Świat

Wściekłość prowincji, klasy średniej czy przesyt „politycznej poprawności”?

Analizy podzielonego społeczeństwa.

Po wygranej Donalda Trumpa może wydawać się, że większość amerykańskich publicystów, badaczek i komentatorów nie wiedziała, co się stanie i nic faktycznie nie zrozumiała z tego, co już się wydarzyło. Szczęśliwie, nie wszyscy.

Przybliżamy trzy najlepsze analizy trzech aspektów wygranej Trumpa. A tak naprawdę, trzech różnych podziałów, ponad którymi duża część Ameryki nie jest w stanie się porozumieć: kultury, klasy i geografii.

Koniec polityki tożsamości?

Amerykańskie i europejskie polityczne zawirowania 2016 roku przyniosły jeden zaskakujący skutek – jednomyślność dużej części prawicy, centrum i nawet niektórych po lewej stronie w sprawie klęski tak zwanej „politycznej poprawności”. W różnych wariantach powtarza się wizja „odklejonych elit” i „uciszanej większości”, która po uszy ma słuchania o problemach innych – imigrantów, osób LGBTQ i niebiałych obywateli oraz obywatelek. „Kto w końcu zacznie mówić o prawach większości?” – pytanie z elementarza internetowego nacjonalisty wojującego w komentarzach właśnie na warsztat wzięła największa amerykańska gazeta. Ta sama, którą o „terror politycznej poprawności” oskarżano najczęściej.

Tę dyskusję – czy faktycznie wygranej Trumpa winne jest poświęcanie uwagi, troski i skupienie politycznych wysiłków liberałów na mniejszościach i mniejszościowych tożsamościach w społeczeństwach Zachodu – rozwija w „New York Timesie” historyk idei Mark Lilla. Pisze, że faktycznym winowajcą i bezpośrednim czynnikiem popularności Donalda Trumpa jest „tożsamościowy liberalizm” – dezynwoltura, z jaką zrównywano problemy mniejszości i różne partykularyzmy z istotą demokratycznej polityki – jaki zdominował amerykańskie media i partię demokratyczną.

Jedną z wielu lekcji niedawnych wyborów prezydenckich i ich wyniku jest to, że należy skończyć z tożsamościowym liberalizmem. Hillary Clinton wypadała najlepiej i była najbardziej inspirująca, gdy mówiła o interesach Ameryki w świecie i tym, jak wiążą się one z naszym rozumieniem demokracji. Ale gdy przyszło jej mówić o tym, jak się mają sprawy w domu, gdzieś gubiła tę wielką wizję i osuwała się w retorykę różnorodności: zwracając się przy każdej okazji do Afroamerykanek, latynosów, osób LGBT i kobiet z osobna. To był strategiczny błąd. Jeśli masz zamiar wspomnieć o różnych grupach w Ameryce, lepiej wspomnij o każdej z nich. Bo jeśli tego nie zrobisz – ci, których pominęłaś, zauważą i będą czuli się odrzuceni. Co, jak pokazują dane, stało się z białą klasą pracującą i mocno wierzącymi.

Lilla zwraca uwagę, że z gruntu słuszne zadanie dowartościowania mniejszości i poświęcenie im uwagi w szkołach czy na uniwersytetach wyprodukowało rodzaj narcyzmu – aktywizm na rzecz pojedynczych spraw i symboli, wyprany z obowiązku odnoszenia się do większej amerykańskiej całości, do współobywatelek i współobywateli spoza danej bańki. Pisze, że organizowane na uniwersyteckich kampusach kampanie w sprawach np. toalet dla osób transpłciowych dokładają się do wizerunku „oderwanych od rzeczywistości” rozpieszczonych dzieciaków – jak przedstawia wszystkich aktywistów prawicowa telewizja FOX.

Profesor Columbii ubolewa, że amerykańska prasa, nawet gdy pisze o zagranicy, skupia się na mniejszościach: że bardziej obchodzi ją los osób transpłciowych w Egipcie, niż co stanie się z Egipskim społeczeństwem w ogóle.

Analogicznie rzecz jasna, jego zdaniem, „kampusowa obsesja różnorodności” wykoślawia debatę publiczną o tym, co wspólne tu, w kraju. „polityka jest zdrowa, gdy mówi o tym, co wspólne, nie o «różnicy»”. I postuluje, żeby wybrać liberalizm posttożsamościowy: mówiący o obywatelach i wspólnych interesach, potrzebie pomocy wzajemnej i jednej historii (mniej natomiast o seksie i płci).

To jednak problematyczny argument – jak w złożonym i wielonurtowym społeczeństwie mówić o problemach mniejszości, bez wpadania w już zastawioną pułapkę „oderwania” i „elitarności”? Czy należy porzucić demokratyczne ideały równouprawnienia czy może inwestować w balon z (fałszywym) sloganem „jednej wielkiej rodziny”? Mamy zamazać fakt rasizmu czy po prostu przestać o nim mówić, żeby nie drażnić białych wyborców?

Z tego między innymi powodu tekst Lilli wywołał różne reakcje krytyczne, także na stronach „New York Timesa”, który go wydrukował.

Czego tak wiele osób nie rozumie o białej klasie robotniczej?

Drugi z kluczowych tematów – „antropologiczne wręcz zainteresowanie mediów białą klasą robotniczą”, jak ujął to w swoim tekście Lilla – podjęła profesor Joan C. Williams z Uniwersytetu Kalifornijskiego, na łamach „Harvard Business Review”. Williams pisze, że jej ojciec był z tych, co przez całe dzieciństwo jedli kaszankę; przez kolejne 30 lat swojego dorosłego życia pracowali w robocie, której nienawidzą; dorabiali nocami i w końcu zapewnili swoim dzieciom dobre wykształcenie, a sami odeszli na znośną, choć nie luksusową emeryturę – po drodze zaś, jak miliony „niebieskich kołnierzyków” w „czerwonych stanach”, rozczarowali się lewicowymi i demokratycznymi ideałami, które niejako naturalnie powinny być „ich”. A od lat nie są. Duża część komentatorek i komentatorów – i jak widać, także politycznego establishmentu – dalej zdaje się zachodzić w głowę, Williams natomiast tłumaczy dlaczego.

Zaczyna od tego, że nie zrozumie się, co napędzało wyborców Trumpa, bez zrozumienia na czym polega „kulturowo-klasowa luka” we współczesnej Ameryce.

Jedną z mało znanych rzeczy, jakie składają się na tę lukę, jest fakt że biała klasa pracująca (WWC, white working class) gardzi profesjonalistami, ale podziwia bogatych. Migranci klasowi (profesjonaliści pochodzący z rodzin „niebieskich kołnierzyków”) mówią w wywiadach, że „ludzie wolnych zawodów są w ogóle podejrzani”, a menadżerowie i absolwentki wyższych uczelni „gówno wiedzą, ale mają dużo do powiedzenia o tym, jak ja mam robić swoją robotę”. […] Clinton uosabia kujoństwo, arogancję i pychę profesjonalnej elity. Spójrzcie tylko na jej garsonki, na e-maile, jak jak wyzywa wyborców Trumpa. Co gorsza, sama jej obecność kłuje w oczy: nawet kobiety z jej klasy mogą traktować mężczyzn z klasy pracującej bez szacunku.

[…] Trumpa „nieowijanie w bawełnę” łączy się z inną wartością „niebieskich kołnierzyków”: mówieniem rzeczy wprost. […] Męska godność jest poważną sprawą dla mężczyzn z klasy pracującej, a oni nie czują, żeby dalej ją mieli. Trump zaś obiecuje świat bez politycznej poprawności, kiedy mężczyźni byli mężczyznami, a kobiety znały swoje miejsce. […] Godność liczy się tak, jak to, kto przynosi chleb na stół. Płace białych mężczyzn z klasy pracującej zatrzymały się w latach 70. i dostały jeszcze cios pod postacią kryzysu z 2008 roku. […] A co proponują Demokraci? „New York Times” sugeruje, żeby mężczyźni po szkole średniej poszukali sobie pracy w sektorze „różowych kołnierzyków” [„kobiece” zawody] – ciekawe, że nie proponują tego samego mężczyznom z elit. I kto tu jest niewrażliwy?

Williams wymienia dalej powszechne mity i stereotypy, jakie uniemożliwiają zrozumienie białej klasy pracującej: pracujący nie równa się biedni (a polityka Demokratów w ich opinii skupia się na niepracujących i biednych, czyli nie na nich); biała klasa pracująca niekoniecznie jest najbardziej wykluczoną ekonomicznie grupą, ale z pewnością mieszka w regionach, którym wiedzie się źle; chodzi im często o gospodarkę i dobrą pracę, o których prawie nikt z nimi (dotychczas) nie rozmawiał, nie o groszowe podwyżki i większy socjal – mają silny etos pracy i samodyscypliny, z którego też wynika pogarda i niechęć do niepracujących i „żyjących z zasiłków”.

Jej tekst przynosi część odpowiedzi na legendarne już pytanie, „co z tym Kansas”, postawione przez Thomasa Franka – czyli, dlaczego pracujący i mieszkający na prowincji Amerykanie i Amerykanki głosują wbrew swoim interesom gospodarczym na partię wielkiego biznesu i małej redystrybucji?

Zemsta prowincji?

Ameryka nie dzieli się wyłącznie na kobiety i mężczyzn, bogatych i biednych, „lewicę kulturową” i „konserwatystów społecznych”. Istotnym lub najistotniejszym nawet podziałem w tym państwie – będącym przecież konfederacją stanów, historycznie i gospodarczo różnych – jest podział regionalny. Najważniejsze trendy społeczne i polityczne ostatnich lat – włącznie z tym, który utorował drogę do prezydentury Trumpowi – miały inną recepcję i skutki w różnych stanach. Zaś te same długoletnie problemy strukturalne (dezindustrializacja powodująca degradację klasową w kolejnych pokoleniach czy niszczejąca infrastruktura) prowadziły w przeszłości do odmiennych wyborów politycznych. O „rewolcie w pasie rdzy”pisze Michael McQuarrie:

Pas rdzy” [przemysłowe stany w środkowej Ameryce] zbuntował się przeciwko neoliberalnej Nowej Ekonomii i wielokulturowemu społeczeństwu. Fakt transformacji ekonomicznej [w tych stanach] nie jest niczym nowym – ludzie mówią o tym od lat. Jednak polityczki i politycy, dziennikarki i specjaliści od kształtowania polityki rządowej przestali o tym mówić, bo zmęczyła ich ta rozmowa […].

Trump wygrał w Ohio, Indianie i Wirginii Zachodniej, mniej więcej tak, jak przewidywano. Ale wygrał też w Pensylwanii, Michigan i Wisconsin. Niewiele brakowało, żeby wygrał w Minnesocie. Trump rozbił koalicję demokratów i to zdecydowanie. Głosy, które o tym przesądziły, pochodziły z „pasa rdzy”. […] Weźmy hrabstwo Macomb w Michigan […] Macomb jest głównie białe i średni roczny dochód na gospodarstwo domowe wynosi tam około 53 tysiące dolarów. Nie jest to miejsce szczególnie biednie, ale i nie bogate. Często określa się je jako hrabstwo „klasy pracującej” i „społecznie konserwatywne”. W przeszłości entuzjastycznie głosowało na Kennedy’ego w 1960, Johnsona w 1964, Nixona w 1972 i Reagana w 1984. Ale też dwukrotnie na Obamę (wygrał dziewięcioma procentami w pierwszych wyborach i czterema w drugich). Trump wygrał w Macomb z dziewięcioprocentową przewagą. Liczba głosujących się nie zmieniła [względem poprzednich wyborów].

Biali wyborcy ogółem nie zapewnili wygranej Trumpowi, choć z pewnością ją umożliwili – wygraną zapewnił jednak tak naprawdę „pas rdzy”. Jeśli nie będziemy uważnie obserwować gospodarczych czynników, podejścia wyborców i spraw społecznych, zostawimy tę drogę otwartą dla demagogów w przyszłości, którzy dalej będą wykorzystywać te same okoliczności do zdobycia władzy.

Analiza McQuarrie’ego wiąże się z wątkami poruszanymi przez Williams – nie chodzi wyłącznie o spektrum bieda – bogactwo i różnice rasowe, ale o to, że konkretne recepty (choćby innowacje czy energetyka odnawialna) są różnie odbierane i mają odmienne konsekwencje dla regionów, jak i o to, że wyższe płace czy poprawa statystyk gospodarczych nie załatwią problemów upadku całych branż i regionów.

*

Czy teksty te wyjaśniają wszystko? Oczywiście, że nie: do kompletnego obrazu potrzebna byłaby pewnie jeszcze i perspektywa rasowa i analiza faktycznego oraz medialnego konfliktu wokół odnowionych sporów (#BlackLivesMatter), spojrzenie na podziały wewnątrz płci (białe kobiety za Trumpem) i mniejszości etnicznych, a także surowa ocena samych mechanizmów wyborów i prowadzenia kampanii.

Kawałków podzielonej i wewnętrznie rozerwanej Ameryki jest sporo – ale pojawiają się i pomysły, jak znów je do siebie zbliżyć. To be continued.

Czytaj także:
Wszystkie nasze komentarze wyborów w USA w jednym miejscu: Graff, Grudzińska-Graff, Sutowski, Warufakis i inni

 

**Dziennik Opinii nr 329/2016 (1529)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij