Często spotykam się z zarzutem „nieznośnego dydaktyzmu” PRL-owskiej twórczości dla dzieci i młodzieży. On był znośny, a nawet wspaniały!
Ważne Sprawy Dziewcząt i Chłopców oczywiście. Seria ukazywała się w Harcerskim Wydawnictwie Horyzonty i Młodzieżowej Agencji Wydawniczej. Od 1967 do samego końca, a nawet dłużej – Portret dziewczyny na zielonym tle Stanisławy Fleszarowej-Muskat wydało w 1991 wydawnictwo Anagram.
Ponad sto kieszonkowych książeczek zawierających współczesne nowele. Trzydzieści, czterdzieści, góra sześćdziesiąt stron. Szlachetne, czasem rewelacyjne ilustracje. W historii serii wyróżniają się okresy wyznaczane współpracą stałych autorów/ek okładek i ilustratorów/ek, którzy nadawali jej rozpoznawalną szatę graficzną. Pod koniec lat 70. królował tandem Wanda Orlińska i Krystyna Ziołowska:
W pierwszej połowie lat 80. – Jarosław Jasiński i Ryszard Kryska.
Wcześniej było inaczej, chyba ciekawiej:
Pomysł serii wydaje się dziś, w epoce (generowanego/podsycanego) popytu na opasłe powieści, dość egzotyczny.
Autorzy znani, płodni, świetni, nieznani, przypadkowi, kiepscy. Mistrzowie gatunku i wyrobnicy. Tacy, którzy specjalizowali się w krótkich formach (Anna Frankowska), i tacy, którzy pisali też powieści. Niektórzy byli stałymi gośćmi serii, jak Ewa Ostrowska, Krystyna Siesicka, Janina Wieczerska, Ewa Nowacka czy Lech Borski. Inni pojawiali się raz, nie wiedzieć czemu. Janusz Anderman, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy robił tzw. rewolucję artystyczną w prozie, jako Marcin Czech opublikował w serii „Ważne Sprawy” opowiadanie pod obiecującym tytułem Autostop. Tytuł to najlepsza część utworu.
Reszta to kliniczna reprodukcja patriarchalnej zasady symbolicznego matkobójstwa.
Książeczkę warto wziąć do ręki ze względu na ciekawą kreskę Krystyny Ziołowskiej.
Bohaterka Autostopu zrywa z pogardzaną matką – głupią i pretensjonalną kobietą, fatalną aktorką niedostrzegającą swego braku talentu, jazgotliwą egotyczką. Wybiera porozumienie bez słów z mądrym ojcem o przymiotach boskich (który na przykład potrafi sprawić, że woda w jeziorze zamarznie). Kiedy klasyczny freudowski romans z ojcem się kończy, dziewczyna zastępuje go związkiem z ojcowsko opiekuńczym, młodym, choć sporo starszym od siebie mężczyzną. Równie przenikliwym i wszechmocnym.
Tendencyjny patriarchalizm to jednak w tej serii zdecydowanie wyjątek. Na ogół miałyśmy do czynienia z wieloznacznymi – nie bójmy się tego słowa – dramatami społecznymi rysującymi się w mikroskali rodzinnej czy środowiskowej. Między kilkoma osobami rozgrywała się prosta historia obrazująca konflikt wartości, ról, emocji i pragnień. Często stawką była emancypacja. Odbywała się literacka analiza jej społecznych i ekonomicznych ograniczeń.
Powracała też kwestia wykluczenia, napiętnowania, konformizmu w piętnującej grupie. O tym jest na przykład Sprawa honorowa Marii Nurowskiej. Ryszard Kryska tak narysował sytuację klasowej pariaski:
Na okładkach redakcja serii dobitnie wykładała jej misję. Najpierw (koniec lat 60. i początek 70.) wyglądało to tak:
Dość szybko (w połowie lat 70.) tekst został zmieniony na taki:
Ten tekst definiował serię do pierwszej połowy lat 80. Pod koniec dekady misyjna notka zniknęła.
Nadciągał wojujący liberalizm z jego antydydaktyczną retoryką. W tym samym czasie zepsuły się okładki i zaprzestano ilustrowania książek.
Wolę pierwszą wersję tekstu misyjnego. Jest bardziej rzeczowa, mniej pretensjonalna. Akcentuje społeczne uwikłanie czytelnika i projektuje go jako pragmatyka moralności. Wprost wyraża utylitaryzm literatury. Zachęca do interakcji, skraca dystans. Zakłada wiarę w odbiorcę.
W zmienionej wersji „społeczeństwo” zostało przemianowane na mglisty „świat”. Zaufanie zastąpił ton dyscyplinująco-nakazujący. Pierwotnie skierowane do czytelnika „musisz” było określeniem konieczności wynikającej z mechaniki życia społecznego (musicie podejmować decyzje, dokonywać wyboru, bo jesteście zanurzeni w środowisku). Drugie „musisz” brzmi autorytarnie, wydaje się nieprawomocne (musisz, bo musisz). Autorzy powołują się na jakąś „głębszą prawdę”, podczas gdy wcześniej pisano o trudnych sytuacjach, wątpliwościach, decyzjach i konsekwencjach, „prawdę” przywołując tylko w opozycji do „życiowego wygodnictwa, tchórzostwa”.
Drugi tekst zawiera wizję czytelnika jako bezrefleksyjnego egoisty, wiodącego życie ułatwione, powierzchowne. Niemal współczesnego nam konsumenta nierozpoznającego własnych pragnień, a chłonącego na oślep wszystko, co się da. Nie bez znaczenia jest fakt, że pierwszy tekst kreował czytelnika jako podmiot zbiorowy, drugi obliczony był na odbiorcę miażdżąco pojedynczego.
Pod okładkami nie było przełomu, na okładkach zapanował inny model literatury i inne wyobrażenie o czytelniku.
Dlaczego o tym piszę? Seria „Ważne Sprawy Dziewcząt i Chłopców” wydaje mi się dobrym materiałem do dyskusji nad dydaktyzmem peerelowskiej literatury dla młodzieży. Nowelistyczną formę łatwo tendencyjnie domknąć.
Często spotykam się z zarzutem „nieznośnego dydaktyzmu” ówczesnej twórczości dla dzieci i młodzieży, który mnie wydaje się nie tylko znośny, ale nawet wspaniały. Pewnie dlatego, że znacząco różni się od współczesnego. Bo dziś też otacza nas nieznośny dydaktyzm, tyle że przezroczysty, udający, że go nie ma. Dzisiaj powtarza się, że już w przedszkolu dziecko musi się przygotowywać do wejścia na rynek pracy i jakoś nikt nie krzyczy, że to nieznośny dydaktyzm. Zostaliśmy wychowani na pokornych wyrobników zarabiających grosze na śmieciowych umowach. Ci, którzy zarabiają nieco więcej, stali się niewolnikami kredytu. I nawet nie wiemy, kiedy i jak to się stało. Nie zauważyliśmy dydaktyzmu. A peerelowska pedagogika solidaryzmu społecznego i nonkonformizmu jakoś strasznie nasz razi.
Etyka to dziś wielkie abstrakcyjne słowo, podczas gdy wówczas literatura popularna bezpretensjonalnie pokazywała, że etyka to szeroki zestaw narzędzi, którym trzeba się codziennie posługiwać i który trzeba codziennie uzupełniać.
Peerelowski dydaktyzm przede wszystkim zmieniał się w czasie, co widać już po okładkowych tekstach serii „Ważne Sprawy”. Bywało, że przejawiał się w sposób przerażający, ale z drugiej strony bywało, że nieoczekiwanie odbiegał od schematów. Przykładem przerażającego dydaktyzmu jest dla mnie Księżniczka i wszy Ewy Ostrowskiej z 1983. Wiadomo, że peerelowska popkultura (po 1956 r.) w pozytywnym świetle przedstawiała powrót/wyjazd wykształconych młodych na prowincję. Przywołajmy chociażby Jagodę, bohaterkę dylogii Ludwiki Woźnickiej (Jagoda w mieście, 1968, i Jagoda dojrzewa, 1980), której jedną z najpiękniejszych cech jest chęć powrotu do rodzinnej wsi zaraz po ukończeniu szkoły pielęgniarskiej (względnie studiów).
Rodzice tytułowej księżniczki z opowiadania Ostrowskiej właśnie to robią – porzucają wygodną i prestiżową Łódź i wracają na ojcowiznę. Ich córka Joasia nie może tego znieść. Czuje się przestawiona jak mebel. Manifestuje wzgardę dla wsiowego życia. Intelektualną i estetyczną wyższość wobec źle ubranych idiotek śmierdzących gnojem. Największy wstręt budzi w niej Ewa o przetłuszczonych włosach i sinawych rękach, cuchnąca oborą i zasypiająca na lekcjach.
Kiedy szkolna kontrola higieny wykazuje u Joasi wszawicę, upokorzona księżniczka rozpaczliwie próbuje przekierować śmiech klasy na Ewę. Do tej pory zachowywała się jak reprezentantka (nieobecnej przecież) wspólnoty, która chce się zawiązać w opozycji do tego, co wsiowe. Próbowała zmontować sojusz z nielicznymi koleżankami o niejakich pretensjach. Gdyby mogła, z rozkoszną odrazą wykluczyłaby Ewę. Teraz, po przeglądzie głów, sama staje się odrażającym odpadem wspólnoty. Więcej – żeby być konsekwentna, sama siebie musiałaby ze wstrętem wykluczyć ze wspólnoty, do której chce należeć.
Dlatego wskazuje palcem Ewę. To od niej mam wszy, „do jej głowy należy zajrzeć, a przedtem jeszcze powąchać”. Próba wyłonienia innej ofiary nie udaje się. Ewa ma głowę czystą. Joasia przywiozła pasożyty z miejskiego zakładu fryzjerskiego, do którego pojechała rozjaśnić włosy, żeby zadać szyku przed wsiowymi idiotkami.
Jakby tego było mało, okazuje się, że mama Ewy była chora, córka musiała ją zastępować w pracach gospodarskich (stąd jej wygląd, zapach i zmęczenie). Teraz mama Ewy umiera, a Joasię przygniata poczucie winy („nigdy sobie nie wybaczę”). To jednak nie koniec jej przemiany. Żeby zmądrzeć i nabrać empatii, musi wyzbyć się egoizmu i sama siebie napiętnować. Skarcić w duchu: „A ty ciągle o sobie, zawszona księżniczko”.
Rozumiem, że Ostrowska skierowała przeciwko bohaterce jej własną broń. Ale choć księżniczki mnie irytują, nie wychowywałabym ich wszawicą i publicznym pohańbieniem. Wysłałabym raczej do nich baśniową babuleńkę proszulkę z ziarnem lnu. Okrutna książeczka Ostrowskiej zrobiła na mnie, pamiętam, wstrząsające wrażenie, które przy ponownej lekturze tylko się pogłębiło
Pamiętam też jednak radosne otwarcie wyobraźni, z jakim kończyłam czytać Soryminę Kaliny Gawęckiej-Bisko (1976). Stan ten wywołała korczakowska pedagogika samorządności, która wyłania się z opowiadania za sprawą tytułowej bohaterki.
Aneta, wrocławianka, bezpośrednia i energiczna dziewczyna, która została przeniesiona do szkoły z internatem w niewielkim miasteczku, bo – jak twierdzi jedna z wychowawczyń – nie radziło sobie z nią „wielkomiejskie szkolnictwo”. Bohaterka mogłaby stać się – jak zawszona księżniczka Ostrowskiej – kozłem ofiarnym peerelowskiej dydaktyki. Ma za sobą epizod zauroczenia grupą bananowej młodzieży. Jest śmiała i niepohamowana. A jednak to ona inicjuje pozytywną przemianę internatowej społeczności.
Autorka (wiele zawdzięczająca Paladynom Haliny Snopkiewicz) na trzydziestu kilku stronach szkicuje portrecik dziewczyńskiej zbiorowości, która odczuwa emocje, zastanawia się, działa i zmienia zasady współżycia. Przykład daje Aneta. Żywiołowa, solidarna, odpowiedzialna za internatowe życie. Kiedy Halinka zostaje ukarana za zbyt późny powrót szorowaniem łazienki, Aneta łapie za szczotkę i apeluje o pomoc do „koleżanek, towarzyszek, druhen zorganizowanych i niezorganizowanych”. Wkrótce wszystkie ze śpiewem na ustach szorują podłogę. Odczarowują stygmat, solidarnie przyjmując do pracy symboliczną pozycję na kolanach. Surowa pani Wanda musi ulec ich pogodnemu oporowi. Do tej pory żadnej nie przyszło do głowy pomagać ukaranej koleżance, a teraz pomagają i jeszcze kwestionują prawomocność karania poniżającą pracą. I od razu sygnalizują swoje zastrzeżenia do internatowej władzy, chcą reformować instytucję.
Sorymina kończy się kulturowym fermentem. Kierownik zachęca Anetę do zgłaszania reorganizacyjnych postulatów. Jest pedagogiem zadowolonym ze swojej otwartości, władzą zakochaną we własnym liberalizmie. Chce skanalizować samorządność nieco kłopotliwej jednostki, ale jednostka wyprzedza go o kilka kroków, jeszcze niejednego się od niej nauczy. Pierwszym postulatem Anety jest bowiem maksymalne rozszerzenie uzyskanych specjalnych prerogatyw – udział wszystkich mieszkańców w ulepszaniu internatowego życia. Nieformalna przewodnicząca powstającego samorządu zbiera potrzeby i pomysły. Trzeba zmienić dekorację pokoi, godziny podawania kolacji, zasady korzystania z żelazka. A także zreformować to, co najbardziej boli, bo nie jest przedmiotem umowy społecznej, a odgórną dyrektywą. Zastanowić się nad karami – jakie powinny być, przez kogo wyznaczane. Jak wymierzyć zasłużoną karę, nie upokarzając i nie ośmieszając winowajcy. Żeby „z rozumnej istoty [nie] zrobić muła”.
Życzyłabym sobie kontynuacji tego „nieznośnego dydaktyzmu” po 89 roku!
Tekst ukazał się na blogu autorki Nie tylko Musierowicz.