Muzyka

Subiektywny przewodnik po czeskiej muzyce alternatywnej po roku 2000

Mimo naszej czechofilii niewiele o niej wiemy.

To w sumie dość ciekawa rzecz. Czechofilia panoszy się w Polsce coraz szerzej, na tyle, że czeskie kino czy literaturę poznajemy właściwie na bieżąco. Słuszną estymą darzeni są twórcy partyturowi, a w tym samym czasie współczesna czeska muzyka popularna to właściwie terra incognita. Znane są starsze nazwiska, jak Jaromír Nohavica czy Helena Vondráčková, że już nie wspomnę o panu z nazwiskiem na G. (który w Bontonlandzie na Vaclaváku ma już nie osobną półkę, ale osobny regał!), z grup – właściwie tylko herosi ČSSR w rodzaju The Plastic People of the Universe (swoją drogą potwornie przereklamowani), Už jsme doma czy Tata Bojs. No i osobno kuriozalne zjawisko pod hasłem XIII. století (jak twierdzi czeska wiki, tato skupina je populární hlavně v Polsku).

A przecież dzieje się tam znacznie więcej. Owszem, jak na razie nie dokopałem się w Czechach do pomników kalibru Ścianki czy Kobiet, ale to przecież świadczy nie tyle o słabości sceny czeskiej, co o potędze muzyki polskiej. Uważam, że muzyka – szeroko rzecz ujmując – alternatywna to jeden z największych sukcesów III RP i zęby mnie bolą, gdy słyszę w radiu zachodni budyń z torebki w rodzaju The National czy Kings of Leon, a jednocześnie mam świadomość, że niemal nikt na zachód od Odry nie słyszał Lenny’ego Valentino. Cóż, kolonializm kulturowy pracuje pełną parą, ale jego przejawem jest także to, że nie tylko na Zachodzie muzyka z „Nowej Europy” traktowana jest na zasadzie egzotycznego dzikusa z bębnem togatoga. My, jej mieszkańcy, też nie znamy nawzajem swoich dokonań, muzyki węgierskiej, rumuńskiej, litewskiej… Rzućmy zatem okiem chociaż na czeską.

Niniejszy przegląd nie aspiruje do obiektywizmu, wręcz przeciwnie, jako dzieło ściśle jednoosobowe jest bezczelnie subiektywny i skażony wypaczonym gustem autora. Proszę pamiętać, że pisał to mieszkaniec miasta, w którym w grudniu noc trwa siedemnaście godzin, położonego nad morzem o średniorocznej temperaturze zbliżonej do roztworu, w którym zamrożono Hana Solo w Imperium kontratakuje, i który to mieszkaniec, słysząc II Sonatę Chopina. krzyczy Wyłączcie mi tę Britnej!. No sorry, takiego mamy autora, nikt inny nie chciał tego napisać.

Kolejność opisanych grup ma znaczenie, więc cierpiący na czytofobię mogą ograniczyć się do pierwszych kilku propozycji. Ci, którzy boją się bariery językowej w tekstach piosenek, wprawdzie nie będą mogli zbyt często poratować się angielskim, ale za to w jednym przypadku wystarczy im znajomość języka… polskiego.

KVĚTY

Skąd: Brno

Polecane płyty: Myjau; V_čajové konvici. Písně z_projektu Svět podle Fagi; Bílé včely

W tej chwili chyba mój ulubiony czeski wykonawca, ewentualnie na równi z Nohavicą. „Znowu słuchasz tych smętów”, skrzywiła się małżonka na wysokości Myjau, a to jedna z weselszych grup w tym zestawie (uprzedzałem!). Kapela dowodzona przez Martina Evžena Kyšperského to w sumie funkcjonalnie trochę czeski odpowiednik Toma Waitsa: tak jak największy z amerykańskich żuli bierze obskurne podstawy melodyczne z tej bardziej biblijnej części Stanów i lepi z nich awangardowy koktajl rytmizowany piszczelami, tak Kyšperský pełną garścią czerpie z wesołkowatego folk-rocka (wszechobecne skrzypce, ale nie tylko), za Śnieżką bardzo popularnego, ale zwykle bezwartościowego, i układa z nich smutno-radosne parahymny o wędrowaniu, spotkaniu z niedźwiedziem w lesie i kochankach porzuconych w hospodzie. Na internetowej stronie Květů publikuje regularny zapis swoich snów. To muzyka nie tylko dobra, ale też bardzo oryginalna… i bardzo czeska.

Zespół oficjalnie debiutował w 2004 r. albumem Jablko jejího peří; w podobnym stylu utrzymany był Kocourek a horečka (2006). Wtedy podobieństwo do Waitsa było nie tylko funkcjonalne – to naprawdę były te dziwne niepiosenki zlepione ze strzępów wyrzuconych po imprezie w małym miasteczku, wsparte szczególnie waitsowską nieperkusją (w użyciu np. gwizdek i gumowa kaczuszka). Ale spokojnie, nie ma tu mowy o żadnej kopii – szczególnie śpiew Kyšperského jest wręcz biegunowo odmienny. Wielu to manierystyczne pianie (coś jak Justin Vernon z ADHD) może odrzucać, ale apeluję – dajmy tym chłopakom szansę. Z drugiej strony sporo słyszę tu múm z okresu circa Finally We Are No One i Summer Make Good, nawet podobny kobiecy wokal chwilami się pojawia. A jednak to jeszcze nie te moje ulubione Květy – trochę brakuje tu treści dla wypełnienia ambitnej formy, choć już to jest interesujące jak diabli.

Przełom przyniosła Střela zastavená v jantaru (2008), gdzie zespół, pozostając przy swojej chorej perkusji i ogólnym nastroju, pożeglował na wody bardziej popowe. Szczyt formy to dwa ostatnie regularne longpleje, Myjau (2009) i Bílé včely (2012), gdzie alternatywne hiciory w rodzaju Cirkusu czy Balóna (balón to w tym kontekście piłka do gry) przegryzają się z godnym Kobiet melancholijnym avant-popem (Vánoce bláto smetí) czy Deerhunterowo-krautową motoryką (Lesní duch, Metrem). Po drodze jest jeszcze poboczne, acz równie rewelacyjne wydawnictwo V_čajové konvici (2011), dokumentujące piosenki z pewnego teatralnego przedstawienia, wyróżniające się bardziej abstrakcyjno-sztubackim nerwem (Medvídek!).

Szczególne wiele radochy będą miały osoby znające češtinu (co absolutnie nie znaczy, że osoby nieznające tego języka nie mają po co sięgać po ten zespół), bo teksty Kyšperského to, o ile aktualnie nie roztrząsają różnych aspektów dołowatości, prawdziwe perełki abstrakcyjnej lingwistyki. Szczególnie polecam O cestování z Konvici czy A. Kurosawu z Včel  z moim ulubionym „kus-kus měsíce na nebi svítí”.

Coś jeszcze? My děti ze stanice Bullerbyn to czeska Nasza klasa, tyle że odciążona o jakieś 460 ton patosu, Na balkóně zpívá ptak (spoiler warning: zjedzą go) to mój prywatny soundtrack do letniej depresji, a w Psí hvězdě Martin Evžen dodatkowo punktuje u mnie tym, że do swej ukochanej Estery jedzie nie samochodem, a pociągiem. W Polsce ostatnio chyba tylko Bartosz Chmielewski na P.K.P. Anielina miał odwagę przyznać, że do dziewczyny na randkę można jechać czymś innym niż blaszaną nakładką na ptaszka.

HEIDEN

Skąd: Brno

Polecana płyta: Dolores

Heiden, tak ten je zcela zatemnělý, westchnął zrezygnowany prowadzący w audycji Hard and Heavy libereckiego Radia Beat, czując się jednak w obowiązku puścić ich ostatni singiel. Czeski metal to sprawa tak wesoła, że aż smutna. Dzieli się z grubsza na dwa nurty: prostacki pub-metal (hospoda-metal?) małpujący Motörhead, ale bez charyzmy Lemmiegio (taki Malignant Tumour na przykład) oraz power-metalowych wyjców w skórzanych gaciach, dobrze, że w czeskiej wersji zwykle chociaż z jakimś dystansem do siebie (wybaczcie brak nazw, nie wgłębiałem się).

Na tym tle Heiden wygląda cokolwiek kuriozalnie ze swoim całkowitym brakiem choćby cienia ironii. Zaczynali w 2005 roku płytą Tinne i przez Eru 2 (2007) do Obsidianu (2009) uskuteczniali trochę łagodniejszą, wysokogatunkową wersję deathu (kojarzy się Rotting Christ). Ale już wtedy udowadniali, że znają skrzyneczkę z napisem „delay” oraz zespoły spoza playlisty Metal Hammera. Trudno tu wyróżnić któreś utwory, poszczególne albumy to monolity inteligentnej sieczki z zaskakująco poetyckimi, dalekimi od black/deathowej sztampy tekstami Kverda (no dobra, jest w tym trochę grafomanii, ale hej, gońcie się, to jest metal, a nie jakiś konkurs w byciu cool).

Aż w 2011 roku brnieńskie smutasy zaprezentowały „światu” (czyli jakimś kilkudziesięciu krewnym i znajomym szatana) dziełko o nazwie Dolores. I teraz tak: najprawdopodobniej jestem jedyną osobą na świecie, wliczając Czechów, Morawian oraz groszki z hordy Heiden, która uważa, że jest to ni mniej, ni więcej, ale najlepsza czeska płyta… w ogóle. Nie najlepsza w 2011 roku, nie najlepsza metalowa, nie Blue Effect, nie Divné století, właśnie to, najlepsza czeska wszech czasów, „no i chuj, no i cześć”, jak to podkreślił Marian Dziędziel w Aniele. Co prawda istnieje duże ryzyko, że jeśli chodzi o resztę populacji ludzkiej, to najwyżej połowa z niej byłaby w ogóle w stanie przesłuchać tę płytę do końca, a nawet jeśli, to po przesłuchaniu niechybnie wyśle autora tego tekstu do psychiatry. Może w przyszłości dokopię się do czegoś lepszego (albo Heiden przeskoczy sam siebie, hehe), ale na razie wygląda to, jak wygląda. Wspominałem, że będzie subiektywnie?

No dobra, ale o co tu właściwie chodzi? Na następcy Obsidianu hordowcy Heidenowcy (oni naprawdę mają adres heidenhorde.com!) znacznie przykręcili gałkę z napisem „wściekłość”, za to wskazówkę od zegara „melancholia” wywalili poza mierzalną skalę. Kverd growluje sporadycznie, głównie mamrocze coś pod nosem głosem zbitego psiaka. Gitary zdecydowanie odleciały w kierunku doom, choć jak na Candlemass tempa są tu jednak zdecydowanie za szybkie (perkusja dość mocno przypomina mi Seasons in the Abyss). Do tego post-rockowe czyste wstawki, dużo, dużo blackgaze’u (Lantlôs!); efekt, mimo znacząco odmiennej instrumentacji, nie odbiega tak daleko od The Millpond Years And Also the Trees. No i wspaniałe piosenki, oczywiście. Niniejsza zbiorówka to nie miejsce na szczegółową analizę poszczególnych płyt, nawet tak wybitnych, napomknijmy tylko o kapitalnym użyciu ćwierćtonów w dialogach dwóch gitar rytmicznych (solówek tam się rzecz jasna nie uświadczy), które pozornie grają wciąż ten sam power chord, ale wsłuchajmy się uważnie, jak jedna z nich modyfikuje zbiorowy akord. Całość to podobny monolit co wcześniejsze albumy; wyróżnić można spokojniejsze Na břehu z obezwładniającym wstępem gitary i klawiszy czy kończącego Živého (coś jak bardziej depresyjna wersja Sur l’océan couleur de fer Alcesta). A, intro do podtubkowanego Tmáře (i całego Dolores) to monolog z filmu Tichá bolest Martina Hollého (pasuje jak nic).

Coś jeszcze? Czeski metal (nie żebyśmy tu zakończyli jego temat, ale tak mi się przypomniało) cenię jednak za jedną rzecz: podobnie jak Norwegowie, Rumuni czy Francuzi Czesi nie mają oporów przed śpiewaniem/charczeniem/rzężeniem go w swoim języku (język czeski wręcz zdecydowanie tam dominuje). Szkoda, że w Polsce tak rzadko się to zjawisko spotyka (hej Jarun, trzymam kciuki za nagranie debiutu!). Poza tym: nie słyszałem jeszcze świeżutkiej A kdybys už nebyla, vymyslím si tě, ale o ile można sądzić po wspomnianym wyżej singlu, zespół odchodzi od metalu w klimaty alternatywno-gotycko-postrockowe. Pożyjemy, usłyszymy.

DVA

Skąd: Pardubice

Polecana płyta: HU

No dobra, co my tu mamy… DVA to – co za zaskoczenie – duet, złożony z pary o jakże kreatywnych pseudonimach ON i ONA. A właściwie JEN i JENNA, gdyż co się na początek rzuca w ucho, to konsekwentne użycie własnej glossopoei, w której duet publikuje nie tylko teksty piosenek, ale także wszystkie informacje we wkładkach oraz własne pseudonimy, w myśl podanego w HU motta „Always speak your native language”. Na szczęście we wkładkach mamy też tłumaczenia na czeski i angielski, albo czasem streszczenie tekstu w tych językach, dzięki czemu dowiadujemy się, że taki np. tihop to opowieść o kowbojce, która walczy z alienem przy użyciu bazooki. Hmm, przejdźmy może do muzyki. Jak można się zorientować z powyższego opisu, nastrój jest ciut weselszy niż w poprzednich opisywanych przypadkach; dwie regularne płyty studyjne, Fonók (2008) i HU (2010) da się z grubsza opisać jako CocoRosie, które spotyka Květy, które spotykają Maxa Tundrę; nad wszystkim unoszą się opary Animal Collective i (w spokojniejszych fragmentach) Air z okolic Talkie Walkie przemieszanego z Oldfieldem. A na koniec HU duet potrafi przywalić wariacją na temat Hafssól Sigur Rós. DVA to multiinstrumentaliści, którzy dwoją się i czworzą multitrackując wszystko, na czym da się zagrać (i nie).

Coś jeszcze? Podobnie jak Květy, tak i DVA (czy niżej wspomniane Lakomé Barky) żyją w silnej symbiozie z teatrem oraz niezależnym kinem, a większość z ich rozszerzonej dyskografii to soundtracki do różnych takich partyzanckich produkcji.

TARA FUKI

Skąd: Brno

Polecana płyta: Kapka

A teraz mamy czeski zespół (ponownie duet), który działa, koncertuje i wydaje płyty w Republice Czeskiej, który zagrał w naszym kraju ledwie trzy razy, i który śpiewa …niemal wyłącznie po polsku. Spokojnie, to są Czechy (a nawet Morawy), tu nie takie akcje się zdarzają.

Wiolonczelistki Dorota Barová i Andrea Konstankiewicz-Nazir nie są polonofilkami z przypadku. Pierwsza z nich pochodzi z Zaolzia, z Trzyńca, a nazwisko drugiej też zdradza pewne rodzinne koneksje. Ich muzykę dałoby się najbliżej przyporządkować do jakiejś wariacji piosenki poetyckiej czy alt-folku, ale od klisz chroni je ascetyczna i wysoce nietypowa aranżacja – zwykle tylko dwie wiolonczele (nieprzeciętnie często grane pizzicato) oraz dwugłosowa, prześliczna harmonia wokalna, a nieraz nawet sam śpiew a capella. Stosunkowo często (i z nader dobrym efektem) wkradają się jakieś luźno potraktowane inspiracje klezmerskie, jak choćby w podlinkowanej tubce, ale bywają i naleciałości plemienne, taki tribal folk z okrzykami przy ognisku, przepuszczonymi przez filtr kobiecej wrażliwości. Z czterech płyt – Piosenek do snu (2001), Kapki (2003), Auris (2007) i Sensu (2010) wyróżnia się Kapka – bogatszym aranżem z większą ilością instrumentów (jakiś smooth tam się wkrada, ale wciąż z odpowiednio niebezpieczną melancholią i bez wchodzenia na pole minowe muzaka) oraz obecnością kilku tekstów po czesku, francusku i w wymyślonym języku (ale tym razem bliższym scatowi niż konkretnej glossopoei DVA). Stąd też dwuznaczny tytuł – słowo kapka funkcjonuje zarówno w języku polskim, jak i czeskim (gdzie znaczy „kroplę”). I choć ogólnie zdecydowanie kupuję pomysł na granie pań wiolonczelistek, to jednak nietypowa w dyskografii Kapka najbardziej przypadła mi do gustu, zapewne z uwagi na zwyżkę formy piosenkopisarskiej.

Ciekawie wygląda recepcja grania po polsku nad Morawą i Wełtawą. O ile się orientuję z recenzji, jest chyba jednoznacznie pozytywna, wręcz pojawiły się narzekania, że na Kapce pojawił się „łatwy romantyzm” francuszczyzny, podczas gdy zdaniem autora recenzji język polski jest wystarczająco magiczny i romantyczny. Jakościowo teksty są zresztą bardzo przyzwoite, pisane z perspektywy mocno kobiecej, a często pojawia się też Krzysztof Kamil Baczyński, w różnych wywiadach uznawany przez tekściarkę Barovą za główne źródło inspiracji.

Więc jeśli ktoś narzeka, że Polacy interesują się Czechami, a w drugą stronę to w ogóle nie zachodzi (w czym jest trochę racji, lecz, jak słychać, są wyjątki), to polecam zapoznanie się z Tara Fuki, nawet, jeśli zmagania Konstankiewicz-Nazir z nieobecnymi w czeskim głoskami y i ś nie zawsze są zwycięskie. Zamiast analizy nietypowego akcentu wsłuchajcie się w te nieoczywiste, nieprzebojowe i bardzo przemyślane kompozycje – słychać ukończone konserwatorium, oj słychać.

MASTER’S HAMMER

Skąd: Praga

Polecana płyta: ze starszych Ritual., z wydanych po roku 2000 Vracejte konve na místo.

Znając (akurat całkiem prawdziwe w tym wypadku) stereotypy o Czechach nie ma się co dziwić, że wykwitł tam zespół metalowy o skrzywieniu zasadniczo jajcarskim. Mniej oczywiste jest, że przeszedł drogę od grania z nożem w zębach do rozważań na temat losów mieszkańca chmurnej Szumawy, który leży w barłogu i musi pić, podczas gdy jego stara śmignęła na sabbat – czyli w sumie odwrotna droga do tej, jaką przebyli tacy Acid Drinkers (w sensie że Master’s Hammer, nie góral).

Zespół, będący w zasadzie solowym projektem człowieka o jakże metalowym nazwisku František Štorm, zasłynął wydanym w 1991 roku debiutem Ritual., który był dość istotny dla drugiej fali blacku (Jámu pekel coverował np. Behemoth). Po dłuższej przerwie Młot powrócił w roku 2009 albumem Mantras, z podtytułem Venkovská operetta, czyli „Wiejska operetka”. Jak choćby z tego widać, z rejonów akolitów Mayhem Štorm pożeglował bardziej w galaktykę Tymona Tymańskiego (z którym łączy go choćby wykorzystanie jakichś dziwacznych archaizmów oraz nie do końca oczywisty humor), zachowując w warstwie instrumentalnej czerstwą blackowość. Kurs ten kontunuuje na podobnej, chyba nieco lepszej Vracejte konve na místo (2012). Nie wiem, czy da się tego słuchać bez choćby pobieżnej znajomości czeskiego, ale kto wie. W każdym razie nie można nie zgodzić się z płomiennym apelem Štorma: okultisto, nihilisto / Vracejte nám konve [konewki ogrodowe] na místo!

FLOEX

Skąd: Praga

Polecana płyta: Zorya

No więc wyobraźmy sobie szeroko rozumiane klimaty chillout/downtempo, do tego wyskakuje nam wokalistka i zaczyna śpiewać – nie, nie po czesku, nie po angielsku, ale, o zgrozo, po PORTUGALSKU. Wszystkich, którym wewnętrzny TAWS zaczął na ten opis migać alarmowymi lampkami i rozpaczliwie wyć „PULL UP, PULL UP, LUCJAN KYDRYŃSKI AHEAD”, uspokajam – w tej muzyce dzieje się zdecydowanie zbyt wiele, by mogła zagościć w z założenia beztreściowej Sjeście. Posłuchajmy choćby zejść akordowych na koniec Casanovy, czy choćby wspomnianego portugalskojęzycznego Nel Blu, gdzie sporo ciekawego dzieje się w skomplikowanych podziałach rytmicznych – już te dwie rzeczy mogłyby obdzielić konkretem całą dyskografię Lury.

Floex to pseudonim Tomáše Dvořáka, który pod tym szyldem wydał dwie regularne płyty, Pocustone (2001) i Zorya (2011). Ponadto pod swoim nazwiskiem wydaje muzykę do gier komputerowych – całkiem intrygujące, pełnowymiarowe soundtracki, ale skupmy się na Floexie. Pocustone jest surowsze i, choć trochę słabsze, intryguje, zdradzając źródła inspiracji Pražáka: w Pinky Pong w pewnym momencie cytowana jest dosłownie Music of the Mind z debiutu Jamiroquai, a w Labccr pobrzmiewa rodzący się wtedy dubstep. Dvořák wypracował wtedy swoją autorską formułę, czyli instrumentalną krzyżówkę jakichś acidów, klimatów klubowych plus to, co wspomniałem wcześniej, z wiodącą rolą klarnetu obsługiwanego przez kompozytora-multiintrumentalistę i okazjonalnymi wstawkami ładnie śpiewających pań, osłabioną dopiero na zeszłorocznej epce Gone, gdzie mniej klarnetu, a więcej Postal Service. Dvořákovi nieobce jest też skrzyżowanie ambientu z field recording, jak w Pointilice na Pocustone czy na następnej płycie w Perlin Noise.

Zorya to z kolei propozycja ze zdecydowanie większą ilością ścieżek oraz ciekawsza kompozycyjnie. Urzeka modyfikacja fortepianowego tematu przewodniego w Ursa Major czy chłodny podkład Forget-Me-Not zahaczający o bardziej melodyjne rejony warpowskie zestawiony ze spokojnym klarnetem głównej linii melodycznej. No owszem, wciąż nie jest do płyta doskonała, rażą na przykład banalne arpeggia otwierające Precious Creature, ale honoru piosenki śpieszy bronić śpiew, z cudnymi przejściami akordowymi pod koniec zwrotek.  I oczywiście jest to muzyka w jakiejś mierze ilustracyjna, taka jej natura – mnie np. przesłuchanie Zoryi w autobusie Skopje-Ochryda na stałe skojarzyło ją z leniwym bałkańskim latem, no i co w tym złego.

PETR NIKL A LAKOMÉ BARKY

Skąd: Zlin i Klecany (kraj środkowoczeski)

Polecana płyta: Nebojím se smrtihlava

Ej, ale kto właściwie powiedział, że piosenki z wiodącym udziałem dzieci i dla dzieci to musi być słodkie i bezpieczne a gu gu? (I to jest wersja optymistyczna, bo pesymistyczna to odmóżdżjąca miditronika wykonywana przez teletubisie po lobotomii.) Petr Nikl dowiódł (2004 rok), że niekoniecznie.

Nikl to w zasadzie bardziej artysta wizualny niż muzyk. Sytuacja typu „performer bierze się za nagrywanie” miewa lepsze efekty (Piotr Marek), miewa i gorsze (Karol Stolarek, że tak to ujmę). Performerskie korzenie zlinianina niestety conieco słychać w manierystycznym, chwilami okropnie pretensjonalnym śpiewie. Sytuację ratuje jednak dziecięcy chór z trzytysięcznych (!) Klecan, Lakomé Barky („Skąpe Łódki”; nazwa pochodzi od pewnego czechosłowackiego filmu dla dzieci), prowadzony od 13 już lat przez Blanku Laurychovou i Evu Stanislavovou. Uwagę przyciąga już sam tytuł – kto to (w Polsce) widział, żeby na „dziecięcej” płycie dawać aluzję do śmierci? Bezpośrednio wprawdzie chodzi o lišaje smrtihlavu, czyli zmierzchnicę trupią główkę, ale po czesku podtekst jest jednoznaczny.

Muzycznie zaś mamy stosunkowo oszczędny aranżacyjnie freak-folk, z manipulowanymi elektronicznie głosami dzieci (chyba najfajniejszy element płyty) i wyraźnymi nawiązaniami do muzyki dobranocek, jednak odważnie powykręcanej. Do głosu dochodzi typowa czeska, ale w tym kontekście też dziecięca bezpruderyjność (jeden z bardziej przebojowych utworów traktuje o, yhm, sikaniu, z detalami opisanym). Ogólna atmosfera jest tyleż oniryczna, co jednak optymistyczna; wprawdzie kompozycyjnej treści nie zawsze starcza na cały album, który pod koniec nieco się dłuży, ale zapoznać się warto. Nebojím se smrtihlava / Je to jenom motylek! Ciekawe, co na to dzieci.

PRVNÍ HOŘE

Skąd: Praga

Polecana płyta: Lamento

Jajcarstwa ciąg dalszy. Naspeedowane Už jsme doma skrzyżowane z System of a Down, literacką piosenką kabaretową i oczywiście nieśmiertelnym Zappą, patronem tych wszystkich „muzycznych okurwieńców” (©Tymon). Nazwa zespołu to przekład tytułu opowiadania Franza Kafki Erstes Leid, co też daje pewne pojęcie o inspiracjach. Na koncertach zaangażowany gitarzysta moshuje niczym Kerry King w wersji z włosami, a z jego boku popyla akordeonista w stroju clowna. No i to jest właśnie moment, w którym muszę stwierdzić, że to jest za wesołe jak dla mnie, więc na tym skończę, pozostawiając eksplorację dyskografii osobom, które nigdy nie ściągną sobie I Could Live In Hope.

OTK

Skąd: Praga

Polecana płyta: ze starszych KOT, z wydanych po 2000 roku Okolo.

Bardzo fajny zespół z jednym istotnym felerem. Jak w przypadku Nikla czy częściowo Kyšperkého narzekałem na nadekspresyjność, tak tu dla odmiany mamy na wokalu człowieka o charyzmie klucza imbusowego. O ile w spokojniejszych fragmentach jakoś to ujdzie, o tyle w ostrzejszych dyskomfort jest jednak odczuwalny. Mimo wszystko zaskakująco (dla mnie samego) często słucham tych oldbojów.

OTK to jednak z kapel o najdłuższym stażu w tym gronie; zaczynali jeszcze za Husáka, a debiut zaliczyli w 1993 roku – jednak po roku 2000 wydali parę dobrych, ważnych płyt (Sona a kuva w 2003 i Okolo w 2008). Początkowo związani z Tata Bojsami, nigdy jednak nie zdobyli takiej popularności jak oni, pozostając w kręgu undergroundu, i chyba nawet bardziej ich lubię od autorów Futuretra. Muzycznie to indie (pierwszej fali) z silnymi wycieczkami w stronę noise’u. Przy tym ten noise nie jest osiągany przesterem czy patentami industrialowymi; gitara gra zwykle czysto, a hałas jest robiony podniesieniem wszystkich poziomów (poza wokalem) w miksie. Do tego dochodzą spokojne klawisze, a nawet (częsta na KOT, 1998) trąbka. Efekt jest ciekawy i oryginalny; znaczy w myśl zasady „wszystko już było” także i tu pewnie da się wykazać jakieś źródło świadomej czy nie zrzynki, ale z braku rozeznania w noisie zostawię chłopaków w spokoju.

Dodatkowym plusem KOT jest brawurowa kpina z tradycji czerstwego rockowego openera: zamiast dziarskiego „raz, dwa, trzy, jedyny dobry riff na płycie” przez 22 pierwsze minuty słuchamy jakiegoś faceta, który dzwoni (telefon z tarczą, epoka przedinternetowa) po hurtowniach w okolicach Pragi i usiłuje zamówić większą partię wiatraków stołowych. Oczywiście przy kolejnym przesłuchaniu omijamy ten „utwór”, ale nie zmienia to faktu, że dzwoniący jest tak zaangażowany i dobity kolejnymi niepowodzeniami w misji wiatraczej, że aż można mu współczuć.

Coś jeszcze? Mimo deklarowanej beztreściowości enigmatyczne teksty są całkiem zgrabne (takie Svět jako svědomí a nic z Okolo). Niejednokrotnie pojawia się jakże mi bliski topos drogi, w ogóle bardzo częsty w czeskiej alternatywie. A więc wrzucamy OTK na słuchawki i z plecakiem i busolą, zielonym krawatem, krainą zieloną…

EMEMVOODOOPÖKÁ

Skąd: Kostelec nad Černými lesy (kraj środkowoczeski)

Polecana płyta: Dort jak brus

Podlinkowana tubka jest średnio reprezentatywna dla zespołu, gdyż pochodzi z wczesnych, bojowych dem, ale z jedynego w karierze LP (zdążyli już się rozpaść), Dort jak brus z 2005 roku, nie ma niczego na YT. Hardkorowa nazwa to skrót pierwotnej Mladý muž ve dnech pracovního klidu (MMVDPK czytane fonetycznie). Nie będę się rozpisywał, bo zespół jest bardzo silnie zadłużony u OTK (tylko częściej włączają przester, a wokalista ma minimalnie lepszą barwę głosu) – co nie dziwi, skoro płytę produkował właśnie lider OTK Ondřej Ježek (wzmiankowany wyżej klucz imbusowy). Jeśli więc komuś podchodzą klimaty z poprzedniej opisanej pozycji, to spodoba mu się także rozpadnięta gromadka z niemal czterotysięcznej środkowoczeskiej metropolii.

DYING PASSION

Skąd: Šumperk (kraj ołomuniecki)

Polecana płyta: Secretly

Zwykle kiepsko znoszę kobiety w metalu, bo mi wyją inwazyjnie nad uchem, a z wszystkich akcji typu beauty and the beast kupuję tylko beast. Dying Passion, mimo ZuZy Lipové za mikrofonem, wyrastają (-li?) jednak poza bezbarwne tło dzięki ograniczeniu nadprodukcji oktaw, braku wycieczek w stylu power-metalu oraz zdrowej dawce melancholii. Nierzadko mamy też do czynienia z utworami całkiem niemetalowymi, jak podlinkowany wyżej. Słychać tu sporo The Gathering; zresztą oba zespoły wspólnie koncertowały. Na ostatnich albumach niestety zespół stacza się w stronę konwencjonalnego kobiecego hardrocka w stylu podrygującego O.N.A.

XIII. STOLETÍ

Skąd: Jihlava

Polecana płyta: z wydanych po 2000 roku Dogma, starsze wszyscy znają

I na koniec wyjątek w postaci zespołu, który dla odmiany jest w Polsce znany, nawet za bardzo. Podśmiechiwałem się wyżej z jihlavských gotów, bo faktycznie jest z czego. Na koncertach puszczają biegającego w kółko wampira, jako okładkę dają fragment atlasu drogowego Rumunii (że mroczne), a lider zespołu Petr Štěpán w wywiadach broni czystości gotyku z zacięciem, z jakim kryptogejowscy bogowie BDSM z Manowara bronią „true metalu”. Nie no, to są jakieś jaja.

Po co więc o nich wspominam? Otóż jeśli przymknąć oko na tę otoczkę rodem z Eda Wooda i udawać, że nie rozumiemy tekstów, to możemy tam się natknąć na zaskakująco chwytliwe melodie, pewnie nawet bardziej przebojowe, niżby tego chciał sam Štěpán (patrz choćby tubka wyżej). Pop-doom huhuhu. Owszem, kopanie w starszej dyskografii jest utrudnione przez kosmiczną wręcz nierówność materiału (w skrócie: proszę się nie wychylać poza Vampire Songs, Nosferatu, Werewolfa i Ztracenich v Karpatech), ale właśnie po 2000 roku mamy do dyspozycji wydaną po dłuższej przerwie Dogmu, która zawiera zapewne jedne z lepszych rockowych riffów średniego tempa w 2009 roku. Cóż, skoro jest spore grono zwolenników odkontekstowienia disco-polo, że już nie wspomnę o entuzjastach gangsta-rapu udających, że nie słyszą tekstów o konieczności masowej tresury kobiet biczem, to czemuż nie mielibyśmy spróbować posłuchać wannabe-nosferatów z Jihlavy (fajne miasto, robią dobre piwo w browarze ratuszowym) bez doznawania wstrząsu estetycznego w zderzeniu z wersami typu Zrodil se anděl černý jak hřích / Květy zla černého ráje. Hipster-gotyk i proszę pamiętać, że ja to wymyśliłem.

PS
A gdzie obiecany sonar grozy? Jest jak najbardziej, trzeba tylko pogrzebać w tubkach.

PS 2
Wspominałem o spoconych hardrokerach z Malignant Tumour. Oczywiście ich produkcje rzadko wychylają się poza wartość 0/10, ale już tylko z socjologicznego punktu widzenia warto obejrzeć jeden ich teledysk. Otóż wyobraźmy sobie, że jakiś zespół z Poznania bądź Gdańska (koniecznie z tych miast) nagrywa teledysk, w którym robi kupę na stadion Legii Warszawa. Dalszych losów członków zespołu można się chyba domyślać, generalnie fatwa rzucona na Rushdiego byłaby przy tym zapewne słodziutkim przekomarzaniem. Więc w kontekście naszych świętych wojen o kolor sznurówek popatrzmy, jak zespół z Ostrawy (to ważne) poczyna sobie w Pradze (dla tych, którzy nie są w stanie przebrnąć przez całość, wystarczy przewinąć do 2:30):

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Larczyński
Tomasz Larczyński
autor książki „Pocztówki z Iranu”
Doktor nauk historycznych oraz analityk rynku kolejowego. Autor książki „Pocztówki z Iranu”. Publikuję m.in. w „Kurierze Kolejowym” i „Transporcie Publicznym”. Pracownik PAN Biblioteki Gdańskiej. Tworzy zespół Krytyki Politycznej w Trójmieście. Członek partii Razem.
Zamknij