Pytanie o dalszą dominację lub szybki zmierzch platformy Zuckerberga jest źle postawione.
4 lutego 2004 roku studenci i studentki po raz pierwszy mogli zalogować się na stronach debiutującego serwisu o mało atrakcyjnej nazwie i oszczędnym designie, obiecującym niewiele ponad możliwość obejrzenia zdjęć koleżanek i kolegów z roku – Thefacebook.com. Dziesięć lat później Facebook ma 1,23 miliarda użytkowników i jest najpopularniejszą na świecie siecią społecznościową. Bezprecedensowy rozwój platformy sceptycy nazywają „pożeraniem internetu w całości”. I to właśnie wokół „pożerania”, „dominacji” i „bezalternatywności” krążą okolicznościowe podsumowania z okazji dekady działania Facebooka.
Pytanie, jakie się przy tej okazji stawia, brzmi mniej więcej tak: czy platforma Zuckerberga, choć szczytowy moment popularności ma już raczej za sobą, zostanie z nami na zawsze – czy w najbliższych latach będziemy obserwować jej zmierzch, co zapowiada mniejsza liczba rejestracji nowych kont i kolejne fale ostentacyjnego odłączania się? To źle postawiony problem (o czym później), ale fakt, że Facebook umieszczany jest w centrum wszystkich procesów i zmian dotyczących sieci, każe mu się przyjrzeć dokładniej.
Wieczny monopol czy rychły zgon?
Przeświadczenie, że Facebook „jest z nami na zawsze”, wydaje się mieć solidne oparcie w liczbach. Przewaga nad konkurencyjnymi portalami społecznościowymi; ilość czasu, który codziennie spędzamy, przeglądając news feed i timeline; to, jak wiele ruchu w sieci generują odnośniki i przekierowania z Facebooka i do niego – to wszystko widać w danych. Narrację o dominacji Facebooka i braku alternatyw dla niego umacnia także spektakularna klęską Diaspory, portalu, który miał być realną konkurencją dla dziecka Zuckerberga.
Diaspora, projekt czterech studentów New York University, zadebiutowała w momencie, w którym Dawid rzeczywiście miał szansę pokonać Goliata – Facebook przeżywał pierwszy kryzys PR-owy związany z kwestiami prywatności. Tak przynajmniej wydawało się wówczas mediom, które entuzjastycznie poparły twórców Diaspory. Oraz donatorom – przez platformę Kickstarter, gdzie zbiera się dobrowolne, oddolne wpłaty na nowe inicjatywy, szybko udało się pozyskać prawie ćwierć miliona dolarów. Nikomu nie przeszkadzało, że obietnica „dbającej o prywatność, spersonalizowanej, wielofunkcyjnej, opensource’owej sieci społecznościowej” była tak ogólna, że prawdopodobnie sami twórcy mieliby problem z wytłumaczeniem, czym ma być Diaspora. Dziś nie ma po niej śladu, choć je twórcy, do końca wierni swoim etosowym założeniom, zdecydowali się oddać ten projekt społeczności użytkowniczek i użytkowników.
Nie tylko jednak oddolne inicjatywy nie zdetronizowały na razie Facebooka – Google+, który na brak funduszy i możliwości promocyjnych nie może narzekać, także nie stworzył alternatywy o równie dużym zasięgu.
Popularność zdobywa Snapchat, za którego główną zaletę uznaje się szybkość wymiany informacji i tymczasowość komunikacji – zdjęcia z krótkimi podpisami, na których bazuje, są widoczne na stronie przez krótki czas i w przeciwieństwie do Facebooka nie budują całościowego profilu użytkowniczek i użytkowników. Ale tych jest wciąż 26 jedynie milionów. Kierowane do nastolatków Habbo (odejście młodszej grupy wiekowej od „starych” mediów społecznościowych to inny leitmotiv dyskusji o FB) może się pochwalić 200 milionami zarejestrowanych kont. Czyli wciąż nie jest ich dużo, szczególnie jeśli pamiętać o demografii gospodarek rozwijających się, najatrakcyjniejszch rynków dla mediów społecznościowych.
A co teorią o rychłej porażce platformy Zuckerberga? Badacze z Princeton zasugerowali, że Facebook straci 80% swoich użytkowników do 2017 roku, bo tak podpowiedział im… model epidemiologiczny. To dobry przykład naiwności; jeśli już coś o przesądzi o upadku FB, to raczej utrata zaufania i cierpliwości akcjonariuszy, liczących, że media społecznościowe będą wreszcie przynosić faktyczne zyski (a nie opierać się wyłącznie na kolejnych hojnych wpłatach funduszy inwestycyjnych). Ryzykowne może być też zderzenie z nowymi regulacjami prawnymi i lokalnymi monopolami, takimi jak chiński. A jeżeli już mamy się upierać przy futurologii, to należałoby pomyśleć o zmieniających się modach, dryfowaniu użytkowników w stronę nowych gadżetów i urządzeń – co jedne platformy znoszą dobrze, a dla innych jest to wyrok śmierci.
Pracuj, lajkuj, szeruj
Pytanie o dominację Facebooka i brak alternatyw jest pozbawione sensu, dopóki odpowiadamy na nie w kategoriach sukcesu pojedynczej marki, geniuszu Marka Zuckerberga czy teorii spiskowych o sile „fejsa”. Jeśli obserwujemy dziś jakieś „pożeranie internetu”, to nie jest ono zasługą Facebooka, tylko szerszą zmianą kulturową.
Na czym ona polega? Wygrywają modele komunikacji, które wbrew życzeniowym opowieściom o decentralizacji i demokratyzacji sieci zbierają wiele funkcji i usług w ramach jednego aparatu. Łączą one ogień z wodą: dają pozór wielowymiarowej konwersacji i debaty, tak naprawdę sprowadzając ją do najprostszych mechanizmów: „lajków” i „szerów”.
To, czy za dzisięć lat większy będzie Facebook, Google+ czy chiński RenRen, jest kwestią drugorzędną wobec pytania o to, czy wreszcie obudzi się szersze społeczne niezadowolenie związane z „przemocą algorytmów”, z ich kolejnymi uproszczeniami i automatyzacją, które dziś wyznaczają horyzont innowacyjności Facebooka.
Fakt, że platforma Zuckerberga rozwinęła się własnie w taki sposob, nie jest wynikiem przypadku. Uproszczenie komunikacji, automatyzacja zachowań uzytkowników w sieci i ich modelowanie służy „monetyzacji”: to słowo-klucz Doliny Krzemowej na komercyjne wykorzystanie naszych danych. Chociażby dlatego korzystanie z Facebooka coraz częściej przypomina dziś pracę. Pracę afektywną – nasze emocje, prywatność, tożsamościowe wybory zostają ostatecznie urynkowione.
Prywatne korzystanie z FB upodobniło się do zadań wykonywanych jeszcze do niedawna jedynie przez social media managerów. W jakimś sensie wszyscy, tak jak bohaterowie filmu Ghosts With Shit Jobs, zaczynamy wykonywać najpopularniejszy zawód globalnego prekariatu. Wystarczy się zastanowić, ile czasu poświęcamy na odfiltrowywanie reklam w poszukiwaniu interesujących informacji, unikanie promocji i odpieranie łańcuszków szczęścia. Ile czasu zajmuje nam zainteresowanie kogokolwiek informacją konkurującą na rynku lajków.
To, że klony Facebooka mają się dziś lepiej niż zupełnie nowe pomysły na media społecznościowe, pokazuje, że na razie nie jest to dla nas punktem zapalnym. Oversharing – czyli kompulsywne dzielenie się w sieciach społecznościowych praktycznie wszystkim – dominuje w codziennych interakcjach zapośredniczonych przez sieć.
Czy nie ma dla niego alternatywy? Cóż, jeszcze dziesięć lat temu mówiło się, że nie ma alternatywy dla autoprezentacji i kreacji siebie w sieci, a za modelowe strony uznawało się Myspace czy, w polskim kontekście, Fotkę.pl i Grono. Co z nich zostało, wiemy doskonale.