Jeśli lewica ma w Polsce być poważną siłą polityczną, nie może być ruchem antywojennym.
Rządząca prawica, PiS, będzie przedstawiać warszawski szczyt NATO – jakie nie zapadną na nim ustalenia – jako swój wielki sukces. Główna opozycyjna siła – tak się składa, że też prawicowa – Platforma Obywatelska, będzie z kolei przekonywać, że szczyt to efekt sukcesu ich ośmiu lat rządów, zagrożony przez szaloną politykę ministra Macierewicza. Gdzie w tym wszystkim głos lewicy? Czy – szerzej – gdzie dziś w Polsce lewicowy głos w kwestiach polityki bezpieczeństwa, które w ciągu ostatnich trzech lat ponownie narzucają się nam jako problem najwyższej pilności i wagi?
Lewica postkomunistyczna bardzo szybko przyjęła proatlantycki kursi i realizowała go z dużą konsekwencją. To prezydent Kwaśniewski wprowadzał nas do NATO. „Atlantyckimi” argumentami uzasadniania była także katastrofalna na każdym planie decyzja rządu Millera o przystąpieniu do „koalicji chętnych” atakującej w 2003 roku Irak Saddama Husajna. Z kolei lewica pozostająca poza SLD – anarchistyczna, ruchy antywojenne, społeczna i intelektualna –do Paktu Atlantyckiego od lat 90. zachowywała dość ambiwalentny stosunek. W latach dwutysięcznych powtarzała – pogląd, który do pewnego stopnia wówczas podzielałem – tradycyjne krytyki Sojuszu produkowane w kręgu zachodniej amerykańskiej lewicy, przedstawiające tę organizację jako relikt Zimnej Wojny, narzędzie ekspansji amerykańskiego imperializmu, agresywną, militarystyczną instytucję nastawioną na konfrontację z Rosją.
Dziś, w obliczu implozji SLD w poprzednich wyborach, w nowych geopolitycznych warunkach, lewica w Polsce musi się na nowo określić w kwestii NATO i podstawowych problemów bezpieczeństwa. W dużej mierze zadanie to spoczywa na barkach działaczy Partii Razem, najbardziej dziś aktywnej lewicowej siły. Część antywojennych, wolnościowych i lewicowych środowisk z okazji szczytu NATO organizuje alterszczyt połączony z uliczną demonstracją. Wśród występujących na alteszczycie w programie nie ma działaczy Razem – co jest dobrą, nawet jeśli w pewien sposób kosztowną decyzją polityczną dla tej partii. Lewica musi się dziś bowiem pogodzić z NATO – nawet jeśli bez entuzjazmu. Musi, gdyż przynajmniej w średnim okresie czasu nie da się dziś wyobrazić sobie żadnego innego, zdolnego zabezpieczyć nasze interesy zbiorowego systemu bezpieczeństwa dla Polski.
Niesprawdzone pogłoski o wiecznym pokoju
Ostatnie kilka lat pokazało przy tym, że nie da się myśleć polityki międzynarodowej Polski rezygnując z pojęcia „twardego”, rozumianego także w kategoriach wojskowych, pojęcia bezpieczeństwa . Na początku obecnego wieku wielu z nas wydawało się, że na długi czas wkroczyliśmy w erę, gdy o bezpieczeństwie będzie można zapomnieć wcale, lub myśleć o nim jak o problemie trochę z poprzedniej epoki. Że standard relacji między narodami wyznaczać będzie nieistniejąca – choć wcześniej przekraczana głównie przez czołgi – granica między Niemcami, a Francją, czy Niemcami a Polską.
Mimo horroru terroryzmu – rozgrywającego się jednak głównie poza naszym regionem – wierzyliśmy, że politykę międzynarodową możemy teraz ujmować przede wszystkim w kontekście praw człowieka, warunków wymiany handlowej, międzynarodowej współpracy kulturalnej, znoszącej granice integracji. Część z nas wierzyła nawet, że państwo – w rozumieniu, w jakim ukształtowało się ono w zachodniej Europie po pokoju westfalskim – w erze takiej polityki coraz bardziej przestaje być potrzebne. Wystarczą porozumienia handlowe, programy wymiany kulturalnej, międzynarodowe organizacje stojące na straży praw człowieka, w najgorszym wypadku misje pokojowe ONZ.
Kolejne wydarzenia poddawały tę naiwną wiarę w wątpliwość, w naszym regionie Europy ostatecznie przekreśliła ją aneksja Krymu przez Federację Rosyjską. Po raz pierwszy po wojnie, na tej szerokości geograficznej, państwo dokonało rewizji granic za sprawą działań zbrojnych i zaanektowało część innego suwerennego państwa. Nawet jeśli nie stwarza to – jeszcze? – bezpośredniego wojskowego zagrożenia dla Polski, to i tak wszystko zmienia. Generuje w naszym najbliższym sąsiedztwie chaos i nieprzewidywalność, od jakich odwykliśmy. Działania administracji Putina z ostatnich kilku lat pokazały, iż pogłoski o tym, że nasz region wkroczył w erę kantowskiego wiecznego pokoju okazały się co najmniej przesadzone. Wróciliśmy ponownie w charakteryzujący realia stosunków międzypaństwowych hobbesowski świat „wojny wszystkich przeciw wszystkim”. W tym świecie Polska nie ma materialnych, militarnych czy symbolicznych zasobów, by albo zapewnić sobie samej bezpieczeństwo, albo narzucić inną, bardziej pokojową logikę swojemu najbliższemu otoczeniu. Potrzebuje zakorzenienia w jakimś zbiorowym układzie bezpieczeństwa. I znów, czego nie sądzilibyśmy o NATO, nie ma w tej chwili lepszej oferty.
Pułapki antyimperializmu
Na wydarzenia na wschodnich rubieżach Unii Europejskiej zachodnia lewica często reagowała wykazując się dużym zrozumieniem dla Rosji, oskarżając o wywołanie kryzysu „amerykański imperializm”. Stany Zjednoczone, osaczające Rosję militarnie i politycznie (przez serię „kolorowych rewolucji”), miały odpowiadać za radykalizację jej polityki. Narracja ta ciągle pozostaje żywa u części autorów zachodniej lewicy. Niedawno John Pilger – wybitny swoją drogą anglo-australijski dziennikarz wojenny – porównał manewry Anaconda i scenariusze obecności wojsk amerykański w Europie Wschodniej do… planu Barbarossa – hitlerowskiego planu ataku III Rzeszy na Związek Radziecki.
Mogę zrozumieć – co nie znaczy zgodzić się – z taką narracją, formułowaną np. w przypadku lewicy z Hiszpanii. Nie zna sytuacji w naszym regionie, a przez bliskość językową i kulturową szczególnie silnie pozostaje związana z regionem Ameryki Łacińskiej, gdzie Stany wielokrotnie, także w ostatnich latach (zamach stanu w Hondurasie przeciw progresywnemu prezydentowi Zelayi) prowadziły politykę, którą faktycznie można uznać za imperialistyczną. Jednak lewica z naszego regionu, powtarzając taką narrację na zasadzie „kopiuj wklej”, naraża się wyłącznie na marginalizację polityczną i śmieszność.
Nie ma bowiem jednego imperializmu – jest rywalizacja różnych imperializmów. W naszym regionie problematyczny dziś jest przede wszystkim imperializm rosyjski.
Zachodnia lewicowa narracja często z zadziwiającą naiwnością powiela jego założenia. Autorzy tacy jak Pilger milcząco uznają, że przynajmniej obszar poradziecki, jeśli nie cała Europa Środkowo-Wschodnia, jest rosyjską sferą wpływu. A samo uznanie prawa zamieszkujących je narodów (np. Bałtów) do wyboru własnych sojuszy międzynarodowych jest aktem agresji wobec Rosji. Odbiera to nam, mieszkańcom regionu, który Rosja uważa za swoją „bliską zagranicę”, prawo do jakiejkolwiek podmiotowości. Z tego powodu nie możemy przyjąć takiej narracji. Także dlatego, że jej przyjęcie naraża każdą siłę polityczną w Polsce na polityczną marginalizację. Jak celne w odniesieniu do Hondurasu czy Chile ery Allende nie byłyby krytyki amerykańskiego imperializmu, nijak się one mają do naszych obecnych wyzwań i zagrożeń, z jakimi się mierzymy.
W ciągu ostatnich lat Rosja stała się mocarstwem rewizjonistycznym, dążącym do wyraźnego zmiany status quo w regionie. Ofiarą tej zmiany – nawet jeśli pośrednio – możemy być także my. W tym sensie – mówiąc cynicznie – to, jak kierowany przez Hilary Clinton Departament Stanu źle nie potraktowałby prezydenta Zalayi, powinno być jednym z ostatnich czynników w kształtowaniu naszych relacji z NATO i Amerykanami.
Dziecięca choroba pacyfizmu
Nawet gdy lewica nie przekleja „antyimperialistycznych” dyskursów zachodnich, w kwestiach bezpieczeństwa często do zaoferowania ma wyłącznie pacyfistyczny dyskurs. „Nie wymachujmy szabelką”, „dość zbrojeń”, „nigdy więcej wojny” – głoszą jego hasła. Rozumiem ich emocjonalną atrakcyjność. Zwłaszcza dziś, gdy rządząca prawica steruje absurdalną i potencjalnie społecznie niebezpieczną symboliczną militaryzacją sfery publicznej. Ale jak silna nie byłaby pacyfistyczna pokusa, w obecnej sytuacji ogólnie słuszne pacyfistyczne hasła są szczególnie nieadekwatne wobec wyzwań sytuacji.
Bardzo rzadko – jeśli w ogóle – pokój gwarantuje pacyfizm opinii publicznej. Na pokój i bezpieczeństwo składają się zawsze następujące czynniki: równowaga sił militarnych gwarantująca wszystkim stronom zbyt wysoki koszt ewentualnego konfliktu zbrojnego; sieć wzajemnych powiązań gospodarczych sprawiających, że wojna się nie opłaca; społeczna legitymacja dla użycia przemocy w stosunkach międzynarodowych; globalna równowaga ekonomiczna; stosunek sił między partiami zainteresowanymi wojną i pokojem w ramach poszczególnych państw. Prawica często lekceważy znaczenie tych trzech ostatnich, ale lewica nie może ignorować tych dwóch pierwszych. Po 1989 roku w Polsce postkomuniści przejęli tu prawicowe podejście, lewica społeczna z kolei miała do zaoferowania wyłącznie tyleż szlachetne, co oderwane od realnych wyzwań hasła. Dziś lewica ta – jeśli chce wypełnić próżnię po SLD – musi przedstawić coś więcej. Jeśli lewica ma w Polsce być poważną siłą polityczną, nie może być wyłącznie ruchem antywojennym.
Co do zasady słuszne hasła („pomoc bezdomnym zamiast czołgów”) automarginalizują lewicę i stawiają ją poza polityką bezpieczeństwa.
Rozbrojenie służy pokojowi wtedy, gdy podejmują się go wielkie mocarstwa, a nie gdy zbrojeń odmawia średniej wielkości kraj, jak Polska. Oczywiście, Polska nie jest krajem, który posiada potencjał, by w razie poważnego konfliktu zbrojnego obronić się samemu. Ważniejsze od wojskowych zakupów dla naszego bezpieczeństwa są zbiorowe układy i sojusze. Tu jednak znów wraca problem NATO, jako jedynej dziś ramy dla naszego bezpieczeństwa. Żadnego innego sojuszu, który w krótkim i średnim terminie byłby zdolny zapewnić nam bezpieczeństwo, po prostu nie ma. Nie ma także realnych sił zainteresowanych stworzeniem go w naszym sąsiedztwie. Ruchy antywojenne w regionie (zwłaszcza w Rosji) są zbyt słabe, by przez mobilizację społeczną narzucić polityce powszechną demilitaryzację.
W jakim jednak sojuszu nie będziemy, także będziemy musieli ponosić jakąś część kosztów naszej obrony. Kwestią otwartych negocjacji pozostaje w jakim wymiarze – czy faktycznie powinniśmy dziś przeznaczać 2% PKB na obronę? Ale lewica sama wykluczy się z tej dyskusji, jeśli będzie działać wyłącznie jako ruch antywojenny.
Jakiego NATO potrzebujemy
Ograniczając swoje działanie do ruchu antywojennego wykluczy się także z dyskusji na temat przyszłości NATO, która dziś pozostaje szczególnie otwarta. Jak wczoraj pisał na tych ramach Michał Sutowski , NATO nie jest dziś monolitem, lecz rządzą nim odmienne interesy i koncepcje bezpieczeństwa. Sojusz stawia sobie – jeszcze silniej niż w dwóch poprzednich dekadach – pytania o własną tożsamość i miejsce w świecie. W naszym regionie pytania te sprowadzają się do takich kwestii, jak stopień obecności sił NATO w dawnych krajach bloku wschodniego (stałe bazy czy kilka batalionów, które maja przede wszystkim służyć natychmiastowemu umiędzynarodowieniu ewentualnego konfliktu), ewentualnej dalszej ekspansji NATO na wschód, obecności Stanów w Europie.
Prawica z PiS domaga się stałych baz w Polsce, entuzjastycznie odnosi się do pomysłu tarczy antyrakietowej, politykę bezpieczeństwa pragnie opierać głównie na atlantyckim filarze. Lewica i strona liberalna w Polsce mogłyby sensownie korygować tę politykę. Tonować nastroje w sprawie obecności stałych baz w naszym regionie, które nie tylko naruszają układ NATO-Rosja z 1997 roku, ale także wywołują opór wśród elit politycznych w regionie – w Berlinie i stolicach państw Grupy Wyszehradzkiej. Lewica powinna także artykułować konieczność wzmacniania europejskiej nogi NATO i wzmacniania polityki bezpieczeństwa w ramach UE.
Dla Stanów Zjednocznych nasz region świata jest coraz mniej istotny.
Nie wierzę w zwycięstwo Trumpa i zwinięcie Sojuszu z Europy po tych wyborach, ale niewykluczone, że strategiczna uwaga globalnego mocarstwa będzie w średnim okresie czasu przesuwać się z jednej strony na Bliski Wschód, a z drugiej na obszar Morza Południowochińskiego.
** Ciąg dalszy artykułu poniżej.
Grudzińska-Gross: „Trump? Macho z kiepskiego filmu”. Oglądaj cały odcinek „Sterniczek” Roberta Kowalskiego:
Z tego powodu warto wzmacniać militarnie zjednoczoną Europę, co w naszym regionie opierać się musi przede wszystkim na współpracy Polski, Szwecji (gdzie pod wpływem obecnej polityki rosyjskiej coraz głośniej mówi się o opcji atlantyckiej integracji tego kraju) i Niemiec. Wojskowa współprac z tymi ostatnimi, połączona z obecnością wojsk niemieckich w Polsce, jest dla rozgrywającej antyniemieckie uprzedzenia swoich wyborców prawicy ciągle tematem tabu – nie powinna być dla naszej strony.
Poza naszym regionalnym kontekstem lewica powinna przypominać, że bezpieczeństwo to nie tylko kwestia militarna, że wymaga ono także politycznych i ekonomicznych rozwiązań. Zabezpieczenie flanki NATO wydaje się dziś niemożliwe nie tylko bez politycznego rozwiązania sytuacji na Bliskim Wschodzie, ale i polityki handlowej i gospodarczej dającej krajom południa minimalną przestrzeń dla bezpieczeństwa żywnościowego i stabilnego wzrostu.
Jeśli jednak lewica wybierze w Polsce wyłącznie strategię antywojennych ruchów społecznych, jeśli nie wyleczy się z dziecinnych chorób odruchowego, abstrahującego od analizy realnych wyzwań „antyimperializmu” i pięknoduchowskiego pacyfizmu, sama wykluczy się z dyskusji o bezpieczeństwie, a także z poważnej walki o władzę w Polsce. Siła, która na realnie odczuwane przez Polaków niebezpieczeństwa ma do zaoferowania wyłącznie pacyfistyczne slogany, nie będzie miała szans na wyjście z politycznej niszy. Jeśli więc polska lewico chcesz naprawdę progresywnej polityki bezpieczeństwa, pogódź się z NATO – żadnej alternatywy dla niego nie potrafi dziś nikt zaproponować.