Polska ignoruje unijne zalecenia w najgorszy sposób: głośny i głupi.
„Roztopienie się Morza Arktycznego stworzyło dwie możliwości. Możemy przepłynąć z Azji i Ameryki do Europy krótszą drogą. […] Możemy też zbudować nowe platformy wiertnicze i wydobyć surowce naturalne ukryte pod powierzchnią morza, goniąc przy tym piratów, terrorystów i ekologów. Nowe morze, co zrobią z nim obywatele Ziemi?” – to dramatyczne pytanie kończyło blogową notkę zamieszczoną na oficjalnej stronie 19. Konferencji Klimatycznej, która toczy się w Warszawie między 11 a 22 listopada.
Faktycznie, blognotka zaciekawiła niektórych obywateli Ziemi, paru z nich zapytało nawet (na Twitterze) Marcina Korolca, ministra środowiska i prezydenta tegorocznego COP-u, o co właściwie chodzi. Czy to takie polskie żarty?
Korolec cierpliwie tłumaczył, że nie do końca. Przecież wpis wskazywał na realny problem, z którym musimy się zmierzyć. Ciekawe, co by powiedział na ten wpis: „Za globalne ocieplenie odpowiadają wulkany, które wybuchają w nocy […] Jeśli chcemy, żeby ziemia się ocieplała, musimy sprawić, by wulkany wybuchały głównie w nocy. Jeśli chcemy, żeby się ochładzała, musimy sprawić, by wulkany wybuchały w dzień”.
Żeby nie było: te notki może sobie dodać każdy, kto ma jakieś zdanie na temat zmiany klimatu, COP-u, piratów lub astrologii. Trudno winić organizatorów konferencji za ludzi, którzy mają dość niestandardowy zestaw poglądów. Inną sprawą jest zgoda na to, by wisiały one na oficjalnej stronie wydarzenia, które obserwuje cały świat.
Jednak ta wpadka aż tak bardzo nie dziwi.
Polska polityka klimatyczna składa się bowiem z serii nieporozumień, błędów, wpadek, złych decyzji – raz bardziej zabawnych, innym razem mniej.
Zacznijmy od tych poważnych, bo dzięki nim łatwiej też zrozumieć te drobniejsze i pozornie bezsensowne.
W Unii Europejskiej Polska, całkiem zresztą słusznie, ma tytuł „hamulcowego”. Obecnie w UE toczy się debata o nowej strategii klimatyczno-energetycznej, jej horyzont czasowy sięga aż do 2050 roku. Cele są oczywiście słuszne i piękne: niemal całkowita redukcja emisji gazów cieplarnianych, przejście na energetykę odnawialną i tak dalej. W teorii polscy negocjatorzy nie mają nic przeciwko – chyba że horyzont czasowy znacząco się skraca. Od kilku lat odważnie i bezkompromisowo blokujemy np. dyskusję o wszystkich celach pośrednich, czyli wskaźnikach, które pozwalają mierzyć, czy jesteśmy na dobrej drodze do realizacji założeń na rok 2050.
Ostatnio protestowaliśmy także w sprawie inicjatywy Komisji Europejskiej, która miała ratować sypiący się europejski rynek handlu emisjami (ETS). Obecna cena jednostek jest tak niska, że dużym emitentom wcale nie opłaca się inwestować w ekologię. Znacznie taniej jest po prostu wykupić kolejną pulę uprawnień. Polska sprzeciwia się ingerencji administracji europejskiej z uwagi na dość specyficzne warunki, które wynegocjowaliśmy sobie w ramach tej rundy działania systemu handlu emisjami. Tymczasem kraje takie jak Niemcy i Francja stoją na zupełnie przeciwnym stanowisku. Dla nich ETS jest przydatnym narzędziem do przestawiania gospodarki na czystsze procesy technologiczne i nowoczesne technologie.
Nawet bez pełnego zrozumienia szczegółów tego sporu – to niezwykle skomplikowana ekonomiczna gra – można wyciągnąć z niego pewną naukę. Polska nie potrafi korzystać z narzędzi polityki klimatycznej, co gorsza wygląda na to, że wcale nie chce się nauczyć ich obsługi. To błąd, bo polityka klimatyczna to zdecydowanie główny nurt europejskiej polityki. Connie Hedegaard, unijna komisarz do spraw klimatu, oświadczyła niedawno, że chciałaby, aby w nowym europejskim budżecie nawet trzecia część środków była przeznaczona na ekologię.
W tych warunkach, nawet gdyby zmiana klimatu była faktycznie wymysłem unijnej administracji, władze powinny stanąć na głowie, by jak najlepiej skorzystać z możliwości, które się przed nimi otwierają. Bo z czysto pragmatycznego punktu widzenia polityka klimatyczna to obietnica sporych pieniędzy, rozwoju nauki oraz małego i średniego biznesu. Polska ignoruje te możliwości, do tego robi to w sposób najgorszy z możliwych: głośny i głupi.
Ten brak zrozumienia dla wagi ekologii w polityce Unii Europejskiej widać też po opieszałości, z jaką wdrażane są u nas europejskie dyrektywy dotyczące ochrony środowiska. Unijna dyrektywa zawiera wyłącznie ogólne zasady i środki, państwa członkowskie dostają pewien czas na osiągnięcie tych celów poprzez wprowadzenie odpowiednich aktów prawnych. Ten proces nazywa się transponowaniem. Niedawno organizacja pozarządowa ClientEarth sprawdziła, w jaki sposób radzimy sobie z tym zadaniem. Z ich raportu wyłania się obraz Polski jako ucznia, który rzadko odrabia pracę domową, a jeśli już to robi, to źle.
Z bardzo wieloma dyrektywami jesteśmy spóźnieni, np. ta dotycząca czystości powietrza została transponowana do polskiego prawa dwa lata po upłynięciu terminu wyznaczonego przez Unię. Podobnie było z dyrektywą dotyczącą wychwytywania i składowania dwutlenku węgla, wedle której każda nowa elektrownia węglowa ma być przygotowana do wdrożenia technologii CCS. W tym przypadku też spóźniliśmy się dwa lata.
Inne dyrektywy są transponowane nie dość, że zbyt późno, to jeszcze źle. Dotyczy to np. dyrektywy dotyczącej odnawialnych źródeł energii. W polskim prawie przez długi czas brakowało ważnych gwarancji dotyczących dostępu do sieci; ktoś, kto produkował energię, nie miał więc pewności, że uda mu się sprzedać energię operatorowi. I faktycznie, w latach 2011–2012 dystrybutorzy nie przyjęli 5,6 gigawatów z odnawialnych źródeł energii. W tym roku wprowadzono poprawkę, dzięki której operatorzy mają obowiązek kupowania energii ze źródeł odnawialnych, ale i tu jest haczyk. Mali producenci otrzymują 20 procent mniej niż duże elektrownie węglowe.
Opóźnienia to nie tylko złe i niekompletne prawo, ale też realna groźba kar finansowych. Zwłoka we wdrożeniu dyrektywy OZE może nas kosztować 133 tys. euro dziennie.
W tym kontekście w ogóle nie dziwią mnie różne większe i mniejsze wpadki obecne w polskiej polityce klimatycznej. Ostatnio było ich parę. Jedną z nich był kontrowersyjny wybór partnerów biznesowych dla polskiej prezydencji. PGE zaopatruje wolontariuszy COP-u w peleryny (?) oraz przekazuje 11 tys. „ekologicznych kompletów” – czyli notesów z długopisem. Alstom, czyli koncern zajmujący się infrastrukturą energetyczną, dostarcza wodę dla uczestników konferencji: 18,9 tys. litrów i 100 tys. „ekologicznych kubeczków”. Inny nietakt: w czasie trwania COP-u Ministerstwo Gospodarki współorganizuje Międzynarodowy Szczyt Węgla i Klimatu.
Jak w tej sytuacji wytłumaczyć sobie, że to Polska organizuje tę konferencję klimatyczną? Jedyne, co przychodzi mi na myśl, to potrzeba zapełnienia Stadionu Narodowego przez dwa zimne listopadowe tygodnie.
Czytaj codziennie specjalny serwis klimatyczny Dziennika Opinii na COP19.