Trzy sposoby odsunięcia prezydenta Trumpa od władzy.
Amerykanie mogą uciec od męczarni, jaką jest prezydentura Donalda Trumpa, na jeden z trzech sposobów. Pytanie, jak i kiedy to zrobią, jest ostatecznie pytaniem politycznym, a odpowiedź nie zależy bynajmniej od prawnych możliwości odsunięcia prezydenta od władzy.
1. Metoda Nixonowska
Po pierwsze, możliwa jest metoda Nixonowska. Wyczerpany walką prezydent po prostu składa dymisję, czując lęk i niechęć wobec procedur uruchamianych wokół jego osoby. Czy takie właśnie wyjście wybrałby Trump? Czy z dawnym republikańskim poprzednikiem łączy go wystarczająco silna skłonność do melancholii? Czy można sobie wyobrazić tak dziecinnego człowieka, pełnego obsesji i narcyzmu, który poddaje bez walki tak fantastyczną zabawkę, jak stanowisko numer jeden w najpotężniejszym państwie globu? Wątpię.
2. Zastąpienie zmarłego lub chorego prezydenta
Po drugie, mamy artykuł 4 dwudziestej piątej poprawki do konstytucji amerykańskiej, ratyfikowanej w 1967 roku. Opisuje on w szczegółach proces, w ramach którego wiceprezydent i gabinet mogą zastąpić kimś innym prezydenta zmarłego lub takiego, któremu względy zdrowotne nie pozwalają pełnić obowiązków. Do takiej sytuacji mogłoby dojść cztery lata przed wejściem w życie poprawki, gdyby John F. Kennedy nie zmarł od ran poniesionych w wyniku zamachu. Możliwość jej zastosowania pojawiła się również w chwili, gdy u prezydenta Ronalda Reagana zauważono pierwsze oznaki choroby Alzheimera.
Obecna sytuacja nie przypomina jednak tych przypadków. Trump może i jest niestabilny i niezdolny do rządzenia, jak twierdzą jego krytycy. Ale czy naprawdę pogorszyło mu się od czasu, gdy Amerykanie wybierali go na prezydenta? Raczej nie.
3. Impeachment
Wreszcie pozostaje trzecie remedium: impeachment, o którym dziś w Waszyngtonie rozmawia się coraz bardziej otwarcie. Rozmowom tym towarzyszy książka (znak czasu!) Allana J. Lichtmana The Case for Impeachment [Na rzecz impeachmentu]. Jej autor, historyk amerykańskiego życia politycznego zasłynął w ten sposób, że sporządził model pozwalający mu przewidzieć wybór każdego amerykańskiego prezydenta od Ronalda Reagana do Donalda Trumpa.
Impeachment, regulowany artykułem drugim konstytucji to procedura usunięcia ze stanowiska prezydenta, wiceprezydenta bądź innego wysokiego urzędnika władzy wykonawczej (albo sędziego), podejrzanego o „zdradę stanu, łapówkarstwo lub inne poważne przestępstwa i wykroczenia”. To bardzo skomplikowany proces, składający się z dwóch faz. Najpierw Izba Reprezentantów musi zdecydować zwykłą większością głosów, że zarzuty wobec urzędnika są wystarczająco poważne, by go osądzić. Następnie zaś toczy się pełnoprawny proces sądowy w Senacie, gdzie potrzeba większości 2/3 głosów, by skazać urzędnika i spowodować natychmiastowe usunięcie go ze stanowiska.
Są dwa podstawowe powody, by wątpić, że świat od Trumpa da się uwolnić impeachmentem. Pierwszy to obecna równowaga sił w Senacie. Przynajmniej dziewiętnastu senatorów Republikańskich musiałoby dołączyć do Demokratów, by doprowadzić do skazania prezydenta, a w tej chwili można w tej sprawie liczyć na co najwyżej pięć osób. Do tego ledwie dwa precedensy związane z usuwaniem prezydenta z urzędu (Andrew Jackson, oskarżony w 1868 roku o nadużycie władzy, i Bill Clinton, zaskarżony w 1998 roku za kłamstwo pod przysięgą i utrudnianie działań wymiaru sprawiedliwości) nie nastrajają optymistycznie; obydwa skoczyły się uniewinnieniem przez Senat.
Po drugie, Partia Demokratyczna niechętnie widziałaby ultrakonserwatywnego wiceprezydenta Mike’a Pence’a na miejscu po pokonanym Trumpie. Czyż nie cieszyłby się takimi samymi względami, jak poprzedni wiceprezydenci, którzy zajęli Gabinet Owalny w wyjątkowych okolicznościach (Lyndon Johnson po Kennedym i Gerald Ford po Nixonie)? A co, jeśli pozostałby na stanowisku nie tylko do końca kadencji Trumpa, ale jeszcze na własne dwie, czteroletnie?
Wszystko to jest, owszem, logiczne. Ale od epoki Johnsona, Forda, a nawet Clintona czasy się zmieniły.
W demokracjach ponowoczesnych jest jeden i tylko jeden szef: opinia publiczna. A opinia publiczna działa zgodnie ze swoją własną logiką. Trzeba zadać pytanie: jak długo amerykańskie społeczeństwo będzie tolerować niemal codzienne dawki nowych dowodów na konflikty interesów, począwszy od udzielenia chińskim inwestorom licencji – w szczytowym punkcie prawyborów – znaku towarowego Trumpa dla ośrodków spa, luksusowych hoteli i innych nieruchomości?
czytaj także
A co z finansowymi powiązaniami z Rosją, jakie utrzymuje Trump i jego współpracownicy, na przykład były doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, Michael Flynn, i były menadżer kampanii, Paul Manafort? Jakie wpływy uzyskali rosyjscy oligarchowie, którzy w 2004 roku – gdy Trumpa pogrążało właśnie kolejne z jego bankructw – zastąpili amerykańskie banki, które wpisały go wtedy na czarną listę i pospieszyli z rekapitalizacją jego spółek kupując, bez oglądania i po cenach premium, luksusowe apartamenty w Trump World Tower? Czy to wszystko w końcu nie odbije się na jego prezydenturze?
Mamy wreszcie rażące utrudnianie działań wymiaru sprawiedliwości, jak w przypadku wyrzucenia z pracy dyrektora FBI Jamesa Comeya, którego główną winą zdaje się być odmowa wyłączenia Trumpa ze śledztwa w sprawie nielegalnej ingerencji Kremla w kampanię wyborczą 2016 roku. Co pomyślą wyborcy o wszystkich tych obciążających prezydenta sensacjach, które z pewnością wyjdą na światło dzienne? A wyjdą, skoro Roberta Muellera – poprzednika Comeya – na stanowisku szefa Biura – wyznaczono na specjalnego prokuratora ds. zbadania związków Rosji z kampanią wyborczą Trumpa.
Oznak publicznego oburzenia jest coraz więcej. Pod petycją w sprawie impeachmentu Trumpa, koordynowaną między innymi przez prawnika z Massachusetts, Johna Bonifaza, zebrano prawie milion podpisów. Sondaże pokazują, że większość elektoratu poparłaby dymisję Trumpa, gdyby okazało się, że funkcjonariusze jego kampanii działali w zmowie z Rosją, aby wpłynąć na wynik wyborów. Ponadto, coraz więcej wyborców przekazuje podobną opinię swoim reprezentantom w Kongresie, a ci, prędzej czy później, będą musieli zacząć ich słuchać, o ile nie chcą zagrozić własnym szansom na reelekcję.
Dla Trumpa prawdziwe zagrożenie nadejdzie wówczas, gdy zacznie się od niego odwracać tłum oczarowany i uwiedziony przez niego w czasie kampanii. Takiemu tłumowi, co przekonująco wykazali przenikliwi obserwatorzy polityczni od Platona do Tocqueville’a, tym trudniej umknąć, im bardziej się go wcześniej obłaskawi.
Najgorszy wariant nigdy nie jest koniecznością. Niech tylko motłoch populistycznej fali stanie się znów wielkim ludem amerykańskim, ludem obywateli. Gdy do tego dojdzie, Trump odejdzie w przeszłość.
***
Bernard-Henri Lévy jest jednym z założycieli ruchu „Nouveaux Philosophes” (Nowych Filozofów). Nakłądem Krytyki Politycznej ukazała się korespondencja między Michelem Houellebecqiem a Bernard-Henri Lévym Wrogowie publiczni.
Copyright: Project Syndicate, 2017. www.project-syndicate.org
Z angielskiego przełożyła Aleksandra Paszkowska.