Co produkują dekady wykluczenia? Wciąż to samo: przemoc i radykalizm.
Mieszkanki i mieszkańcy faweli, małoletni członkowie gangów na amerykańsko-meksykańskim pograniczu, chłopcy zrekrutowani do partyzantki FARC w Kolumbii – lub tacy, którzy z partyzantką nic wspólnego nie mieli, ale wojskowi zablili ich, żeby dostać premię. Dalej: Rohindżowie w Mjanmie (dawnej Birmie) i Kikuju w Kenii, Beduini na Okupowanych Terytoriach Palestyńskich. Uchodźcy na wyspach Lesbos i Kos, w obozach tymczasowych w całej Europie i na jej granicach, jak w grecko-macedońskim Idomeni. Wykluczeni mimo wszystkich różnic wszędzie mają wiele wspólnego. Nie mieszczą się w kategoriach, które dawałyby im ochronę przed mordem, gwałtem i prześladowaniem, przed policją albo bojówkami zza miedzy, przed sąsiadami albo nawet członkami własnej wspólnoty, ojcem albo bratem. Słowem, nic albo prawie nic nie chroni ich przed niczym. A ile można tak wytrzymać? Sami więc, wyczerpani, nierzadko odnajdują jakąś formę bezpieczeństwa w rasowej przemocy albo fanatyzmie religijnym, strukturach gangu lub organizacji zbrojnej. Cierpienie bynajmniej nie uszlachetnia – im dłużej żyją w tym stanie, tym mniej mają chęci i woli, żeby dalej uprawiać mimikrę uniwersalizmu i tolerancji – tym bardziej, że tolerancji i „europejskich wartości” mogli nigdy nie poznać inaczej niż z opowiadań.
Teoretycznie pewne prawa są uniwersalne, w większości krajów świata są konstytucje odwołujące się do wolności i prawa do życia dla wszystkich tymi konstytucjami związanych, a międzynarodowe instytucje i organizacje dbają o to, by każdy miał choćby te podstawowe gwarancje – prawa człowieka. By chroniła ludzi ta czy inna konwencja, by w ostateczności winnych zbrodni skazał jakiś trybunał czy sąd. Ale gdyby tak było, to nie istniałby paradoks, który generuje wykluczonych od zawsze, a opisujemy go i znamy od przynajmniej pół wieku. Paradoks ten polega na tym, że choć prawa człowieka przysługują ponoć wszystkim i są niezbywalne, to zawsze okazuje się – uprzytomniamy to sobie przy okazji każdego konfliktu i katastrofy – że aby dołączyć da grona obywateli, podmiotów, członkiń i członków społeczeństwa uznawanych za równych, trzeba spełnić coraz to nowe warunki, które dla wielu są niespełnialne. Więc wykluczeni wykluczonymi pozostają. Są zbędni, niepotrzebni. Teorię tego stanu opisywano po wielokroć. Wielu z tych, którzy to robili, potwierdziło dzięki temu swoje miejsce na intelektualnym panteonie – Hannah Arendt, Zygmunt Bauman, Georgio Agamben. Czy to jednak znaczy, że naprawdę wiemy, o czym mowa, i potrafimy uznać związanie naszych losów z losami wykluczonych?
Artur Domosławski w zbiorze reportaży Wykluczeni pokazuje, że nawet najlepsze teorie nie oddają codzienności życia poza społeczeństwem, a coś, co wydaje się zupełnie nie naszym światem, jest naszego świata absolutnie podstawową częścią. Nieszczęście ludzi wypchniętych poza horyzont człowieczeństwa jest rewersem szczęścia i pełni praw człowieczych w szczęśliwszych lub chwilowo przynajmniej spokojniejszych miejscach. Dziś takim miejscem jest przede Zachodnia Europa.
Żeby zrozumieć wykluczonych dziś, trzeba najpierw odsłonić kurtynę, którą zasunęliśmy na wiele niewygodnych zdarzeń – tym skuteczniej, im bardziej byliśmy w nie zaangażowani.
Powracający w książce Domosławskiego cytat-motto ze Svena Lindquista, autora Wytępić całe to bydło przypomina, że „chcielibyśmy, żeby początkiem i końcem ludobójstwa był nazizm. Tak jest najwygodniej”. A w naszej świadomości nie istnieją – a już na pewno nie stanowią zwyczajowego punktu odniesienia – ludobójstwa dokonane na Kikiju przez Brytyjczyków (niedługo po II wojnie światowej) czy los, który Rohindżom zgotowano w Mjanmie. Wiele zbrodni, które w istotny sposób ukształtowały całe regiony dzisiejszego świata, pozostaje nierozpoznanych i przemilczanych. Sam autor książki uczciwie przyznaje, że o niektórych jeszcze kilka lat temu nie wiedział.
Wykluczeni prowokują do pytania, które jest wyjątkowo ważne dla zrozumienia postaw i zachowań mieszkanek i mieszkańców naszego kontynentu wobec tak zwanego „kryzysu uchodźczego”. Dlaczego tak częstą reakcją na ludzi uciekających przed wojną, gwałtami i prześladowaniem do Europy jest nawet nie obojętność, ale otwarta wrogość czy, w lepszym wariancie, lęk? Czego o wojnie w Syrii dowiedzą się widzki i widzowie „Wiadomości” TVP? Jak możemy utożsamić się z pragnącymi lepszego życia w innym zakątku świata, skoro nie mamy języka ani okazji, żeby dowiedzieć się, że dwudziestoletnia Hazarka z Afganistanu chce w Europie dokończyć szkołę, do której zabraniają kobietom chodzić talibowie? Skąd mamy zresztą wiedzieć, czym się różnią Hazarzy czy Kurdowie od Alawitów czy Jazydów? Albo czym różnią się ich prześladowcy z najróżniejszych bandyckich i quasi-religijnych ugrupowań, które dodatkowo walczą też między sobą i czasem mają sprzeczne cele? To wszystko skomplikowane, ale jak to rozsupłać, jeśli przez ponad dekadę „wojny z terroryzmem” jedynym właściwie skojarzeniem z muzułmanami były słowa „islamizm” i „radykalizm”? Jaką współodpowiedzialność za los uciekających ma dziś poczuć Polka, Hiszpan czy Litwin, jeśli nawet najważniejsi politycy tych krajów nie są w stanie przyznać, że owszem, jest związek między inwazją na Afganistan oraz Irak, a powstaniem tak zwanego Państwa Islamskiego i jego działaniem dziś.
Jeżeli dowiemy się, co doprowadziło do powstania bojówek w Kolumbii, co wypycha młodzież do gangów w Meksyku i na amerykańskim pograniczu, co umacnia Hamas albo Bractwo Muzułmańskie, być może uda się choć trochę odetchnąć od prymitywnego kulturalizmu, który sugeruje, że to jakiś duch albo inna niewidzialna siła pcha ludzi do przemocy, że to ich obyczaje i wartości – „oni tacy są”.
Zazwyczaj przyczyną jest właśnie wykluczenie – brak możliwości uczestnictwa w życiu społecznym, i w zmianie swojego losu, na pełnoprawnych zasadach, za pomocą oficjalnych i uznanych kanałów. W sytuacji, gdy nie można liczyć na policję, a urzędnicy domagają się łapówek za pomoc w załatwieniu podstawowych spraw, gdy prawo własności chroni tylko tych, co już mają, a nie tych, co nie mają prawie nic – ludzie szukają innych sposobów radzenia sobie z problemami.
Coraz częściej dawne miejsce ruchów socjalistycznych, niepodległościowych czy prodemokratycznych ruchów – które w wielu miejscach świata osłabiono bądź zniszczono, bo były nie na rękę temu czy innemu imperium – zajmują dziś fanatycy religijni albo lokalni watażkowie czy oligarchowie organizujący kolektywną wściekłość i przemoc pod egidą dowolnej ideologii, często już tylko fasadowej. Domosławski streszcza swoją rozmowę z Mike’iem Davisem, historykiem i autorem Planety slumsów:
Karola Marksa coraz częściej wypierają ze slumsów Mahomet i Duch Święty. O ile miasta rewolucji przemysłowej były świadkami śmierci Boga, mówi Davis, o tyle dzisiaj zmartwychwstał on w postindustrialnych miastach krajów południa. [Zielonoświątkowcy zajmują miejsce katolików i lewicy, a] Koran jest tym, czym dla robotników Zachodu był niegdyś Kapitał , zaś sukces islamu politycznego przypomina sukces teologii wyzwolenia wśród biedoty latynoamerykańskiej w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.
Logiczną receptą na frustracje i porzucenie przez państwo i jego instytucje byłby powrót skutecznego państwa – zapewniającego przynajmniej najbardziej podstawowe rzeczy: działający wymiar sprawiedliwości, ochronę dla ofiar przemocy domowej, kanalizację i prąd, edukację. W wielu miejscach, gdzie dziś żyją miliony wykluczonych, państwo jednak przez ostatnie trzydzieści lub więcej lat konsekwentnie się wycofywało z kolejnych obszarów – nierzadko za dobrą radą Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Banku Światowego, rodzimych i zagranicznych ekonomistów. Przykłady państw Ameryki Południowej są najbardziej znane (po dekadach implementowania tam recept z Chicago odpowiedzialne za nie instytucje przynajmniej częściowo przyznały się do błędu i fiaska), ale Domosławski opisuje też analogiczne wolty dokonywane przez autorytarne reżimy w innych miejscach – podobny zwrot na rynkową politykę w niedemokratycznym systemie miał miejsce w Egipcie po relatywnie krótkiej próbie arabskiego socjalizmu czy w dawnej Birmie. Rządzący tam niespecjalnie głęboko przyjęli sobie liberalne koncepcje praw i wolności obywatelskich, ale za to szybko sprywatyzowali lub zawłaszczyli, co się dało, tworząc własne oligarchie. Rynek nie dokonał korekty głęboko zakorzenionych nacjonalizmów i religijno-etnicznych waśni, za to otworzył jednej grupie możliwość wzbogacenia się kosztem innych. To zaś tylko umocniło i tak obecny w tych społeczeństwach rasizm – tak się bowiem złożyło, że ci, którzy znaleźli się u góry drabiny, chętnie tłumaczyli to głupotą, niezaradnością i lenistwem „brudnych” i „ciemnych” grup, które znalazły się niżej.
Wykluczenie ma nie tylko kolonialny rodowód, choć zdolność do samokolonizacji to nierzadko jedyna trwała „lekcja”, jaką zostawili dawni koloniści.
Książka Domosławskiego przypomina, że wykluczenie nie jest czarno-białe – mężczyźni uskarżający się na kolonialną dominację nie widzą nic złego w dominacji nad kobietami w swoich wspólnotach, Brazylijczycy twierdzą, że nie dyskryminują innych, ale sami uskarżają się na powszechny w swoim społeczeństwie rasizm… Symboliczny wybór Baracka Obamy na prezydenta ani nie wyrugował uprzedzeń rasowych z głów przeciętnych Amerykanów, ani nie polepszył sytuacji milionów czarnoskórych obywateli w więzieniach, ale już ruchy na rzecz reformy więziennictwa, policji i prawa antynarkotykowego czy kampanie dla podniesienia płacy minimalnej proponują konkretne pomysły i strategie. Prezydent Lula i prezydentka Dilma Roussef w Brazylii mają dziś co prawda nad głowami wiszące zarzuty korupcji, ale ich dziedzictwo – programów socjalnych i świadczeń dla rodzin oraz upowszechnienia edukacji – przynajmniej stanowi drogowskaz dla każdej kolejnej władzy. Może czas pomyśleć, że powszechny dochód gwarantowany, wyższa płaca minimalna czy sprawny mechanizm azylowy to nie rozdawnictwo albo jałmużna, ale także polisa ubezpieczeniowa przed maczetami i bombami? W końcu ci, którzy w życiu zaznali tylko przemocy, bardzo możliwe, że do przemocy właśnie się zwrócą.
Artur Domosławski, Wykluczeni, wyd. Wielka Litera, Warszawa 2016
**Dziennik Opinii nr 117/2016 (1267)