Ekonomiści są gawędziarzami, chwytającymi się różnych sposobów, by zyskać dla swoich opowieści poważanie. Od nas zależy, w jakie opowieści uwierzymy.
Brytyjski kanclerz skarbu George Osborne ma kłopoty. Prowadzona od kilku lat polityka zaciskania pasa zdaje się nie sprawdzać. Liczba bezrobotnych przekroczyła właśnie 2,5 miliona, o jedną czwartą wzrosła liczba umów śmieciowych, podczas gdy realne pensje spadły już o 10%.
Oczywiście, nie wszystkich Brytyjczyków kryzys dotyka w takim stopniu. Jednak dziś nawet instytucje tradycyjnie postrzegane jako związane z interesami możnych tego świata wskazują na nieskuteczność działań brytyjskiego rządu. W czwartek szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego Christine Lagarde wycofała swoje poparcie dla działań Osborne’a i zasugerowała przemyślenie strategii zaciskania pasa. W piątek po południu agencja Fitch obniżyła rating Wielkiej Brytanii o jeden punkt, z AAA do AA+. Na dodatek akademicki fundament polityki zaciskania pasa został właśnie skompromitowany.
W 2010 roku Carmen Reinhart i Kenneth Rogoff opublikowali artykuł „Wzrost w czasach długu” w którym wykazywali silną zależność między wysokością długu publicznego a wzrostem gospodarczym. Analizując powojenną historię gospodarczą, doszli do wniosku, że dopóki dług nie przekracza 90% PKB wszystko jest w porządku i wzrost wynosi średnio 3-4 % rocznie. Ale jeśli dług przekroczy tę granicę, gospodarkę czeka kryzys i spadek wzrostu poniżej zera. Choć nie wiadomo, jaki mechanizm miałby powodować takie zjawisko ani jaka numerologiczna siła stoi na straży tych 90%, przekaz był wystarczająco jasny – źródłem problemów gospodarczych Wielkiej Brytanii jest dług, a rozwiązaniem są cięcia wydatków. Reinhart i Rogoff zostali więc najczęściej przywoływanymi przez Osborne’a ekonomistami i chrzestnymi rodzicami jego polityki gospodarczej.
Jednak w zeszłym tygodniu Reinhart i Rogoff stali się obiektem drwin, gdy 28-letni Thomas Herndon, doktorant na uniwersytecie w Massachusetts odkrył w stojącej za „Wzrostem w czasach długu” metodologii istotne błędy. Reinhart i Rogoff odrzucili zarzuty stronniczego doboru danych, ale do pomyłek w obliczeniach się przyznali. Winnym jest ponoć niechlujnie sporządzony arkusz Excela. Herndon, do spółki z profesorami Ashem i Pollinem, powtórzyli więc trefne wyliczenia i wykazali, że choć istnieje korelacja pomiędzy wysokością długu a wzrostem gospodarczym, to teza o magicznym i katastrofalnym progu 90% jest całkowicie nieuzasadniona. Średni wzrost po przekroczeniu 90% zadłużenia wynosił w badanych krajach 2,2% rocznie, a więc był wystarczający do podwajania produktu krajowego co 33 lata. Sytuacja, w której każde pokolenie produkuje dwa razy więcej niż poprzednie, sprzyja kryzysowi ekologicznemu, ale ma niewiele wspólnego z recesją gospodarczą.
Blamaż intelektualnego zaplecza Osborne’a daje jego krytykom łatwy i dobry argument przeciwko bezpardonowej walce z deficytem budżetowym. Nic więc dziwnego, że brytyjska lewica przeżyła w zeszłym tygodniu krótki festiwal schadenfreude. Niełatwo oprzeć się pokusie, gdy przychodzi okazja do tryumfalnego ogłoszenia że „ekonomiści Osborne’a nie potrafią dodawać”. Źle stałoby się jednak, gdyby tylko tyle zostało z tej historii zapamiętane. Należy bowiem zastanowić się dziś, jak to możliwe, że rady tak liche znalazły posłuch na tak wysokim szczeblu.
Przede wszystkim należy więc przypomnieć, że ekonomia to nie nauka w rodzaju fizyki, chemii czy nawet medycyny. Prędzej opisać ją można jako zbiór form literackich, z których część wyrażana jest w języku matematyki. Ekonomiści nie dysponują typowym naukowym instrumentarium, mają bardzo ograniczone możliwości przeprowadzania eksperymentów, nie mówiąc o ich powtarzaniu. Gdyby więc nawet jakieś żelazne prawa rządzące życiem społecznym czy gospodarczym istniały, ekonomiści nie posiadają narzędzi, za pomocą których można by je poznać. Nie są więc odkrywcami, a raczej gawędziarzami, chwytającymi się różnych sposobów, by zyskać dla swoich opowieści poważanie. Mówiąc o tym, nie odkrywam żadnych cechowych sekretów. Wpływowi i uznani ekonomiści, jak Marshall, Keynes czy Samuelson otwarcie wskazywali na retoryczny charakter swojej pracy.
Na przestrzeni wieków używane przez ekonomistów metafory, symbole i struktury narracyjne zmieniały się, tak, jak zmieniała się kultura. Do wieku XVII najczęstszym punktem odniesienia dla dyskusji o gospodarowaniu było chrześcijaństwo. Argumentacja w sporach na tematy produkcji, handlu czy kredytu umocowana była w pojęciach boskiej opatrzności, cnoty i grzechu. Kryzys boskiego autorytetu wymusił poszukiwanie nowych metafor, które nadałyby opowieściom ekonomicznym odpowiednią powagę. Oświeceniowi ekonomiści mieli zwykle wykształcenie filozoficzne, kwestie ekonomiczne rozważali więc w kontekstach moralności, historii i polityki. Jednak wzrost autorytetu nauk ścisłych powoli prowadził do porzucenia tego balastu na rzecz metafor prostszych i dających złudzenie obiektywizmu.
Przez moment prym wiodły nauki medyczne. Ekonomiści tacy jak Locke, Mandeville czy Petty studiowali anatomię i praktykowali medycynę, w swoich ekonomicznych rozważaniach przyrównywali więc przepływ pieniądza do cyrkulacji krwi, hierarchię społeczną i podział pracy uzasadniali analogią do ludzkiego ciała, a przeciwko ingerencji państwa w gospodarkę wysuwali hipokratejską zasadę „przede wszystkim nie szkodzić”. W wieku XIX sukces fizyki newtonowskiej spowodował, że organizm ustąpił mechanizmowi. Niemal wszyscy ekonomiści zaczęli szukać praw mechaniki społecznej a swoje propozycje formułowali za pomocą równań fizycznych. Te często wulgarne próby zapisywania zjawisk społecznych w formie newtonowskich wzorów budziły silne sprzeciwy fizyków, jednak wystarczyły, by nadać naukową powagę neoklasycznej ekonomii. Do dzisiaj zresztą ten bękarci newtonizm jest w ekonomii obecny, czy to pod postacią atomistycznego ujęcia podmiotów gospodarczych, czy to figury ustalającego się w wyniku działania przeciwstawnych sił equilibrium.
Nie inaczej było z marksizmem, bazującym na rzekomo naukowych podstawach Ricardiańskiej ekonomii klasycznej, niemieckiej filozofii Hegla i Feuerbacha i tradycji francuskiego socjalizmu. Wedle słów Engelsa, Marks był dla życia społecznego tym, kim Darwin dla życia biologicznego – odkrywcą żelaznych praw rządzących jego ewolucją. Powab marksizmu wynikał też w części z tego, że choć explicite aspirował on do statusu naukowego opisu świata, implicite funkcjonował na strukturze narracyjnej zapożyczonej z chrześcijaństwa. Bóg zastąpiony został tylko przez Historię, reszta się zgadzała. Ludzie mieli żyć w grzechu/alienacji, aż do czasu sądu/rewolucji, po którym nastanie królestwo na ziemi/komunizm. Państwo i własność prywatna nie będą już potrzebne, jak to już się wcześniej zdarzyło, w raju/komunizmie pierwotnym.
Dopiero w wieku XX, w szczególności w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, ekonomiści zaczęli intensywniej korzystać z matematyki jako podstawowego języka wyrażania swoich poglądów. Fakt, że ekonomia ustanowiła swoją naczelną metaforą matematykę, odwołującą się wyłącznie do samej siebie czystą spekulatywność i że nie szuka już pośrednictwa żadnej z nauk naturalnych zdaje się wskazywać na to, że nie potrzebuje już żerować na autorytecie dziedzin bardziej od siebie uznanych, bo sama zajęła ich miejsce. I rzeczywiście, coraz częściej już nie tylko nauki społeczne, takie jak socjologia, antropologia czy historia, ale i ścisłe, jak biologia, w swoich wywodach zaczynają korzystać z metafor i figur ekonomicznych.
Wracając do problemów Osborne’a, nie chodzi o to, że ekonomia jest nauką pozbawioną merytorycznej wartości, lecz o to, że uznanie konkretnej doktryny za obowiązującą od jej merytorycznej wartości zależy w bardzo niewielkim stopniu. Znacznie ważniejsze jest, czy uzupełnia i wpisuje się w akurat dominujący lub postulowany światopogląd. I tak na przykład sukces neoliberalizmu więcej zawdzięcza konserwatywnej figurze rozsądnej, ale i surowej głowy rodziny, uosabianej przez ministra finansów, niż monetarystycznemu równaniu MV=PY. Osborne zaliczył solidną wpadkę, wspierając się autorytetem Rogoffa i Reinhart, ale zmiana polityki ekonomicznej zależeć będzie nie od akademickich sporów, a od tego, w jakie opowieści zechcemy w przyszłości wierzyć. I dopóki za wiarygodne będziemy uznawać historie, w których głównymi bohaterami są własnoręcznie wykuwający swój los indywidualiści, realizujący swoją wyjątkowość w procesie racjonalnej konsumpcji, na poważniejszą zmianę trudno liczyć.
Projekt finansowany ze środków Parlamentu Europejskiego.