Nie zamierzam się chować po krzakach na widok biało-czerwonej flagi, tylko brać ją do ręki. Zapewniam, nie parzy i bardzo rymuje się z czerwienią, bo te barwy często wywieszano obok siebie w 1918 roku.
W ostatnim miesiącu miałam wiele powodów, by przecierać oczy. Marzec, choć śnieżny, okazał się bowiem dla niektórych moich lewicowych przyjaciół okresem intensywnego romansu ze skrajną narodową prawicą i obsikanymi przez nią pojęciami. Wcześniej niebacznie zignorowałam szczerą i publicznie wyrażoną chęć mojego kolegi z Zielonych, by zewrzeć się w dyskusji z Krzysztofem Bosakiem. Uznałam to za incydent. Jak się okazuje – niesłusznie. Był to po prostu pierwiosnek, po którym miłością do narodu i Smoleńska zakwitła cała wiosenna lewicowa łąka.
Najpierw w rozmowie z Dawidem Wildsteinem i Samuelem Pereirą, którą zresztą polecam jako przedmiot szerszych analiz dotyczących tego, jak skutecznie wodzić kogoś za nos, Aleksandra Bilewicz deklaruje zainteresowanie udziałem w obchodach 10 kwietnia. Bilewicz zresztą jako jedyna wyszła z tej debaty w miarę obronną ręką, chwilami przejmując pole i spychając gospodarzy na niewygodny grunt, czego niestety nie można powiedzieć o Krzysztofie Pacewiczu, co i rusz przepraszającym za któreś lewicowe środowisko, aż do uzgodnienia, że reprezentuje wyłącznie sam siebie. Całość zakończyła się ostatnio czułym listem młodego Wildsteina Do brata lewaka, z którym tym razem Pacewicz poradził sobie całkiem przyzwoicie, chłodno rozprawiając się z kusicielem.
Dzień po debacie Agata Czarnacka ukuwa termin „lewica smoleńska”, która – jeśli dobrze rozumiem intencję autorki – ma łączyć postulaty socjalne z patriotyzmem ujętym jako zespół narodowych mitów zorganizowanych wokół katastrofy. Tu także pojawia się deklaracja udziału w tegorocznych uroczystościach smoleńskich, jako pewien rodzaj solidarności z masami, którym, jak pisze Czarnacka, umiarkowane postępy w śledztwie i rezerwa oficjalnych władz zamknęły drogę do pełnego przeżycia żałoby.
Dla odmiany spod marcowego śniegu wyszli i tacy, którzy na słowo „Polska” dostają alergii. Piotr Szumlewicz z Agnieszką Mrozik bezlitośnie wychłostali warszawską Manifę za jej plakat „O Polkę niepodległą”. Dlaczego? „Organizatorki Manify najwyraźniej nie widzą, że co do sprawy zasadniczej zgadzają się z prawicą: bez narodu ani rusz, na niego jesteśmy skazani i nie uda nam się poza naród wykroczyć. Jedyne ruchy, jakie możemy wykonywać, to ruchy w obrębie narodowej wspólnoty, stosownie tylko modyfikowanej”. Plus kilka zarzutów, że są ważniejsze sprawy niż odbijanie narodowcom „ich” znaków i haseł.
Chciałoby się paternalistycznie powiedzieć: źle się bawicie. We wszystkich trzech przypadkach kompletnie pomieszały się wam choćby pojęcia państwa i narodu. No, chyba że mówimy o takim narodzie jak w preambule Konstytucji Stanów Zjednoczonych („We the People of the United States…”), wtedy zgoda. Ale śmiem przypomnieć, że u nas w powszechnej świadomości akces do tej grupy zdobywa się przez urodzenie w stuprocentowo polskiej rodzinie i pokropienie przez księdza. I że grupa ta nie zawiera imigrantów, innowierców, ateistów, a poważny kłopot ma nawet z wegetarianami.
Dogadajmy się zatem najpierw, jak definiujemy podstawowe idee, wokół których konstruujemy chciany lub odrzucany lewicowy patriotyzm, bo zaraz obudzimy się z ręką głęboko w nocniku z napisem „neo-narodowy socjalizm”.
Natomiast owszem, istnieje patriotyzm lewicowy i – co dla niektórych może być szokującym odkryciem – ma on w Polsce długą tradycję. Ale tę udało nam się całkowicie stracić podczas ostatnich dwudziestu lat. Jest dla mnie uderzające, że iluzji, jakoby nasza historia składała się z samych bogoojczyźnianych i prawicowych czynów, ulegają ludzie nieco młodsi ode mnie, którzy uczyli się już z nowych podręczników. Zajrzałam ostatnio do jednego z nich. Dowiedziałam się, że Narutowicz był Żydem, masonem, a ponadto zamordowanym przez zaangażowanego człowieka prezydentem. Nie dziwię się zatem Mrozik i Szumlewiczowi, kiedy odrzucają polskość w jakiejkolwiek formie. Tak ich jej prawdopodobnie nauczono. Nie mówiąc o tym, że znak Polski Walczącej sparafrazowany w plakacie Manify zaprojektowała kobieta, Anna Smoleńska, bliska współpracowniczka Aleksandra Kamińskiego, który, jak wiemy, nie był szczególnym entuzjastą kapitalizmu czy faszyzujących ciągotek późnej II Rzeczpospolitej.
„Wiedziona słusznym poczuciem oburzenia wobec antysemityzmu, aktów nietolerancji i przemocy wobec mniejszości seksualnych, etnicznych czy cudzoziemców spora część liberalno-lewicowej inteligencji odrzuciła wszystko, co związane z polską tożsamością, uznając ją za źródło uprzedzeń, zacofania, irracjonalizmu i agresji. Polska jest katolicka, patologicznie rodzinna, wąsata, patriarchalna, radiomaryjna, homofobiczna, nieestetyczna, więc należy postawić się całkowicie poza nią, wyzuć się całkowicie z resztek tej tożsamości – pisze Bilewicz w Nowych Peryferiach. – Tym, którzy twierdzą, że myślenie propaństwowe – i tym samym patriotyczne – jest wyrazem zaściankowości, chciałabym odpowiedzieć, że to raczej całkowite odrzucanie patriotyzmu jest zaściankowe i peryferyjne”. Pełna zgoda, tylko czemu w dalszej części tekstu naród staje się znowu synonimem państwa? I czemu warunkiem patriotyzmu ma być przystanie do tej wąsatej większości?
Nie, młodzi bracia lewacy, nie chcę was łajać. Także głęboko czuję tę romantyczną potrzebę, żeby tak wszystkiego cynicznie nie dekonstruować, nie ustawiać się zawsze na poziomie „meta”. Tak, wiem, jak bardzo potrzeba nam ognia, czegoś żywego, wokół czego moglibyśmy się organicznie gromadzić. Ale zanim na oś organizacji lewicowego mitu wybierzemy Smoleńsk, bo taki mocny i taki nieprzepracowany, zanim klękniemy w pokorze przed niepodrabianym polskim katolikiem, przynosząc mu w darze nasze wrażliwe serduszka, to błagam, weźmy się najpierw za książki do historii i odkopmy to, co już mamy. Choćby rewolucję 1905 roku. Dogadajmy się, jakimi jesteśmy patriotami i na jakich zasadach, do kogo się odwołujemy. I czy nasze zdenerwowanie na „kawiorowość” czy rzekomy liberalizm gospodarczy części środowiska jest wystarczającym powodem, żeby wymieniać buziaki z tymi, którzy właśnie kładą teoretyczne podwaliny pod szubienice, na których obiecano nas powiesić 11 listopada.
Jeśli chodzi o mój model patriotyzmu, to tak jak wy mam głęboko gdzieś wszystkich Szczepanów Twardochów i ich kwękania, w które to miejsce polskość ich uwiera, Janków Sowów i ich głębokich osądów, że co „opiera się nowoczesności”, kopiąc i gryząc, nazywamy Polską – bo to ja jestem Polska, ja także, mieszaniec wielonarodowy, gorąca przeciwniczka idei państwa narodowego, a zwolenniczka państwa równych praw, lewaczka, niekatoliczka i feministka. Po prostu jestem Polką, obywatelką, i ja też mam do Polski prawo. Oraz liczne obowiązki. I w mojej ocenie powinna być to Polska gościnna i sprawiedliwa, demokratyczna i otwarta oraz – czemu nie – bardzo kolorowa.
Polska to nie jest jakiś zbiór wąsatych i wstecznych klocków, urodzonych przez podobne klocki, których obłędom trzeba się podporządkować, by zasłużyć na miano patrioty. Ktoś was bardzo okłamał, jeśli tak sądzicie. Patriotyzm to budowanie tu i teraz, po malutkim kawałku, tego świata, który chcielibyśmy kiedyś zobaczyć. I włączanie do niego innych ludzi. Z tego powodu nie zamierzam się chować po krzakach na widok biało-czerwonej flagi, tylko brać ją do ręki. Zapewniam, nie parzy i bardzo rymuje się z czerwienią, bo te barwy często wywieszano obok siebie w 1918 roku. I robię to w imię polskich komunardów na barykadach Paryża, w imię Montwiłła Mireckiego, Barona, Okrzei. Przez pamięć dla Narutowicza i Daszyńskiego, Sendlerowej, Krzywickiej. Biało-czerwoną miałam ze sobą na łódzkiej Manifie, wiele osób chciało ją ponieść choć przez chwilę. Przed nami marsze i parady równości. Proszę, nie zapomnijcie flag.