Gdy zastanowić się nad tym, czy to my jesteśmy we władaniu torrentów albo Facebooka, czy też odwrotnie, odpowiedź nie okaże się tak oczywista, jak sądziliśmy.
W swojej najnowszej książce, Media, wersja beta. Film i telewizja w czasach gier komputerowych i internetu zjawiska obiegów nieformalnych, przeciągania liny między internetem a telewizją oraz kina jako zbioru praktyk społecznych analizuje Mirosław Filiciak.
Perspektywę, która ujmuje kino i media jako praktyki społeczne składające się z rozmaitych sposobów twórczej konsumpcji, zawdzięczamy przede wszystkim studiom kulturowym oraz Nowej Historii Kina. Chociaż oba zjawiska funkcjonują na gruncie humanistyki już od wielu lat, rodzimi badacze wciąż romansują z ideą X muzy, snobistycznym tworem znawców i krytyków, dla których dobre kino to takie, które realizuje program wysokiego modernizmu. Telewizja natomiast jest godna uwagi wtedy, gdy nie przypomina samej siebie. Na szczęście czas takich ekspertów przemija, a my możemy zająć się tym, co naprawdę ważne oraz interesujące — kulturą popularną.
W swojej najnowszej książce Mirosław Filiciak dokonuje przeglądu tego, co najmodniejsze w świecie akademickim: studia kulturowe, teoria aktora — sieci (ANT), kwestie etyki. Paradoksalnie — bo autor to przede wszystkim ceniony ekspert od mediów — najlepsze dwa rozdziały pracy Filiciaka to właśnie te poświęcone kinu i jego paratekstom. Obszerne sprawozdanie z wizyty w parku filmowym studia Universal, pogłębione analizy zależności pomiędzy kinem a grami komputerowymi, błyskotliwe opisy przemian technologii produkcji filmowej — to wszystko tworzy intrygującą panoramę współczesnego kina popularnego.
Filiciak zauważa, że znaczenia, które tworzymy jako konsumenci filmu, mają charakter funkcjonalny — muszą czemuś służyć (jak w grze komputerowej). Dla zblazowanego miłośnika X muzy kino było kopalnią znaczeń, ukrytych metafor, filozoficznej refleksji. Posiadało przy tym własny kanon, obowiązkowy do opanowania przez każdego kinofila. Słyszycie to ziewanie? Dla widzów Avengersów seans filmowy — bez względu na to, czy odbywa się w sali kinowej, czy na laptopie — jest częścią większego przeżycia, które obejmuje komiksy, gry, koszulki, plakaty filmowe, plotki, fora internetowe i wszystko inne, co przyjdzie nam do głowy.
Współcześnie kino staje się przede wszystkim przeżyciem, a nie opowieścią.
Autor porzuca myślenie o filmie w kontekście wielkich mistrzów, skupia się na atrakcjach oferowanych przez kino i „wydarzeniu wizualnym”, którego dzięki niemu doświadczamy. Cekawe, że po raz kolejny — po m.in doskonałym Globalnym Hollywood… Marcina Adamczaka — mamy do czynienia z ważną filmową książką napisaną przez kulturoznawcę, a nie filmoznawcę. Przypomnijmy, że rodzimi badacze kina wyspecjalizowali się w pisanych na klęczkach monografiach wielkich twórców. Wiadomo, sztuka nie jest dla wszystkich. W konsekwencji filmoznawstwo okazuje się bezradne wobec filmów, które naprawdę obchodzą kinową publiczność — spytajcie filmoznawcę, co sądzi o We’re the Millers, a wywróci oczami i zacznie opowiadać o jakimś niszowym — i doniosłym! — filmie, który zrewolucjonizował tradycyjne rozumienie kina. Wnioski wyciągnijcie sami.
Na tle rozważań o kinie nieco mniej spektakularnie wypadają dwa ostatnie rozdziały książki poświęcone telewizji oraz obiegom nieformalnym. W przypadku telewizji Filiciak rozpoczyna ważną dyskusję na temat tego, czy „telewizją bywa również to, czego nigdy nie pokazywano w telewizji”. W związku z działalnością producencką platformy Netflix, dotychczas kojarzonej jedynie z dystrybucją treści, pojawiają się nowe zjawiska, wymagające zdefiniowania. Czym tak naprawdę jest wyprodukowany przez Netflixa House of Cards — serialem internetowym czy telewizją, która po prostu zagościła w internecie? Jednoznaczna odpowiedź na tak postawione pytanie nie pada, ale Filiciak słusznie odnosi się do „pięciu C” Amandy Lotz, które wpływają na nasze decyzje dotyczące kształtowania repertuaru „telewizyjnego”: choice, control, convenience, customization, community. Netflix doskonale odpowiada na potrzeby indywidualnie konstruowanej ramówki, wyznaczanej przez równie subiektywne ramy czasowe i „pięć C”. Poprzez umieszczenie w sieci wszystkich odcinków House of Cards równocześnie (a także nowych seriali, jak Orange Is The New Black czy Hemlock Grove) — wychodzi on naprzeciw kompulsywnym pragnieniom widzów chcących w ciągu 12 godzin poznać finał całej historii, ale umożliwia także dawkowanie odcinków w dowolnych odstępach czasowych.
Autor sporo miejsca poświęca także temu, jak telewizję ogląda tzw. statystyczny Polak. Postulowalibyśmy jednak próbę odpowiedzi na pytanie, jak treści telewizyjne (zwłaszcza w kontekście nowej działalności Netflixa) oglądają polscy internauci.
Cieszy, że Filiciak umieszcza w toku swojego wywodu wydarzenia zaistniałe w świadomości internautów zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Najwyraźniej nie zamierza czekać, aż dojdziemy do „ostatniej strony internetu”, co zdają się postulować niektórzy badacze. Skoro sieć jest ważną częścią naszego życia, nie ma co czekać, aż pojawi się jakaś szczególna okazja, a my zrozumiemy Internet w całej jego złożoności. Należy brać na warsztat istniejący materiał i, jak autor, analizować go na bieżąco.
Książkę Filiciaka cechuje pewien paradoks. Pokazuje ona, że uwzględnienie etycznego wymiaru może pomóc autorowi w zdystansowaniu się wobec własnego usytuowania. Filiciak pisze przecież: „Jestem przede wszystkim badaczem, pracuję na uczelni i zarabiam, realizując projekty badawcze, pisząc o nich i prowadząc zajęcia ze studentami”. Jednocześnie wyznaje: „Ale zarazem część moich dochodów pochodzi z rynku, który badam i o którym piszę”. Na ile głośne stwierdzenie tych faktów jest samousprawiedliwiające? Czy autor liczy, że taki gest będzie jednocześnie performatywnym aktem spowiedzi? Od nas rozgrzeszenia nie uzyska.
Media, wersja beta słusznie zwracają uwagę na to, że teoretykom podobają się zwykle te formy i zjawiska kultury popularnej, które można skojarzyć z wysokim kapitałem kulturowym. Badacz podkreśla tym samym, że medioznawcy zakorzenieni w mieszczańskiej estetyce zapominają, że nie wszyscy widzowie telewizyjni oglądają seriale kodowanych stacji kablowych. Trafnie stwierdza, że „amerykańska telewizja to przecież nie tylko (choć także) seriale HBO”. Przypomina, że potrzebny jest dystans, aby móc zweryfikować, na ile nasza autorefleksja etnograficzna jest przydatna w danym aspekcie badań.
Równocześnie jednak (podając przykłady seriali nowogeneracyjnych, których także jest fanem) przywołuje jedynie tytuły seriali stacji HBO (Rodzina Soprano, The Wire, Sześć stóp pod ziemią) i Showtime (Trawka). Autor chciałby mieć ciastko i zjeść ciastko — krytykować badaczy, którzy nie widzą telewizji poza tą, którą sami oglądają, i jednocześnie analizować swoje ulubione jakościowe, a jakże, produkcje. Tej sprzeczności nie rozwikłał w konkluzji.
Z pewnością byłoby nie lada wyzwaniem zbadanie fenomenu choćby amerykańskich sitcomów, które nijak nie wiążą się z wysokim kapitałem kulturowym, jak np. Dwóch i pół, gdzie bohaterowie wciąż poślizgują się na skórce od banana, subtelnością nie grzeszą, a od dziesięciu lat ogląda ich wielomilionowa amerykańska widownia, o internautach nie wspominając.
Ale wciąż wygodniej nam ukrywać się z Tonym Soprano w gabinecie jego psychoterapeutki, niż towarzyszyć Alanowi Harperowi przy wycinaniu kuponów promocyjnych przed wizytą w supermarkecie. Sami także nie jesteśmy bez winy, również lubimy szpilki Nancy Botwin i koszule Dextera Morgana, ale chcemy zastanawiać się, dlaczego.
Filiciak sięga również do swojego wcześniejszego projektu: ciekawego, choć mocno wyeksploatowanego raportu badawczego Młodzi i media. Z pewnością warte uwagi byłoby głębsze przeanalizowanie praktyk internetowych młodych ludzi i zweryfikowanie, na ile trafne są intuicje autora, który mówi, że dzisiaj internet jest dla młodych tym, czym dla pokolenia ich rodziców była telewizja. Badacz od początku sugeruje, że przeceniamy rolę mediów w naszym życiu (wspomina o tzw. „cyfrowej ortodoksji”), ale pojawia się pytanie, czy telewizja oferowała młodzieży w latach 80. tyle samo możliwości, ile dzisiaj nastolatkom daje sieć? Sądzimy, że nie i dlatego uważamy, że warto byłoby zweryfikować, jakie wnioski przyniósłby raport Młodzi i media 2013.
Książka Filiciaka, pomimo pewnych wątpliwości pojawiających się podczas lektury, jest niewątpliwie jedną z ważniejszych kulturoznawczych publikacji akademickich, które ukazały się w tym roku. Można do autora Mediów… mieć trochę żalu, że część poświęconą telewizji i internetowym obiegom zbudował na fundamentach istniejących już i szeroko komentowanych raportów. Mankament ten wynagradzają jednak świetne rozdziały dotyczące kina. I chociaż autor nieustannie podkreśla, że czasy mocnej teorii już minęły, nie znaczy to, że czytelnicy nie znajdą u niego nowych intuicji badawczych.
Książka Mirosława Filiciaka sprawdza się także jako dobra odtrutka na tony makulatury w stylu Media — szanse i zagrożenia lub Internet — wróg czy przyjaciel?. Jeśli więc ogarnia was pusty śmiech, gdy czytacie kolejne wywiady z tezą, jak np. Po co socjolog ogląda telewizję? lub Czy naukowiec może lubić kulturę popularną, oto książka dla was. Media, wersja beta napisane są błyskotliwie i z erudycyjnym rozmachem. Książka Filiciaka przeciera szlak dla nowego myślenia o kinie i mediach, czekamy teraz na kogoś, kto po tym szlaku przejedzie się czołgiem.
Mirosław Filiciak, Media, wersja beta. Film i telewizja w czasach gier komputerowych i internetu, Wydawnictwo Naukowe Katedra, 2013
Już wkrótce w Dzienniku Opinii rozmowa z Mirosławem Filiciakiem.