowanych polityków przez media publiczne. A jednocześnie był jedynym kandydatem, który na pomysł kandydata Platformy, żeby zlikwidować TVP, odpowiedział stanowczo: „nie”. 30 procent Polaków nie ma dostępu do mediów innych niż publiczne. I Biedroń rozumie, że te media trzeba naprawić, a nie zniszczyć. Brudne okno trzeba wymyć, a nie je wybijać. Ostatnią rzeczą, którą zrobiłby jako były prezydent średniego miasta i kandydat na prezydenta kraju, jest pozbawienie ogromnej części społeczeństwa nierzadko jedynego okna na świat.
Zbieranie podpisów Trzaskowski zmienił w ogólnopolski wiec poparcia
czytaj także
Słowem: Robert Biedroń dla wszystkich.
To cecha charakterystyczna lewicy − buduje państwo przyjazne dla wszystkich, nie tylko swoich własnych zwolenników. Dlatego kandydat lewicy także przedstawia wizję Polski, w której zarówno starszy konserwatysta, jak i młoda liberałka, znajdą dla siebie miejsce. Do tego Biedroń ma też osobistą, naturalną zdolność do dostrzegania różnych potrzeb i grup. Z jednej strony potrzeb mieszkańców wsi, mniejszych miast, a z drugiej – dużych metropolii, których nie traktuje z pogardą i nie nazywa ich obraźliwie miejscami oderwanymi od rzeczywistości.
Ma je przekonać chęć dialogu? Nie wyobrażam sobie, by lewicowego wyborcę ktoś miał takim argumentem zachęcić do głosowania na konserwatystę. Dlaczego mamy uwierzyć, że to zadziała w odwrotnej sytuacji?
Wydaje mi się, że ta podstawa – zdolność do bycia przysłowiowym prezydentem wszystkich Polek i Polaków – jest istotna, ale – rzecz jasna – nie jedyna. Ani ja, ani Lewica, ani Robert Biedroń nie uważamy, że rola głowy państwa w Pałacu Prezydenckim ma ograniczać się do bycia miłym i ugodowym człowiekiem pod żyrandolem. Prezydent – w przeciwieństwie do obecnie urzędującego – może mieć bardzo dużą sprawczość, korzystać z inicjatywy ustawodawczej, realizować politykę zagraniczną. Ta wizja, o której mówiłam wcześniej, czyli odważny plan fundamentalnych inwestycji, jak np. milion mieszkań, to są argumenty, które mogą przekonać różne pokolenia i mieszkańców różnych regionów Polski.
Pojedynek na wizje, dialog, przekraczanie podziałów – to dla bardzo istotnej części polskiego elektoratu po jednej i drugiej stronie głównej osi sporu politycznego nie jest specjalnie atrakcyjne. Motywacją okazuje się „dojechanie” drugiej strony. Marzy o tym wielu wyborców – nie tylko najtwardsi aktywiści. Pod tym względem Trzaskowski znów ma najmocniejszą pozycję, bo jest wiarygodny jako ten, który nie cierpi TVP Info, które „maltretowało” go za awarię „Czajki”. Jako jedyny z kandydatów ma do walki z PiS pobudki i polityczne, i osobiste. A skoro jesteśmy w stanie takiej psychologicznej wojny domowej, to czy „wojenni” kandydaci nie mają największych szans na zwycięstwo?
Szansa na to, że PO rozliczy afery PiS, jest mniej więcej taka jak to, że PiS rozliczy afery PO. Do dziś tego nie zrobiło. Nie podoba mi się określenie „dojeżdżanie” drugiej strony, ale nawet jeśli tak faktycznie jest, jeśli wyborcy tego chcą, to kogo chce się „dojeżdżać”? Czy likwidując media publiczne, Platforma na pewno dojedzie Jacka Kurskiego? On najprawdopodobniej dostanie swój program w jakiejś prawicowej telewizji i głos mu z głowy nie spadnie. Czy jednak nie jest to pomysł na dojeżdżanie mieszkańców Podlasia lub mniej zurbanizowanych obszarów Dolnego Śląska? Bo to oni w ostateczności stracą dostęp do mediów.
Nie potrzeba rozliczeń personalnych po zmianie władzy?
Oczywiście, że Zbigniewa Ziobrę, Andrzeja Dudę, Beatę Szydło należy postawić przed Trybunałem Stanu. Trzeba pociągnąć do odpowiedzialności łamiących prawo polityków PiS, ale przecież nie karać elektoratu PiS, który zagłosował za tym, żeby nie słyszeć więcej, jak to PO i Donald Tusk otwierają kolejne połączenie Pendolino, do którego większość wyborców nigdy nie wsiądzie, bo nie ma u siebie nawet stacji kolejowej…
Wybory 28 czerwca: Stracona szansa Lewicy i wyścig Hołowni z Trzaskowskim
czytaj także
Czyli nie wierzysz, że Rafał Trzaskowski rozliczy np. ministra Szumowskiego?
Mam co do tego duże wątpliwości. PiS bierze udział w aferach tego samego rodzaju co w przeszłości prominentni politycy PO. Wiem, że pamięć społeczna jest bardzo krótka, ale przecież nie tak dawno wszystkich oburzały taśmy tczewskie Sławomira Neumanna, który wprost mówił o tym, że trzeba kryć swoich. To obrazuje podejście PO do polityki. Co się takiego zmieniło, żeby ta partia była nagle wiarygodna w rozliczaniu czegokolwiek i kogokolwiek? Sama podmianka kandydatki na kandydata nie wystarczy.
A niszczenie państwa czy usług publicznych, tylko dlatego, że były one kontrolowane przez PiS, to jest wylewanie dziecka z kąpielą. I sądzę, że nawet ten elektorat, który sprzeciwia się radykalnie polityce PiS, jeśli chodzi np. o łamanie praworządności, nie chce, by sąsiad, który głosował na PiS, musiał ponosić odpowiedzialność za grzechy władzy. To samo dotyczy mechanizmu uzależniania funduszy unijnych od przestrzegania praworządności.
Kary ma płacić PiS? To tak nie działa…
Lewica konsekwentnie mówi, że państwa należące do Wspólnoty nie mogą sobie hulać poza wszelkimi ramami międzynarodowych umów, ale kary i sankcje, które grożą za łamanie praworządności, powinny być wymierzone precyzyjnie w tych, którzy to prawo naruszają, a nie w obywateli. Dlatego Robert Biedroń jako europoseł walczy o to, żeby środki, które są przewidziane z budżetu unijnego dla Polski, nie przepadły z powodu łamania praworządności. Chce, by nawet w razie nałożonych sankcji trafiały bezpośrednio, z pominięciem władzy centralnej, do samorządów, organizacji i społeczeństwa. Obywatele nie powinni płacić za błędy władzy.
Robert Biedroń jako europoseł walczy o to, żeby środki, które są przewidziane z budżetu unijnego dla Polski, nie przepadły z powodu łamania praworządności.
To wszystko pięknie brzmi, ale czy w polityce nie chodzi o to, by wyborca uwierzył, że jego kandydat ma przede wszystkim siłę do pokonania przeciwnika, a dopiero potem ideały?
To przekonanie musi być zakorzenione w wiarygodności. Inaczej jest po prostu marketingiem.
Zapytam inaczej, czy kampania nie powinna być nastawiona na porywanie tłumów, wygrywanie, ale i widowiskowy, symboliczny rozlew krwi? To przenośnia, rzecz jasna.
No więc ja myślę, że w środku kryzysu tłumów − w odróżnieniu od mediów − nie porywa walka dwóch prawicowych polityków na ringu, tylko to, czy jest praca, czy babcia będzie miała na leki, a wnuczka z astmą będzie mogła oddychać czystym powietrzem. Kiedy jadę z Warszawy do Kotliny Kłodzkiej, słyszę inne historie, niż co komu nabluzgał Kaczyński, a co komu Nitras. Ludzie mówią, że chcą do pracy. Że ta praca nawet jest, tylko nie ma się do niej jak dostać, bo autobus nie jeździ. Ważniejszy od potyczek politycznych jest dla nich problem z transportem publicznym. Polki i Polacy żyją swoim życiem, a nie wyłącznie naparzanką „na górze”.
I znowu. Lewica chce rozwiązać codzienne problemy. A jednak sondaże mówią to, co mówią.
Na pewno grzechem lewicy – nie tylko tej w Polsce – jest siedzenie i myślenie, że skoro mamy najlepszy program, to wszyscy powinni na nas głosować i już. Kampania rządzi się swoimi prawami, np. takim, by konflikt stale podgrzewać. Jedno nie wyklucza jednak drugiego. Liczy się zarówno program, jak i marketing, ale gdybym miała uprawiać tylko to drugie, to zamiast iść do polityki, zatrudniłabym się w agencji reklamowej. Zdaję sobie sprawę, że musimy tę perswazyjną pracę wykonać, dlatego najbliższe tygodnie kampanii Roberta Biedronia będą bardzo intensywne, pełne spotkań z ludźmi z całej Polski.
I tak, zadbamy również o marketing kampanijny, choć nie wydamy na to takich pieniędzy jak partie prawicowe. Ale tekst na nawet najpiękniejszej wyborczej ulotce nie może być tylko tekstem. Musi być zakorzeniony w realnym programie, doświadczeniu, wiarygodności oraz biografii formacyjnej i indywidualnej kandydata. Z Lewicą i Robertem Biedroniem tak właśnie jest.
***
Agnieszka Dziemianowicz-Bąk jest posłanką Lewicy, współszefową sztabu Roberta Biedronia i naukowczynią. Jedna z organizatorek Czarnego Protestu. W 2018 obroniła pracę doktorską w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Wrocławskiego, pt. Reprodukcja – opór – upełnomocnienie. Radykalna krytyka edukacji we współczesnej zachodniej myśli społecznej.