Czytaj dalej

Eksport dzieci to prawdziwy przemysł

Kiedy agencje adopcyjne skupiają się przede wszystkim na zysku, a nie na prawach dzieci, stwarzają pole do ogromnych nadużyć.

18 lutego 1999 roku, kiedy Sivagama po raz ostatni widziała swojego syna Subasha, chłopiec był jeszcze tak mały, że mogła sadzać go sobie na biodrze. Sivagama – która podobnie jak wielu mieszkańców stanu Tamilnadu nie ma nazwiska – mieszka w madraskiej dzielnicy biedoty Pulianthope (…). Dzieci grają w krykieta na zatłoczonych ulicach wypełnionych nieznośną wilgocią, która napływa od pobliskiego Oceanu Indyjskiego. Pomimo przeludnienia miejsce to uważane jest za stosunkowo bezpieczne. Rzadko widuje się dzieci pozbawione opieki rodziców czy usłużnego sąsiada.

Kiedy więc Sivagama zostawiła Subasha przy pompie odległej zaledwie o kilkanaście metrów od ich domu, zakładała, że ktoś będzie go obserwował. I tak też było. Zdaniem policji podczas pięciominutowej nieobecności kobiety jakiś mężczyzna prawdopodobnie wciągnął malucha do trzykołowej autorikszy. Zapewne jakiś czas później przewieziono go na peryferie miasta, do jednego z sierocińców, które płacą gotówką za zdrowe dzieci.

To najgorszy koszmar każdego rodzica. Sivagama i jej mąż Nageshwar Rao, malarz pokojowy, przez następne pięć lat szukali Subasha w zachodnich Indiach. Rodzina nigdy nie straciła nadziei, że chłopiec żyje. Wciągnęli do poszukiwań krewnych i przyjaciół, zatrudnili prywatnych detektywów i sprawdzali plotki oraz fałszywe raporty docierające z miejsc położonych tak daleko na północy jak Hajdarabad, miasto oddalone od Madrasu o ponad pięćset kilometrów. Aby zdobyć pieniądze na poszukiwania, Nageshwar Rao sprzedał dwa małe domy, które odziedziczył po rodzicach, i przeprowadził się z rodziną do jednoizbowego betonowego budynku krytego strzechą, położonego tuż obok meczetu. Szukając oszczędności, rodzice przestali też płacić czesne za naukę swojej córki. Cała ta dramatyczna historia sprawiła, że rodzina, która plasowała się w dolnych rejonach warstwy średniej, popadła w skrajną nędzę. A żadne z działań nie przybliżyło jej ani o krok do Subasha.

W 2005 roku wydarzyło się jednak coś, co doprowadziło do przełomu w sprawie. Pewien policjant z Madrasu dowiedział się, że w zatłoczonym barze dwaj mężczyźni rozmawiali głośno o porywaniu dzieci. Po przesłuchaniu obaj aresztowani oraz dwie współpracujące z nimi kobiety przyznali się do porywania dzieci na zlecenie sierocińca prowadzonego przez Malezyjską Służbę Społeczną (Malaysian Social Services, MSS), który eksportował dzieci do nieznanych rodzin za granicą. Porywaczom płacono dziesięć tysięcy rupii, czyli około dwustu pięćdziesięciu dolarów za dziecko.

Z dokumentów policyjnych przedstawionych w sądzie wynika, że były ogrodnik sierocińca, G. P. Manoharan, przyznał się do porwania Subasha. Akta zabrane z MSS wykazują z kolei, że nazajutrz przyjęto tam chłopca w wieku Subasha – tego samego dnia, w którym Nageshwar Rao zgłosił zaginięcie syna na policji. Dziecko adoptowano mniej więcej dwa lata później. Zrzeczenie się praw rodzicielskich, niezbędny w takiej sytuacji dokument, który potwierdza, że matka nie może już dłużej opiekować się dzieckiem i przekazuje prawa do dziecka sierocińcowi, został w tym wypadku sfałszowany. Handlarze zmienili imię dziecka na Ashraf i wymyślili całą historię jego życia, do której dołączyli między innymi zeznanie fikcyjnej matki biologicznej.

Jak wynika z dokumentów madraskiej policji, od 1991 do 2003 roku sierociniec MSS przeprowadził co najmniej sto sześćdziesiąt pięć międzynarodowych adopcji, głównie do Stanów Zjednoczonych, Holandii i Australii. Zarobił na tym blisko dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Jeśli informacje policji są prawdziwe, to poszukiwany przez indyjskich rodziców chłopiec ma teraz nowe nazwisko i nowe życie. Prawdopodobnie nie pamięta już ani swojej matki, ani ojczystego języka. Większość międzynarodowych adopcji jest zamknięta, co znaczy, że rodzice biologiczni nie mają prawa kontaktować się ze swoimi dziećmi, a cały proces jest na tyle utajniony, że bardzo trudno odszukać dziecko, które zostało adoptowane bezprawnie.

Po zaginięciu Subasha Sivagama popadła w głęboką depresję. Dziesięć lat później nadal wydaje się przytłoczona i słaba, ma podkrążone oczy. Na samo wspomnienie syna zaczęła płakać, otarła oczy skrajem sari.

– Dlaczego mamy tyle cierpieć i płacić za coś, co zaczęli przestępcy? – spytała bezradnie.
I dlaczego przepełniony sierociniec kradłby jeszcze dzieci z ulicy? Być może Subash wydawał się dzieckiem szczególnie odpowiednim do adopcji ze względu na swoją jasną skórę i dobry stan zdrowia.

***
Miałem nadzieję, że więcej dowiem się na miejscu, wsiadłem więc do swojego maleńkiego czarnego hyundaia i lawirując między strumieniami ciężarówek, riksz i zbłąkanych krów, dotarłem w końcu na obrzeża miasta, do siedziby Malezyjskiej Służby Społecznej. Po pierwszej serii zarzutów MSS zamknęła sierociniec i nie zajmuje się już międzynarodowymi adopcjami. Nadal jednak prowadzi kilka programów społecznych i szkołę dla małych dzieci.

Zatrzymałem się przed jasnoróżowym budynkiem, wysiadłem z auta i zajrzałem za żeliwną bramę. Wtedy podszedł do mnie mężczyzna w świeżo wyprasowanej białej koszuli. Przedstawił się jako Dinesh Ravindranath. Przypomniałem sobie to nazwisko z policyjnego raportu, w którym Ravindranath został wymieniony jako jeden z uczestników przestępczego procederu. Powiedział, że prowadzi MSS od śmierci ojca w 2006 roku. Jest także jej prawnikiem.

Zdaniem Ravindranatha sprawa jego organizacji – która trafiła na pierwsze strony indyjskich gazet – została wyolbrzymiona i to on jest tutaj prawdziwą ofiarą. Policja, jak twierdzi, wykorzystała śledztwo, by wyciągnąć od niego pieniądze.

– Prawo stanowi, że nie możemy interesować się zbytnio historią kobiety, która oddaje dziecko do adopcji, więc musimy przyjmować dzieci na wiarę.

Jednak na dokumentach o zrzeczeniu się praw rodzicielskich, które miałem okazję przeglądać, obok podpisów urzędników MSS widnieją podpisy osób podejrzanych o porwania. Ludzie ci przyznali się w trakcie śledztwa, że przekazali sierocińcowi wiele dzieci, którym stworzono nową tożsamość. Kiedy spytałem o pieniądze, które porywacze otrzymywali od MSS, Ravindranath odparł, że cała sytuacja została opacznie zrozumiana.

– Dajemy kobietom dwa lub trzy tysiące rupii [pięćdziesiąt, siedemdziesiąt dolarów], kiedy tu przychodzą, ale to zwykły datek, a nie opłata za porwanie – tłumaczył. – Tak dzieje się wszędzie. My jesteśmy tylko kozłami ofiarnymi.

Problemy z adopcją są tutaj zjawiskiem powszechnym. W ciągu ostatniej dekady skandale w Delhi oraz w indyjskich stanach Gudżarat, Andhra Pradeś, Maharasztra i Tamilnadu ujawniły poważne naruszenia przepisów adopcyjnych oraz zarzuty rodziców, których dzieci trafiły do zagranicznych rodzin.

Perspektywa sowitej zapłaty skłania sierocińce do tworzenia stałej puli dzieci nadających się do adopcji. Sprowadzenie dziecka z Indii do USA kosztuje około czternastu tysięcy dolarów, nie licząc standardowej opłaty trzech i pół tysiąca dolarów dla sierocińca.

W najbardziej haniebnych przypadkach renomowane niegdyś agencje angażują się w handel dziećmi, a pełne najlepszych intencji amerykańskie rodziny nie mają pojęcia, że nie adoptują dziecka, lecz je kupują.

Podobne skandale znane są nie tylko w Indiach. W 2007 roku pracownicy z francuskiej organizacji charytatywnej L’Arche de Zoé zostali zatrzymani, gdy próbowali wywieźć z Czadu sto troje dzieci. Twierdzili, że to sudańscy uchodźcy wojenni, lecz policyjne śledztwo wykazało, że większość dzieci została wykradziona z rodzin mieszkających w Czadzie. W chińskiej prowincji Hunan
sześć sierocińców kupiło w latach 2002–2005 prawie tysiąc dzieci. Wiele z nich trafiło potem do domów za granicą. Wiosną 2008 roku dziennikarze ABC News odkryli, że niektóre instytucje w tym regionie nadal otwarcie kupują dzieci, oferując za nie od trzystu do trzystu pięćdziesięciu dolarów.

W 2006 roku fanów Madonny zelektryzowała wiadomość, że gwiazda zaadoptowała chłopca z Malawi Davida Bandę, który w rzeczywistości wcale nie był sierotą. W styczniu 2009 roku pracownicy agencji adopcyjnej Focus on Children z Utah przyznali się do oszustwa i łamania prawa imigracyjnego – jak wynika z aktu oskarżenia, sprowadzili co najmniej trzydzieścioro siedmioro samoańskich dzieci do adopcji, wprowadziwszy wcześniej w błąd ich biologicznych rodziców i poinformowawszy przyszłych opiekunów, że dzieci zostały osierocone lub porzucone. Po trzęsieniu ziemi, które zrujnowało znaczną część Haiti, kilku członków chrześcijańskiej organizacji z Idaho zostało aresztowanych za próbę wywiezienia dzieci z kraju bez pozwolenia.

Eksport dzieci to prawdziwy przemysł – mówi Sarah Crowe, dyrektor medialny UNICEF na Azję Południową. – Kiedy agencje adopcyjne skupiają się przede wszystkim na zysku, a nie na prawach dzieci, stwarzają pole do ogromnych nadużyć.

Konwencję haską o ochronie dzieci i współpracy w dziedzinie przysposobienia międzynarodowego z 1993 roku, obejmującą także kwestię uprowadzenia dziecka za granicę, ratyfikowało pięćdziesiąt krajów (Stany Zjednoczone w 2007 roku), ale prawo to jest zupełnie nieskuteczne, jak twierdzi David Smolin, wykładowca prawa na Uniwersytecie Samford w Alabamie i przybrany ojciec dwojga adoptowanych dzieci z Indii. „Słabością konwencji haskiej jest założenie, że to kraj, z którego wysyła się dziecko do adopcji, dopilnuje, by wszystko odbyło się zgodnie z prawem – napisał mi w mailu Smolin. – Tymczasem kraje docelowe nie mogą sobie pozwolić na to, by wierzyć na słowo krajom wysyłającym dzieci”.

Smolin dobrze wie, o czym mówi. Biologiczna matka jego adoptowanych dzieci oddała je do sierocińca w Andhra Pradeś, by odebrały tam chociaż podstawowe wykształcenie – najbiedniejsi mieszkańcy Indii dość często stosują takie rozwiązanie. Niepiśmienną matkę skłoniono podstępem do podpisaniu dokumentu o zrzeczeniu się praw rodzicielskich, a potem, gdy próbowała odzyskać prawo do opieki nad dziećmi, odprawiono ją z niczym. Dziewczynki, dziewięciolatkę i jedenastolatkę, pouczono w sierocińcu, by mówiły, że ich ojciec umarł, a matka się ich wyrzekła, w końcu jednak wyjawiły Smolinom prawdę. Amerykańska agencja adopcyjna odmówiła zajęcia się tą sprawą. Nim rodzina na własną rękę odszukała rodziców biologicznych, minęło sześć lat, a dziewczynki przywykły już do życia w Alabamie. Choć w końcu tam zostały, Smolinowie otworzyli adopcję – odwiedzają indyjską rodzinę i utrzymują z nią stały kontakt.

Smolin przeorientował od tamtego czasu swoją karierę prawniczą i obecnie jest jednym z najaktywniejszych zwolenników reformy prawa adopcyjnego. Jego zdaniem dużym błędem konwencji haskiej jest fakt, że nie znalazł się w niej zapis ograniczający opłaty za adopcję wnoszone przez bogate kraje. „Jeśli nie zmniejszy się znacząco tych kwot, wszystkie inne przepisy niczego nie zmienią” – zaznacza.

Policjanci, prawnicy i ludzie zajmujący się adopcją w Indiach są podobnego zdania.

– Gdyby nie trzeba było płacić za dzieci, nie mielibyśmy wszystkich tych problemów – powiedział zastępca komisarza S. Shankar, który prowadzi śledztwo w sprawie Subasha. (Na prośbę komisarza nie podaję jego nazwiska w pełnym brzmieniu).

Kiedy na podstawie dokumentów MSS policjanci w Madrasie doszli do wniosku, że Subash prawdopodobnie trafił do Stanów Zjednoczonych, wezwali Nageshwara Rao na komisariat i poprosili, by rozpoznał swego syna wśród zdjęć różnych dzieci. Nageshwar bez wahania wskazał na fotografię z akt Ashrafa, którą wykonano kilka dni po przyjęciu chłopca do sierocińca.

– Subash leżał na wygodnym łóżku, ubrany jak zachodnie dziecko – wspominał Nageshwar Rao, odchylając się na plastikowym krześle w swoim zagraconym mieszkaniu. Towarzyszyło mu nastoletnie rodzeństwo Subasha, Sasala i Lokesh. – Nawet po sześciu latach natychmiast go rozpoznałem – dodał.

Policjant był zadowolony z wyników identyfikacji, lecz kazał Nageshwarowi zapomnieć o synu. Subashowi na pewno lepiej było w Ameryce.

– Policja potraktowała mnie jak śmiecia, ale dlaczego miałbym być zadowolony, że ktoś ukradł mi syna? – pytał Nageshwar. – Nie chcę, by przez całe życie myślał, że go porzuciliśmy.

Przynajmniej wie, co prawdopodobnie stało się z jego synem. Na zbadanie czeka jeszcze około trzystu adopcji przeprowadzonych przez MSS (zarówno krajowych, jak i międzynarodowych). Policyjne dochodzenie na poziomie lokalnym posuwa się tylko w reakcji na naciski mediów. Ogólnie rzecz biorąc, śledztwo w sprawie MSS toczy się w ślimaczym tempie, przekazywano je bowiem z poziomu na poziom – najpierw z miejskiego na stanowy, a potem na federalny – a przy każdym takim przesunięciu zakres działań policji się zmniejszał. Obecnie dochodzenie prowadzi indyjskie Centralne Biuro Śledcze i zgodnie z nakazem sądu ma zajmować się tylko trzema sprawami związanymi z MSS, dotyczącymi dzieci skradzionych z indyjskich slumsów, które trafiły rzekomo do rodzin adopcyjnych w Australii, Holandii i Stanach Zjednoczonych. Ten ostatni przypadek dotyczy właśnie Subasha.

Shankar, który prowadzi tę sprawę, przyznaje, że śledztwo jego agencji ledwie dotyka powierzchni problemu. W rzeczywistości rodzina, której nie stać na wynajęcie prawnika i przeprowadzanie sprawy przez cały proces sądowy, niczego nie osiągnie.

przeł. Janusz Ochab

Fragment książki Scotta Carneya Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości,
producentów krwi i porywaczy dzieci, która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Czarne.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij