„Nie wolno więc przede wszystkim mówić, że wszystko z sądami jest OK, że nie ma potrzeby żadnej zmiany, że każdy może popełnić błąd. Trzeba, co oczywiste, tłumaczyć potrzebę reform nawet wbrew środowiskom sędziowskim. Trzeba też rozmawiać o sądownictwie ludzkim językiem. Społeczeństwo zdaje się mieć już dość odmieniania przez wszystkie przypadki słowa „konstytucja”, co obrazuje wyszydzane koszulkowe „OTUA”. Przecież aż się prosi, żeby wyjść do społeczeństwa i powiedzieć: ludzie, te sądy to wasz interes! Nie polityków!”. Felieton Galopującego Majora.
Doprawdy, gdyby w Polsce roku 2020 wylądował jakiś lewicowiec nawet nie z XIX, a XX wieku, mógłby się złapać za głowę. Radykalna prawica lewicową retoryką przeprowadza swoisty pucz legislacyjny, chcąc podporządkować sobie sądy, umiarkowana prawica nawołuje do kontrrewolucji, aby status quo zatrzymać, a lewica zaś, czy to ta radykalna, czy umiarkowana, temat pomija. Nie licząc oczywiście kilku konferencji prasowych, których i tak przy całej tej awanturze nikt nie zauważa.
Bez względu jednak na to, kto komu kibicuje w najnowszej bitwie o sądy, zgodzić się chyba można co do dwóch podstawowych kwestii. Po pierwsze, pseudoreforma, antyreforma czy po prostu antykonstytucyjny zamach na sądy autorstwa PiS nie jest przeprowadzany po to, aby komukolwiek, poza samą partią, pomóc. Przemawia za tym brak jakichkolwiek reform ułatwiających załatwianie spraw w sądach zwykłemu obywatelowi. Przemawia za tym aktywność rzeczników dyscyplinarnych, którzy bynajmniej nie ścigają autorów skandalicznie niesprawiedliwych wyroków, ale po prostu nękają wrogów matki partii. Przemawia wreszcie za tym przejęcie Trybunału Konstytucyjnego, o którym uczuciwe chyba każdy w Polsce powie, że stał się partyjną pałką Kaczyńskiego. Rzecz jasna, wszystko to otoczone jest radykalną retoryką lewicowej walki z przywilejem kastowym. Jednakże gdyby przeciętny obywatel, na przykład zagrożony aresztem, eksmisją czy wyrokiem odszkodowawczym, traktował decyzje sądu z takim lekceważeniem, jak traktuje je PiS, to bardzo szybko by się przekonał, dlaczego to właśnie o PiS można mówić jako o najbardziej nietykalnej kaście w Polsce.
„Chaos prawny stanie się kryzysem społecznym” ostrzega lewica
czytaj także
Po drugie, oczywistym jest, że obóz szeroko rozumianej kontrrewolucji chce się przed pisowskim puczem bronić, i wreszcie się nauczył, jak taką obronę prowadzić. Pomysłem pisowskiej rewolucji było bowiem łamanie kolejnych przepisów z założeniem, że po drugiej stronie sędziowie będą grzecznie stosować przepisy, co przy pomocy przejętego Trybunału Konstytucyjnego pozwoli ich szybko zneutralizować. Stąd pisowskie wnioski o spory kompetencyjne. Sędziowie jednak zrozumieli, jaki oręż daje im autorska interpretacja przepisów, i zaczęli się bronić. Stąd też taka wściekłość i pisowska bezradność, że nagle „oni zaczęli być tak bezczelni jak my”. Z drugiej strony równie oczywistym jest, że obóz kontrrewolucji nie chce żadnych, ale to żadnych reform. O ile można jeszcze zrozumieć sędziów, albowiem oni nie mają inicjatywy ustawodawczej, o tyle w przypadku opozycji liberalnej mamy do czynienia z klasycznym „żeby było tak, jak było”. Wynika to nie tylko z intelektualnego lenistwa, ale istoty liberalnego pojmowania III RP, która z definicji jest, nawet jeśli wadliwym, to jednak najlepszym z możliwych światów. Pohukiwania o tym, że czas na dyskusję o podatkach, służbie zdrowia i generalnie o czymkolwiek będzie później, a teraz trzeba stawać do boju, są więc zwykłym mydleniem oczu. Chodzi o to, żeby tak naprawdę nie zmieniło się nic, nawet jeśli pozornie zmieni się wiele. Doskonałym tego przykładem jest inicjatywa ustawowa senatora Grodzkiego, która przywracać ma opcję zero, a więc nie dokonywać żadnej korekty stanu poprzedniego.
Wydawałoby się, że teraz oba te obozy powoli dochodzą do ściany. Po wejściu w życie ustawy kagańcowej podważanie (przez innego sędziego) statusu sędziego powołanego przy udziale neo-KRS będzie naruszeniem ustawy i podstawą do dyscyplinarki. Z drugiej strony wiążąca sądy uchwała Sądu Najwyższego nie tylko te dyscyplinarki prewencyjnie „unieważnia”, ile wręcz wskazuje, że w razie wątpliwości badanie statusu sędziego powołanego za pośrednictwem neo-KRS powinno być prowadzone w każdej konkretnej sprawie. Mamy więc obok siebie dwa wykluczające się systemy prawne. A to przecież jeszcze nie koniec. Lada moment Trybunał Konstytucyjny orzeknie niekonstytucyjność podstaw wydania uchwały przez Sąd Najwyższy, a z kolei TSUE najprawdopodobniej zawiesi działanie nowej Izby Dyscyplinarnej. W odwecie Trybunał Konstytucyjny Kaczyńskiego może uznać to za niekonstytucyjne, a w ostateczności, kto wie, być może nawet TSUE może czasowo zawiesić Trybunał Konstytucyjny jako trybunał, który nie spełnia warunku niezależności, co, notabene, jest zgodne z prawdą.
Doprawdy trudno się w tym połapać i chyba jedynym ratunkiem jest pan Trump, który widząc biznesowe zagrożenie dla amerykańskich korporacji, po prostu rozkaże Kaczyńskiemu ustawę cofnąć, tak jak po tupnięciu nogą cofnięto ustawę o IPN. Paradoksalnie neokolonialny status stosunków Polski z USA mógłby po raz kolejny przynieść jakieś pozytywne owoce.
Bez względu jednak na to, jak to się skończy, nietrudno zauważyć, że cała ta sytuacja jest dla obu obozów wręcz wymarzona. Polaryzacja wokół sądów pozwala obozowi pisowskiego puczu skupić całą uwagę wyborców na walce z kastą i w ten sposób odwrócić uwagę od kolejnych afer, oszustw, kompromitacji i przestępstw, które ujawniane są tydzień w tydzień. Z drugiej strony obóz kontrrewolucji może grzać jedyny temat, jaki go interesuje, i ukryć całkowitą miałkość programową. Wszak nie trzeba programu, gdy płoną lasy sądownictwa w Polsce. Obie strony mogą też niczym frontowi żołnierze pouczać lewicowych maruderów, którzy niczym dzieci w krótkich majtkach nie rozumieją powagi „walki z kastą”, tudzież „walki z kagańcem”.
czytaj także
Dochodzimy więc do pytania: dlaczego lewica nie grzeje tematu sądów? Tak, wiem, że była konferencja prasowa, wiem, że lewica o tym tweetuje, a kto wie, może wystosuje jakieś interpelacje. Tyle że to za mało. Zarówno puczyści, jak i kontrpuczyści zainwestowali w walkę o sądy masę energii i uwagi, więc siłą rzeczy drobne uwagi lewicy nie mają szans się przebić. Według wyborców temat sądów to nie jest ulubiony obszar lewicy. Wydawać by się mogło, że to dobrze, że lewica narzuca własne tematy i trzyma się daleko od, momentami jednak komicznej w swym patosie, walki o praworządność. Owszem, tak było. Do czasu. Teraz jednak eskalacja sporu jest już tak wielka, że należałoby się zastanowić nad nową strategią. Jesteśmy bowiem mądrzejsi o przypadek kampanii Corbyna i koszmarnej przegranej Partii Pracy. Otóż, jak podkreśla bardzo wielu komentatorów, nawet jeśli Corbyn miał merytorycznie rację, podnosząc szereg socjalnych tematów, to akurat zeitgeist w UK był taki, że wyborcy żyli tematem brexitu, i brexitowa zachowawczość labourzystów kosztowała ich kolosalną przegraną.
czytaj także
Dokładnie tak może być teraz z sądami. Nie tylko bowiem zaperzyli się politycy, ale także dziennikarze. A to oni decydują, co jest, a co nie jest głównym tematem politycznych rozmów Polaków. W sytuacji, gdy POPiS i świat medialny non stop trąbią o sądach, owszem, można temat ten jedynie retorycznie liznąć, ale to oznacza, że liźniętym można być także przez wyborców przy urnach.
Oczywiście najgorsze, co mogłoby być, to opowiedzenie się za którymś z obozów. Jeśli „zaledwie” 40% popiera pisowską walkę o sądy, ale aż 80% popiera w ogóle potrzebę reform, to chyba nie trzeba tłumaczyć, co robić, a czego robić nie wolno.
Nie wolno więc przede wszystkim mówić, że wszystko z sądami jest OK, że nie ma potrzeby żadnej zmiany, że każdy może popełnić błąd. Trzeba, co oczywiste, tłumaczyć potrzebę reform nawet wbrew środowiskom sędziowskim. Trzeba też rozmawiać o sądownictwie ludzkim językiem. Społeczeństwo zdaje się mieć już dość odmieniania przez wszystkie przypadki słowa „konstytucja”, co obrazuje wyszydzane koszulkowe „OTUA”. Przecież aż się prosi, żeby wyjść do społeczeństwa i powiedzieć: ludzie, te sądy to wasz interes! Nie polityków! Czekasz na wyrok rozwodowy? No to jeśli wyda go sędzia powołany przy udziale neo-KRS, będziesz czekał albo czekała latami. Bo druga strona będzie podważać status sędziego do samego końca, do samych unijnych trybunałów. Czekasz na wyrok w sprawie spadku? A może procesujesz się z ubezpieczycielem? A z pracodawcą? Jak myślisz, prawnik pracodawcy nie wpadł na to, żeby uprzykrzyć ci życie podważeniem należycie obsadzonego składu sędziowskiego? Tak, Polko i Polaku, skutkiem zabaw polityków będzie bujanie się w sądach przed dodatkowe lata. Masz na to czas, masz na to ochotę? A może wytaczasz sprawę o kredyt frankowy? Ojoj, jak myślisz, co będzie? I na koniec: kogo stać na droższych prawników? Jesteś pewien/pewna, że akurat ciebie, a nie przeciwnika?
Sama retoryka to jednak za mało. Anna Maria Żukowska może zrobić dziesięć konferencji prasowych, a Adrian Zandberg osiem razy zaorać reformę z trybuny sejmowej, ale to nic nie da. Robią to przecież non stop i poparcie jakoś stanęło w miejscu. Tak, retoryka sejmowo-konferencyjna to za mało, znacznie za mało. Zwłaszcza wobec skali zaangażowania w temat po stronie POPiS-u. Jedyne, co mogłoby rzeczywiście MASOWO zainteresować wyborców spoza lewicowej banieczki, to ogólnopolskie konsultacje, gdzie wreszcie nie Ziobro albo Giertych, a obywatele się wypowiedzą, co ich boli w sądownictwie. Czemu wprost nie zapytać wyborców, czy chcą więcej ławników, czy chcą społecznej kontroli na prokuratorami, jakich chcą taks notarialnych, jak im zorganizować pomoc prawną, jak sądzić pijanych sędziów? Tak, wiem, takie konsultacje kosztują, a ryzyko duże. Tak się jednak składa, że toczy się właśnie kampania prezydencka, więc Robert Biedroń i tak będzie jeździł po kraju. Cóż więc szkodzi zrobić taką burzę mózgów i potraktować obywateli podmiotowo, dać im głos chociaż na chwilę? Przecież tak właśnie działał Biedroń na początku i pamiętacie, jak się to podobało. Cóż szkodzi na każdym spotkaniu powtarzać: nie, III RP nie była świetna, III RP była pudrowanym syfem. Tak, chcemy reformy sądownictwa, ale chcemy ją zrobić z wami, chcemy was się zapytać, co zmienić, bo mamy już dość ględzenia prawniczych autorytetów, które nie zapobiegły aferze reprywatyzacyjnej, kredytom frankowym albo ciągnącym się postępowaniom sądowym.
Powie ktoś, że to populizm. Ale na deficyt lewicowego populizmu powinna narzekać dzisiejsza lewica. PiS i PO nie mają żadnych, ale to żadnych zahamowań, ich publicyści odlatują dzień w dzień, a POPiS dzierży swoje 70% poparcia. Lewica zaś ciągle próbuje być tym pupilkiem w klasie, co wszystko musi mieć policzone i zamiast do emocji, odwołuje się do szkiełka i oka. Pora chyba z tym skończyć i ruszyć z tematem sądów na serio, a nie tylko półgębkiem między memami o Balcerowiczu i dyskusją o PRL.
Jeśli temat sądów będzie głównym tematem kampanii i jeśli rzeczywiście, jak wskazuje badanie Kantar, aż 20% wyborców nie wie, na kogo zagłosować w wyborach, otwiera się ogromna szansa zawalczenia o duży kawałek wyborczego tortu. I nawet jeśli się to nie uda, to lewica zyska mandat do rozmów przy ewentualnym okrągłym stole zmian w sądownictwie i będzie mogła wprowadzić tam lewicowe postulaty. Do stołu zaproszą bowiem tylko tych, którzy dziś w sporze o sądy mają coś do powiedzenia i mają za sobą jakąś siłę. Lewica na razie nic ważnego głośno nie powiedziała ani nie pokazała, ile ma za sobą chorągwi. Pora to zmienić, inaczej może się skończyć wysoką porażką prezydencką.