Jak chcecie zwykłego życia, to wyjdźcie na ulicę; chcecie wiedzieć, jak wygląda monotonna, ciężka i niskopłatna praca, idźcie do takiej, a przy okazji nawet trochę zarobicie. W książce coś się dziać musi i patologia ciekawsza jest od normy. Kinga Dunin czyta „Emigrację” Malcolma XD i „Księgę dla starych urwisów” Krzysztofa Vargi.
Malcolm XD, Emigracja, Wydawnictwo W.A.B .2019
Pierwsze 19 lat mojego życia spędziłem w jednym z miejsc, które Główny Urząd Statystyczny określa jako miasta o liczbie ludności 10 000-19 999. Nie będę podawał jego nazwy, bo moje miasto nie jest znane prawie z niczego, więc i tak nic ona wam nie powie.
Coś jednak w tym miastku (może to tutaj robił swoje badania Maciej Gdula?) musi być. Jest wymyślony dworek, którego nie ma, głaz narzutowy przynoszący szczęście, pizzeria i kebab. Pizzeria sprzedaje pizzę kebab, a kebab kebab typu pizza. No i jest ono europejską stolicą agrestu, w której obchodzi się jednodniowe Dni Agrestu.
Malcolm, który nam to opowiada, dość precyzyjnie określa swoją pozycję społeczną – niższa klasa średnia, chociaż rodzice mają wyższe wykształcenie. Mama pracuje w Domu Kultury – jak widać, jest w tym miastku też Dom Kultury – a ojciec jest bezrobotny i niekonsekwentnie, jeśli chodzi o opcje, ale gorąco zainteresowany polityką. Bo ktoś w końcu musi mu wynagrodzić…
Po maturze i złożeniu papierów na studia (humanistyczne, po których pracy nie będzie) Malcolm wraz z kolegą wyjeżdżają do Anglii, żeby coś zarobić, i mają tam różne przygody. Pracują jako rikszarze, kaptując klientów dla klubów go-go. Zawadzają o progresywny skłot (w luksusowej willi rosyjskiego miliardera, który poszedł siedzieć) terroryzowany polityczną poprawnością. Zbierają kapustę na gigantycznej farmie. Z Polski homogenicznej lądują w metropolii multi-kulti. Tu Malcolm też umiejscawia się na strzelistej drabinie angielskich społecznych hierarchii – na najniższym stopniu tej drabiny, z której usunięto dziesięć dolnych szczebli.
czytaj także
Malcolm XD jest znany z tego, że jest nieznany z twarzy, nazwiska itepe, natomiast znany z copy-paste, czyli internetowych past, swoich opowiadanek masowo kopiowanych i wklejanych. Na podstawie jednego z nich powstał film Fanatyk. Przeczytałam kilka, miały pewien urok, ale nie obezwładniający. Natomiast książka jest już oszlifowanym diamentem, no, może nie diamentem, a dajmy na to agrestem. Nie są to kawałki przeniesione z internetu, wszystko stanowi całość z początkiem i zakończeniem, w którym strzelba powieszona na początku wypala, ale wszystko – przynajmniej dla niektórych – dobrze się kończy. Nadal ma to poetykę osobistych wpisów, które można sobie wyobrazić w internecie, ale już nieco uspokojonych, np. jeśli chodzi o częstotliwość wulgaryzmów. Nie, zupełnie nie przeszkadzają mi wulgaryzmy, ale nie muszą być natarczywe.
czytaj także
Jak to jest zrobione? Gawędziarski, trochę sowizdrzalski, osobisty ton. Potoczny język. Świat oglądany oczami naiwnego bohatera, przeciętniaka, może jeszcze nie everymana, tylko everyboya, every-Polaka. Bystre obserwacje tutejsze i zagraniczne, z których rodzą się przygody już nieźle podkręcone, czasem w kierunku purenonsensu. Trochę domorosłej filozofii i socjologii – i chociaż może Ameryki autor nie odkrywa, to fajnie się to czyta dzięki domieszce dystansu. (Jeśli chodzi o liczbę uchodźców, Polska jest na pierwszym albo na ostatnim miejscu w Europie – to zależy od poglądów). Jest w tej książce trochę dłużyzn, ale bywa też naprawdę śmiesznie – tak, kilkakrotnie zdarzało mi się śmiać na głos w czasie lektury. I to był dobry śmiech, bo Emigracja nie jest napędzana żółcią.
Zastanawiałam się, co mnie tak ujęło w tej książce – poza tym, że Polacy na Wyspach (i wobec Wysp) to smaczny temat. Chyba rzecz właśnie w dobrej energii, która w niej jest. Nie ma tu jadu ani agresji. Oczywiście przydarzają się jej bohaterom rzeczy trudne, smutne albo niebezpieczne, czyli interesujące. Jak pisze autor: jak chcecie zwykłego życia, to wyjdźcie na ulicę; chcecie wiedzieć, jak wygląda monotonna, ciężka i niskopłatna praca, idźcie do takiej, a przy okazji nawet trochę zarobicie. W książce coś się dziać musi i patologia ciekawsza jest od normy – pewnie, że tak. Malcolm ma jednak w sobie bardzo wiele otwartości i życzliwości dla świata. Tolerancji i akceptacji (chociaż bogaci jednak go wkurwiają). Ciekawości. Także wiary w to, że jakoś to będzie… Powiedzmy, że nie są to klimaty, w których pławimy się w dzisiejszej Polsce.
czytaj także
*
Krzysztof Varga, Księga dla starych urwisów, Wydawnictwo Czerwone i Czarne 2019
Jeśli PRL miał jakieś radosne strony, to jedną z nich, a może jedyną, była literatura dla dzieci i młodzieży. A na tle całej literatury młodzieżowej najjaśniej błyszczała gwiazda Edmunda Niziurskiego.
To też w sumie sympatyczna książka, bo pisana na skrzydłach entuzjazmu i uwielbienia dla autora Sposobu na Alcybiadesa. Taki almanach dla fanów, a może nawet psychofanów. Znajdziemy tu informacje biograficzne, wspomnienia rodziny, streszczenia książek, przypomniane zostaną filmy. Są też zdjęcia i ilustracje. Oraz biogramy powieściowych bohaterów, co jest i fajne, i może stanowić materiał do rozważań dla onomastów, bo Niziurski słynął z wymyślania zabawnych nazwisk. Pamiętacie Alberta Flasza, Wieńczysława Nieszczególnego, Palemona?
Są też tu wypowiedzi innych panów, którzy w młodości zaczytywali się Niziurskim. No właśnie – panów. Księga dla starych urwisów. I nawet Varga zauważa, że postacie dziewczyn były w tych powieściach mocno stereotypowe i raczej niedoreprezentowane.
czytaj także
Może nie zajrzałabym do tej pozycji, gdybym jednak Niziurskiego w swoim czasie nie czytała i nie miała do jego książek sentymentu. Książki czytane w dzieciństwie, też tym późniejszym, oczywiście te, które mi się podobały, dobrze pamiętam. Między czytaniem młodzieżowym a dorosłym jest taka różnica, że wcześniej, jeśli książka się podobała, czytało się ją wielokrotnie (ja w każdym razie tak miałam), a potem już było wiadomo, że należy się zapoznać z klasyką oraz czytać nowości i nadążać. Brakowało czasu na powrót do dawnych lektur.
W każdym razie Niziurskiego pamiętam do pewnego momentu. Varga kilkakrotnie pisze, że Niziurski był aktywny bardzo długo, więc z powodów biologicznych zwykle nie czytaliśmy wszystkiego. Ja skończyłam na Sposobie na Alcybiadesa, na pewno czytałam Przygody Marka Piegusa i Awanturę w Niekłaju (tę lubiłam ze względu na głównego bohatera – inteligentnego słabeusza w okularach), jakieś opowiadania.
Ale dobrze też pamiętam Księgę urwisów, i nawet nadal ją mam (wyd. IV z 1957 roku). O przygodach dwóch chłopackich band: piłkarzy i redaktorów, oraz o niemieckich dywersantach ukrywających się w starej kopalni. Nie zapomniałam też wyłaniającego się z niej obrazu, trudnej dziś do wyobrażenia, biedy polskiej powojennej wsi. I że chodziło o stworzenie spółdzielni. Dziś wypada mówić, że to jednak był socrealizm, chociaż też realizm i ciekawe. Zajrzałam do Urwisów, skoro ich mam; to inna książka niż te późniejsze, bardziej jadące na dowcipie, ale dobrze napisana, czyta się! A ja zapamiętałam z niej też – jako ofiara komuszej indoktrynacji? – że spółdzielnie to świetny pomysł. Nadal je lubię.
czytaj także
W podtytule swojej książki Varga obiecuje, że dowiemy się o Niziurskim naprawdę wszystkiego. Ale chyba nie. Znalazłam w Wikipedii (o ile można jej wierzyć) informację, że Niziurski w latach 1971–1982 należał do PZPR. Nie przeszkadza mi to specjalnie, ale chętnie dowiedziałabym się dlaczego. Po co? Jego książki miały masowe nakłady, żyć z czego też miał. Coś chciał sobie załatwić? Uwierzył Gierkowi? A może mimo wszystko wierzył w jakiś lewicowy projekt? Jego wczesna twórczość dotyka głównie problemów nędzy i niesprawiedliwości czasów przedwojennych. Pisał tak, bo musiał, czy jednak to było dla niego ważne?
W opowieściach przytaczanych przez Vargę Niziurski jest miłym panem z wąsem, uwielbianym przez żonę i dzieci, który nigdy do niczego (w sensie politycznym) się nie mieszał. Panem z wąsem oczywiście był, nie sprzątał, żona przepisywała mu wszystko na maszynie, bo nie potrafił się tego nauczyć, a kiedy zarysował samochód, to w warsztacie mówił, że to żona, wiadomo, kobieta i samochód… Ale takie to czasy były.
Czy dzięki Vardze i jego rozmówcom zrozumiałam z fenomenu Niziurskiego coś więcej niż to, że pisał fajne książki dla chłopaków? Varga uważa, że Niziurski nas „przygotował do życia jak nikt inny”, wychowywał, rozbudzał wyobraźnię, uczył nonkonformizmu oraz doceniał wagę i sprawczość dziecięcych band. Pisze o tym tak, jakby to była Bóg wie jaka transgresja. A ja myślę, że był Niziurski po prostu częścią PRL-u, razem z nim się zmieniał, a po 1989 roku powoli przestał nadążać. Był konformistą z dobrym uchem na czytelnicze potrzeby, ale nie ryzykantem. Może bardziej utalentowanym od innych, ale niejedynym. Może Varga powinien wrócić też do lektury książek Hanny Ożogowskiej?
czytaj także
Tak czy inaczej, miło było sobie powspominać i dowiedzieć się, co Niziurski napisał, kiedy już z niego wyrosłam.