Kanonizacje łączą papieża, który zwołał Sobór Watykański II, z papieżem, który zamroził posoborowe reformy.
Cezary Michalski: Chciałbym cię w tej rozmowie poprosić o pewnego rodzaju tłumaczenie pojęć z obszaru religii, chrześcijaństwa, tradycji Kościoła katolickiego na język świecki. W miarę możliwości bez redukowania pojęć religijnych do świeckich kategorii społecznych, ideowych, politycznych. Ale też bez pozostawiania tych pojęć na poziomie zamkniętego języka pewnej religijnej tradycji, instytucji, na zasadzie ignotum per ignotum, wyjaśniania tego, co niezrozumiałe przez to, co równie niezrozumiałe, ale „trzeba tak mówić”, „trzeba wierzyć, że tak jest”.
Stanisław Obirek: Spróbujmy.
Zatem: co to w ogóle jest kanonizacja, co to jest świętość w katolickiej tradycji? Jaką to pełni funkcję w historii Kościoła? Czy wyłącznie funkcję władzy, dyscyplinowania, czy też jednak wskazuje na jakąś transcendencję albo wartości etyczne?
Aby spróbować jak najkrócej wyjaśnić, uzasadnić, usprawiedliwić taką praktykę w Kościele katolickim, warto ją zobaczyć jako praktykę wspólną z jednymi denominacjami i odmienną od innych. To nam najlepiej pozwoli zrozumieć jej funkcję, a także ocenić to, co w tej funkcji uważamy za bardziej lub mniej wartościowe. Jest to zatem wspólna praktyka Kościoła prawosławnego i katolickiego, natomiast w XVI wieku wszystkie denominacje protestanckie się od tej praktyki zdecydowanie odcięły, wskazując na nią jako na odejście od chrześcijaństwa pierwotnego, skoncentrowanego na świętości Boga i na dziele zbawczym Jezusa. Dla Kościoła wschodniego, prawosławnego, i dla zachodniego, rzymskiego, praktyka kanonizowania, ogłaszania pewnych postaci za święte, wiązała się niewątpliwie z próbą legitymizacji własnej historii. W momencie, kiedy Kościół był krytykowany jako instytucja, która nie do końca jest święta, nie do końca pozostaje wierna swoim źródłowym tekstom ewangelicznym, ona pokazywała poprzez te akty beatyfikacji i kanonizacji, że „oto patrzcie, prawdziwi chrześcijanie jednak są wśród nas, wcześniej wśród nas też byli, potwierdzają, że można być obecnym i działać w Kościele wedle tych najwyższych standardów moralnych”.
Przy czym w pierwszych wiekach święci to tak naprawdę byli przede wszystkim świadkowie-męczennicy. Martyr to był świadek, który przedkładał wierność Chrystusowi, ale też Kościołowi, ponad własne życie. Dla Kościołów wywodzących się z tradycji reformy Marcina Lutra, Jana Kalwina i innych to była praktyka bałwochwalcza, która w miejsce Boga, pojmowanego jako jedyne źródło świętości, stawiała człowieka. Krótko mówiąc, dla protestantów praktyki beatyfikacji i kanonizacji konkretnych ludzi były sprzeczne z samą ideą chrześcijaństwa, które tylko w Bogu upatrywało źródło świętości i możliwości naśladowania. Moim zdaniem również Kościół katolickie zaczął od tej praktyki odchodzić i zaczął się zbliżać do protestantyzmu dzięki ruchowi ekumenicznemu. Jan Paweł II wyraźnie się tej nowej tendencji przeciwstawił, czyniąc właśnie beatyfikacje i kanonizacje jedną z najważniejszych form działalności papieskiej. Na początku jednak był kult męczeństwa za wiarę.
Czy z tamtego czasu pochodzi też zasada, że świętość aktu męczeństwa nie musi być „udowadniana” przez cuda, uzdrowienia itp.?
Krew jest argumentem wystarczającym. Kto poświęca swoje życie dla wiary – oczywiście, jeśli to było rzeczywiście dla wiary – jest mu otwarta droga do nieba. Natomiast męczeństwo, jakie w nomenklaturze kościelnej jest też nazywane „męczeństwem białym”, czyli dawanie świadectwa własnym życiem dzień po dniu, wymagało już bardzo dokładnego zbadania, weryfikacji, świadków – stąd proces, stąd advocatus diaboli, czyli szukający dziury w całym. Jeśli on nie znalazł niczego, co by kwestionowało heroiczność cnót, wtedy Kościół ogłaszał świętość kogoś, kto nie był męczennikiem za wiarę. To są takie początki tłumaczące samą procedurę.
Natomiast z dzisiejszej perspektywy, XXI wieku, patrząc w przeszłość można powiedzieć, że święci ogłaszani w różnych epokach tak naprawdę więcej mówili o papiestwie, które takie, a nie inne wzorce zachowań wybierało, żeby je propagować.
Jak to mawiano po łacinie, verba volant exempla trahunt. Kościół wie, że słowa mają skuteczność ograniczoną, a przykłady naprawdę pociągają. Stąd odwoływanie się do przykładu, do świadectwa, do ikon. W prawosławiu to jest bardzo mocne, ale katolicyzm robił dokładnie to samo. Święty, namalowany na obrazie, jest tym oknem, przez które wierni przyglądają się Bogu i są przyciągani do Boga.
Powiedziałeś, że poprzez wybór i wskazanie świętych Kościół legitymizował też swoją własną historię. To jednak oznacza, że miał się czym legitymizować, bo są wśród tych świętych czy to papieże, którzy rzeczywiście próbowali jakichś etycznych reform instytucji Kościoła, czy męczennicy, którzy zgadzali się za tę instytucję oddawać życie, czy wybitni filozofowie, teolodzy, szanowani także przez świecką tradycję intelektualną, ale wybierający pozostawanie w granicach Kościoła, wierność jego dogmatyce, bronienie go przed krytykami. Ale były też pewnie przykłady naciągane, bo zawsze tak jest, kiedy jakaś instytucja realizuje swoją potrzebę legitymizacji. Jakie były przykłady świętych naprawdę legitymizujących Kościół, a gdzie mieliśmy do czynienia z zupełnie świadomą produkcją świętości?
Trochę bym może osłabił tę kategorię legitymizacji. Nie chodziło przede wszystkim o to, że się legitymizuje Kościół…
…bo miał legitymizację dogmatyczną?
Chodziło więc raczej o to, że się legitymizuje pewne wybory ideologiczne, normy, kierunki działania w danym momencie, w danej epoce. Stąd uświęcanie królów, papieży (tych akurat za dużo nie było bo i rzadko dostarczali budujących przykładów), krótko mówiąc – ludzi władzy. Stąd uświęcanie teologów. Św. Tomasz z Akwinu został nie tylko uświęcony, kanonizowany, ale też przedłożony jako ten najważniejszy autorytet. Oczywiście w takim procesie uświęcania wszelkie sprzeczności danej postaci, jej biografii, nawet stworzonej przez nią doktryny, jej nauczania – wszystko to było eliminowane. Przedstawiało się hieratyczną strukturę, system, a nie wątpliwości, które miewał czasem sam kandydat na ołtarze. Jak głosi legenda, Tomasz pod koniec życia miał ogromne wątpliwości, czy jego system ma jakąkolwiek wartość.
Szczególnie z punktu widzenia żywej wiary, bo filozofem faktycznie był wielkim.
Te wątpliwości oczywiście musiały zostać wytarte. Ale bliższym polskiemu odbiorcy przykładem manipulowania kanonizacją jest Jan Kanty. To był wyraźnie przykład świętości mający przysporzyć splendoru Akademii Krakowskiej. Taką funkcję pełni zresztą do dzisiaj.
Żeby miała swojego patrona na tym szczeblu?
Jako uczelnia wykładająca treści zgodne z nauczaniem Kościoła, pod patronatem Kościoła. Ale co jest ciekawe i łatwo to sprawdzić, Jan Kanty nie był myślicielem wybitnym. Był raczej kopistą, takim średniowiecznym skrybą. Oczywiście ten fakt został wymazany. W procesie kanonizacji trzeba go było przedstawić jako wielkiego, oryginalnego myśliciela i tak go przedstawiono. Jednak w momencie, kiedy okazało się, że niektóre jego teksty miały posmak herezji, wówczas cała komisja kanonizacyjna czym prędzej zaczęła go usprawiedliwiać, że to nie jego poglądy, że to tylko było mu przypisywane, że on sam mógł te akurat poglądy jedynie sprawozdawać, kopiować, ale nie uznawał ich za swoje….
Święty nie może firmować herezji.
Zatem wszelkie elementy wątpliwe muszą zostać po prostu z jego biografii czy nauczania usunięte. Ten przykład wskazuje na manipulacyjny charakter procesu beatyfikacyjnego czy kanonizacyjnego w tym konkretnym przypadku. Ale myślę, że takich przykładów można by znaleźć więcej. Na przykład Jan Kapistran, wielki święty krucjat, a jednocześnie straszny antysemita.
Głosił kazania przeciwko Żydom w całej Europie, po których czasem dochodziło do pogromów.
Dlatego dzisiaj, kiedy Kościół żyje w epoce ekumenii, dialogu międzyreligijnego, te aspekty jego działalności i pism są po prostu przemilczane. To samo z różnymi tekstami pierwszych ojców Kościoła, które zawierają elementy antyekumeniczne, antydialogiczne, nienawistne innym wyznaniom czy innym religiom. W tej chwili są wyciszane, eliminowane.
Chcę powiedzieć, że hagiografia, czyli cała wiedza o tej „fabryce” świętych, jest dla socjologa czy historyka materiałem pokazującym bardzo precyzyjnie, jak Kościół własną historią manipuluje.
Przysposabia, dostosowuje do konkretnych potrzeb. Tak było w epokach poprzednich i to się nie zmieniło, tak nadal w Kościele jest.
To nie różni Kościoła on innych instytucji z długą, czyli skomplikowaną historią. Na przykład od państw czy świeckich tradycji ideowych, które uzyskały pewien poziom instytucjonalizacji. Oznaką jakiej wewnętrznej świadomości Kościoła, potrzebą legitymizowania jakich norm czy wyborów ideowych jest zatem decyzja o jednoczesnej kanonizacji Jana XXIII i Jana Pawła II? I czy ta podwójna kanonizacja – czyli, mówiąc precyzyjnie, dołączenie spóźnionej kanonizacji Jana XXIII do przyspieszonej kanonizacji Jana Pawła II – mogłaby się dokonać, gdyby nie papież Franciszek? Czy to połączenie ma oznaczać, że nie ma żadnego napięcia pomiędzy papieżem Soboru Watykańskiego II i Janem Pawłem II, czyli że Kościół jest absolutną ciągłością, a oni obaj byli podobnymi entuzjastami Vaticanum II? Czy też mamy do czynienia z próbą równoważenia papieża, który do wielu soborowych idei podchodził z praktyczną nieufnością, przez papieża, który Sobór zwołał?
Myślę, że to jest właśnie przykład manipulowania dwiema bardzo różnymi osobowościami i przystosowywania ich do bieżących potrzeb. Z jednej strony beatyfikacja i kanonizacja Jana Pawła II jest zdecydowanie owocem presji konserwatystów, w tym zwłaszcza Episkopatu Polski, a szczególnie kardynała Dziwisza, który był orędownikiem maksymalnego przyspieszania procesu beatyfikacyjnego i kanonizacyjnego. Ta kanonizacja jest też próbą wyciszenia głosów krytycznych, które tamtemu pontyfikatowi towarzyszyły i nadal są wobec niego formułowane.
Czy temu wyciszaniu ma też służyć „zrównoważenie” kanonizacji Jana Pawła II jednoczesną kanonizacją Jana XXIII?
I to jest właśnie ciekawe, bo mnie się wydaje, że w tym przypadku nie tyle chodzi o wyciszenie głosów krytycznych wobec pontyfikatu Jana Pawła II czy niektórych przynajmniej aspektów tej postaci i jej nauczania – bo to jest niemożliwe, żyjemy w epoce Internetu, absolutnej niemożności wyciszenia jakiegokolwiek głosu. Kanonizacja Jana XXIII to była raczej bardzo przemyślana, chciałoby się powiedzieć – jezuicka decyzja Jorge Bergoglio, który, mimo że był mianowany biskupem i kardynałem przez Jana Pawła II, to tak naprawdę wszystko, co robi – a po roku jego pontyfikatu mamy sporo materiału, żeby tak powiedzieć – świadczy o jego zdecydowanie większej bliskości z Janem XXIII, z nadziejami związanymi ze zwołanym przez niego soborem, z tym Aggiornamento, Otwarciem, które w Kościele można było wówczas odczuć. Zatem postać Jana XXIII to kontrapunkt wobec tego zwierania szeregów, uciszania dialogu za pontyfikatu Jana Pawła II. To próba pokazania, że nie tylko dyscyplina, nie tylko zwieranie szeregów, nie tylko radykalnie konsekwentna doktryna, ale również Aggiornamento, również Otwarcie, również Sobór – są ważne w Kościele dzisiejszym. To rzeczywiście próba zrównoważenia dwóch bardzo różnych postaci z intencją, że „jeśli kanonizujemy ich dwóch, to nie zapomni się o tym, że tak naprawdę nie można zrozumieć Jana Pawła II bez Jana XXIII”. Łagodzenie przeciwieństw, próba ujednolicania wizerunku i nauczania Kościoła.
Nie tylko wśród polskich polityków, którzy zachęcają Kościół do wchodzenia w ziemskie gry, ale także wśród księży, biskupów, publicystów katolickich przy okazji tych kanonizacji mówi się prawie wyłącznie o Janie Pawle II, a nie o Janie XXIII. Czasem to jest bardziej subtelne „zapominanie” Jana XXIII, ale często całkiem otwarcie mówi się wyłącznie o Janie Pawle II, bo to był „polski papież”, „papież Polak” albo po prostu „wielki Polak”. Ja rozumiem użycie tych kategorii w języku świeckim, narodowym, mediów obsługujących polski rynek. W takim kontekście faktycznie „nasz” człowiek w jakiejś instytucji uniwersalnej, w niemieckiej lidze piłkarskiej, wśród zdobywców Nagrody Nobla, wreszcie w Kościele katolickim… to się jakoś tłumaczy. Ale czy to ma uzasadnienie w kontekście chrześcijańskim? Jezus bardzo radykalnie odrzucił tożsamości plemienne czy narodowe na rzecz uniwersalizmu. Kościół katolicki też miewał ambicje uniwersalne i nie zawsze był zainteresowany aż takim przylepieniem się do nacjonalizmu jak w Polsce. Do jakiego stopnia można ten moment narodowy przy kanonizacji wprowadzać, a od jakiego momentu to już jest bluźnierstwo?
Sądzę, że faktycznie mamy tu do czynienia nie tylko z pewnym poniekąd zrozumiałym zachwytem polskim papieżem, ale że jest tu jakaś fundamentalna pomyłka, bo kiedy Polak, Włoch, Hiszpan, Niemiec zostaje papieżem, jego narodowość przestaje być wyznacznikiem jego papieskości, jego obowiązków i tożsamości jako głowy Kościoła. Po pierwsze, on się instytucjonalnie staje się biskupem Rzymu, a po drugie, on się staje tym pierwszym wśród biskupów całego świata. Przyzwoitość wymagałaby zatem, by nie koncentrować się przede wszystkim na narodowych komponentach papieża czy pontyfikatu. Myślę, że Niemcy to bardzo ładnie pokazali, iż nie trzeba podkreślać na każdym kroku niemieckości papieża. W Niemczech zgadzano się z Benedyktem XVI albo się z nim spierano, ale jako z głową Kościoła, a nie jako z „niemieckim papieżem”, „wielkim Niemcem”, „naszym rodakiem” itp. Tak samo jest z włoskimi papieżami, ta ich włoskość nie była podstawowym tematem mówienia o ich pontyfikatach.
Włosi byli jednak papieżami tak długo, że ich narodowość stała się trochę faktem przezroczystym. Ale już przy Bergoglio też mamy w Argentynie ten lokalny folklor, wykorzystywany także przez argentyński Kościół jako element perswazji w kraju, gdzie pozycja Kościoła katolickiego nie jest przecież dominująca. Tam odwołanie do „naszości” papieża też się lokalnemu Kościołowi przydaje.
Oczywiście nikt nie domaga się, żeby papież zatracał własną tożsamość narodową, ale bycie głową Kościoła oznacza bycie dla całego Kościoła. To jest podstawa. Jeśli mówimy o kanonizacji papieża, uwzględniamy jego wkład w rozwój katolicyzmu. W przypadku Jana XXIII nikt nie mówi o tym, że był patriarchą Wenecji albo nuncjuszem w tym czy innym kraju. Mówi się o papieżu, który otworzył Kościół na dialog ze współczesnością, który pokazał katolikom, że nie trzeba się bać świata zewnętrznego, religijnego i świeckiego, nie trzeba go traktować przede wszystkim jako źródła zagrożeń dla Kościoła i dla człowieka. Nie trzeba się bać innych wyznań, patrzeć wrogo na inne religie. Ale można na nie patrzeć tak, jak on patrzył, jak patrzymy w naturze na wielość kwiatów, wielość roślin, tak samo wielość wyznań, wielość religii jest przejawem bogactwa inspiracji religijnych. Tego Jan XXIII przede wszystkim uczył i za to Kościół jest mu wdzięczny.
Odnosząc się do smutnego kontekstu, czyli śmierci Tadeusza Różewicza, ja bym przywołał jego bardzo ciepły wiersz poświęcony pomnikowi Jana XXIII we Wrocławiu: „Widzisz Janie jesteś opuszczony/ bo Twój pomnik «niesłuszny»/ został wystawiony przez/ jakiś Pax podejrzany czy/ inny Caritas z Partią powiązany/ takie to były u nas ciemne/ sprawy i zabawy/ w one lata” .
Jan XXIII funkcjonował właśnie jako taki „dobry papież Jan”, trochę zwalisty, czasami niezgrabny, nie gwiazdorski, ale papież, do którego każdy chętnie by ze swoimi problemami podszedł. On spełnił funkcję uczłowieczenia Kościoła rzymskokatolickiego po bardzo długim pontyfikacie Piusa XII – zimnym, nieomalże wyłącznie protokolarnym. Dzisiaj, po tych dekadach medialnej dostępności papieża i Watykanu, my nawet nie mamy pojęcia, jakim przełomem był Jan XXIII z tym swoim człowieczeństwem okazywanym odruchowo. Kiedy na przykłąd Jacqueline Kennedy powiedział: „Ja też cierpię”, podnosząc sutannę i pokazując swoje schorowane nogi.
Po pontyfikacie Jana Pawła II cierpienie papieża jako zwyczajnego człowieka stało się już stałym elementem retoryki Kościoła.
Wówczas to był przełom i może właśnie dlatego nie był odczytywany jako argument retoryczny, czyli nowy rodzaj perswazji. Sam Jan XXIII przeżywał to bardzo naturalnie, dokonując kolejnych przekroczeń wobec tradycji wielu wieków Kościoła, a może nawet nie tyle przekroczeń, ile aktów powrotu do tego, co było codziennością wcześniejszego chrześcijaństwa. Jan XXIII też zmagał się z Kurią Rzymską. My dzisiaj mówimy, że kolejni papieże nie mogą sobie z Kurią poradzić. Ale wyobraźmy sobie, z czym zmagał się Jan XXIII, kiedy postanowił zmienić zasady funkcjonowania Kurii po setkach lat umacniania się jej władzy. Alfredo Ottaviani, wielki konserwatywny kardynał, watykański sekretarz stanu za pontyfikatu Jana XXIII, kiedy już nie dało się Soboru uniknąć, chciał ten Sobór sprowadzić do takich dogmatycznych schematów, które będą zatwierdzane jednogłośnie w języku łacińskim. I to właśnie Jan XXIII, przeciwstawiając się temu ciążeniu, tej wielkiej władzy, którą w Kościele zastał, doprowadził do tego, że Sobór potoczył się zupełnie inaczej. Dopuścił polifoniczność głosów. I potem to już się potoczyło własnym rytmem, własną dynamiką. Wystarczyło, żeby on jako papież pozwolił, by ludzie mogli się wypowiedzieć. Wyraźnie dopuścił do głosu nową teologię, która radykalnie zmieniła myślenie i praktykę w Kościele.
Zmieniła czy mogła zmienić?
Pontyfikat Jana XXIII był bardzo krótki, bo to wszystko trwało zaledwie pięć lat. Doprowadził jednak do otwarcia, do dyskusji, która nauczanie Kościoła zmieniła. I nawet wobec różnego typu reakcji Kościół nigdy już nie wrócił do tego przedsoborowego zamknięcia. A jego słabości?
Jan XXIII nigdy nie był tęgim teologiem, był głównie papieżem dobrym, umożliwiał działanie innym. Przed Janem XXIII byłoby to niemożliwe, przedtem była tylko dyscyplina, index, to były oczywiste granice. Jan XXIII zrezygnował z prerogatyw blokowania rozmowy, jakie dawała mu jego funkcja i z jakich wielu poprzednich papieży korzystało.
Pokazał, że bycie wybitnym papieżem może także oznaczać rezygnację z władzy faktycznej czy domniemanej. Wielkość Jana XXIII zasadza się na jego zdolności do delegowania władzy papieskiej. To, co jest słusznie uważane za główną zasadę w katolicyzmie, zasada pomocniczości, oznaczająca, żeby każdy na swoim stanowisku robił swoje i nie czekał, co powie papież.
Tyle że Kościół chętnie suflował zasadę pomocniczości na zewnątrz, władzy świeckiej, różnym innym instytucjom. W samej instytucji Kościoła stosunek kleru do laikatu, biskupów do księży, papieża do biskupów często z zasadą pomocniczości nie miał i nie ma nic wspólnego. Rozumiem, że Jan XXIII zastosował zasadę pomocniczości w życiu samego Kościoła. A Jan Paweł II?
Z Janem Pawłem II sprawa jest oczywiście złożona, bo mamy do czynienia z 27 latami jego pontyfikatu. I bez wątpienia mamy do czynienia z „wczesnym” Janem Pawłem II oraz „późnym”. Ten wczesny to człowiek zaskoczony tym, co go spotkało. Niezwykle entuzjastycznie nastawiony do samej możliwości bycia wszędzie, spotykania się ze wszystkimi. To było widać, że on nie tylko entuzjazmował tłumy, ale sam był nimi rozentuzjazmowany. Wyraźna interakcja pomiędzy liderem czy gwiazdorem a tłumami, które go oklaskiwały. To jest aspekt zewnętrzny, ale to miało też odpowiednik głębszy – jego gotowość spotykania się naprawdę ze wszystkimi, poza obszarem Kościoła, poza „własnym terytorium”. Spotkania w Asyżu, ale także jego wejście do synagogi rzymskiej….
Jako gość, a nie ktoś, kto przyszedł Żydów nawrócić albo potępić?
Ależ oczywiście, jako gość, jako młodszy brat przepełniony podziwem dla religii starszych braci w wierze. Jan Paweł II naprawdę Żydów i judaizm podziwiał, wiedział, że bez judaizmu chrześcijaństwo nie mogłoby zaistnieć jako religia. Wiedział, że Jezus i jego matka byli Żydami, że podstawowe teksty chrześcijaństwa zostały napisane przez Żydów. Ale potem on przychodził w podobny sposób do różnych innych świątyń, spotykał się liderami innych religii czy wyznań, dla których zawsze miał zawsze ciepłe słowo. Tu można powiedzieć, że on bez wątpienia kontynuował ekumenizm zapoczątkowany przez Jana XXIII i przez Sobór. Jeśli pytać przedstawicieli innych religii czy wyznań, oni Janowi Pawłowi II to właśnie zapamiętali, bo Kościół nie zawsze tak się wobec nich zachowywał. Natomiast ciemną stroną tego długiego pontyfikatu była niechęć Jana Pawła II do spotykania się z opozycją wewnątrzkościelną, zamykanie jej ust. Tu symboliczną postacią jest Hans Küng, który właśnie przez Jana Pawła II, już w drugim roku jego pontyfikatu, został pozbawiony prawa nauczania teologii katolickiej. To jest też cały szereg nazwisk, które możemy znaleźć na stronie Watykanu, zwłaszcza Kongregacji Nauki Wiary, czyli tych, którzy uwierzyli, że zmiany w Kościele są możliwie i jako teologowie katoliccy chcieli je wprowadzać w życie, a ze strony Jana Pawła II spotkali się z tym srogim „niet!”.
Dziś mało o tym pamiętamy, ale także Ratzingera stworzył Jan Paweł II. Wcześniej Ratzinger był, owszem, wybitnym teologiem, ale jednym z wielu. I to dzięki Wojtyle jemu przydarzyła się gratka – został wyrazicielem oficjalnej doktryny Kościoła, z tej pozycji korzystającym, moim zdaniem ponad miarę, do blokowania dyskusji w Kościele.
Wojtyła, ten polski papież, tak tutaj kochany, w powszechnym odczuciu Azjatów, Latynosów, Europejczyków z Zachodu czy katolików w USA zostanie zapamiętany przede wszystkim jako ten, który zamroził debatę w Kościele.
Karl Rahner, jeden z tych wybitnych teologów, których dotknęły wewnątrzkościelne ograniczenia, nazwał Kościół Jana Pawła II Kościołem zimowym. Jego zdaniem, kiedy Karol Wojtyła stanął na czele Kościoła, zaczął się w tym Kościele Winterzeit. Epoka zamrożenia, sparaliżowania tego, co się na Soborze zaczęło. To jest absolutnie nie do wybaczenia, ogromna krzywda. Mnie nie chodzi tylko o zahamowanie rozwoju doktryny, ale o cierpienie tysięcy ludzi, którzy zostali dotknięci marginalizacją, zamknięciem ust, skazani na milczenie, pozbawieni funkcji naukowych, pracy, możliwości nauczania, odcięci od życia Kościoła – co było dla nich realną tragedią życiową. Ludzkie cierpienia, które Jan Paweł II przez swoją nieprzejednaną postawę spowodował.
Jan Paweł II utrzymał dialog międzyreligijny, który był jedną z ważnych idei Vaticanum II, ale zerwał dialog ze świecką nowoczesnością. Sobór Watykański II, może jako jedyne wydarzenie ostatnich dwustu lat historii Kościoła, próbował zdjąć ze świeckiej nowoczesności „klątwę de Maistre’a”. Gest odrzucenia, wyrzeczenia się przez Kościół współodpowiedzialności za epokę, w której faktycznie dokonała się sekularyzacja, ale nie zniweczenie czy zakwestionowanie najważniejszych etycznych postulatów chrześcijaństwa. Jan Paweł II powtórzył „klątwę de Maistre’a” w formule „cywilizacja śmierci”. Tutaj akurat zestawienie kanonizacji Jana XXIII jako papieża Vaticanum II i Jana Pawła II ma ukryć różnicę zupełnie podstawową.
W tym aspekcie rzeczywiście dokładnie tak jest. W świetle prawie wszystkich dekretów soborowych wyraźnie widać, że tzw. autonomia rzeczywistości ziemskiej została dostrzeżona przez Sobór Watykański II jako wartość pozytywna. Kościół w tych dekretach rezygnował z funkcji jedynego właściwego interpretatora tej rzeczywistości. Autonomia instytucji świeckich, przyznanie laikatowi, wspólnotom lokalnym, prawa do tego, żeby na własną modłę – oczywiście w świetle dokumentów podstawowych, czyli nauczania Jezusa – odkrywać to, co w dialogu, także z niewierzącymi, jest dobre, to wszystko oznaczało rezygnację przez Kościół z monopolu hermeneutycznego, który do Soboru Watykańskiego II był w Kościele czymś niekwestionowanym. Ja bym się nawet pokusił o tezę, że Sobór Watykański II pokazał – choć tego wprost nie powiedział, ale widzimy to, interpretując soborowe dokumenty – że to, co dominowało w Kościele do Vaticanum II, jeszcze od epoki Konstantyna, czyli od IV wieku…
…kiedy Kościół zaczyna być „panujący”, wiąże się z władzą świecką, zaczyna być religią dominującą.
Że to wszystko jest rezygnacją z czystego impulsu religijnego, który był impulsem założycielskim chrześcijaństwa.
Mówiąc wprost: zastanawiam się czy ten konstantyński model katolicyzmu był naprawdę chrześcijaństwem.
To samo zresztą można powiedzieć o prawosławnym aliansie ołtarza i tronu. Ołtarze i trony się zmieniają, ale solidarność polityki z religią pozostaje. A tego w nauczaniu Jezusa z Nazaretu nie było. Wprost przeciwnie. Myślę, że właśnie to nadużycie religii do celów politycznych dostrzegł Marcin Luter…
„Trucizna Konstantyna”, coraz większa fascynacja Kościoła tym świeckim panowaniem. Rezygnacja z ewangelizacji na rzecz narzucania chrześcijaństwa siłą, także siłą prawa powszechnego. Jak to powiedział Carl Schmitt, który zresztą oceniał ten wybór Kościoła pozytywnie, bo Jezusa nie znosił: „Ten, kto nie uzna, iż Wielki Inkwizytor ma rację wobec wszystkich entuzjastycznych cech Jezusowej pobożności, ten nie zrozumiał, czym naprawdę jest Kościół”.
Nauczanie Soboru Watykańskiego II prowadziło właśnie w stronę przeciwną, przekonania, że to nauczanie Jezusa powinno być istotą nauczania Kościoła, a nie to wszystko, co stało się w Kościele od momentu Konstantyna. I że utrata tej świeckiej władzy może być dla Kościoła raczej atutem pozwalającym na powrót do nauczania i praktyki Jezusa.
A nie katastrofą Kościoła i rzeczywistości świeckiej, tak jak to widział de Maistre i ci katolicy, którzy przyjmują w sporych dawkach „truciznę Konstantyna”? Nauczanie Soboru Watykańskiego II łączy się oczywiście z nadzieją, że świecka nowoczesność na drodze sekularyzacji pewnych elementów chrześcijaństwa stała się zdolna do kreowania autonomicznego etycznego ładu. Raz tę nadzieję mamy, czasem ją tracimy. Nawet de Maistre miał ją jeszcze w początkach Rewolucji Francuskiej, a utracił ją, obserwując Terror.
Jezus niczego zewnętrznemu światu siłą nie narzucał. A kiedy pytano go o kwestie mające wydźwięk polityczny, odpowiadał: co cesarskie, cesarza, a co Boskie, Boga.
Takie polityczne desinteressement wobec epoki niewolnictwa czy walk gladiatorów budzi nawet większe wątpliwości niż zaufanie do instytucji współczesnej liberalnej cywilizacji Zachodu, która ogromną część etycznego nauczania chrześcijaństwa uwewnętrzniła w prawie czy instytucjach. A jednak dzisiejszy Kościół, wbrew intuicjom Vaticanum II, świecką nowoczesność potępił. Posługując się właśnie formułą Wojtyły o „cywilizacji śmierci”.
Ta rozdzielność dwóch porządków była jednak bardzo silnie widoczna w początkach chrześcijaństwa. To przecież chrześcijaństwo zrezygnowało wówczas z teokracji.
Co było jednym z powodów aż tak ostrego konfliktu między nim a ówczesną formą judaizmu.
Wskazało na autonomię religii i polityki, religii i świeckiego zarządzania wspólnotą. Natomiast w IV wieku chrześcijaństwo samo sobie zaprzeczyło. I to trwało aż do XX wieku. Zalążkowe poczucie, że trzeba coś zmienić, zaczyna się dopiero w okresie pontyfikatu Jana XXIII i w czasie Soboru. Paweł VI już się na tej drodze zatrzymał. Bo my jeszcze nie powiedzieliśmy, a to bardzo ważne, że pomiędzy Janem XXIII i Janem Pawłem II był stosunkowo długi, kilkunastoletni pontyfikat Pawła VI, który wyhamowywał entuzjazm rozbudzony na Soborze. Wojtyła właściwie wszedł w tę rolę hamulcowego z ogromnym zapałem. W zaciszu watykańskich urzędów rozegrał się proces powracania do tego, co było przed Soborem.
Do czego te dwie kanonizacje mogą posłużyć w polskim Kościele, na dobre i złe?
Potrzebujemy pewnego dystansu czasowego, żeby to ocenić. Jednak już w tej chwili można powiedzieć – a obserwuję to z zaniepokojeniem – że mamy przy tej okazji próbę narzucenia jedynej obowiązującej prawdy.
Nie tylko konieczność uznania, oczywiście „przez wszystkich”, wyjątkowej wielkości „polskiego papieża”, ale coś jeszcze bardziej niepokojącego: próbę „zadekretowania radości”. Mówię tu oczywiście o inicjatywie koalicji rządzącej, żeby wszyscy posłowie przez aklamację uznali, że to jest wydarzenie wielkie, ważne, jednoznacznie dobre, że wszyscy Polacy mają się tym entuzjazmować, że wszyscy się tym cieszymy.
To jest bardzo głębokie złamanie zasad autonomii sfery religijnej i świeckiej.
Wywołane przez oportunizm znacznej części polskiej klasy politycznej, z małymi wyjątkami. Ale chętnie zaakceptowane też przez polski Kościół.
To jest łamanie zasady autonomii obu sfer dokonywane i od strony religijnej, i od strony świeckiej, moim zdaniem dla obu tych przestrzeni szkodliwe. To jest taka zewnętrzna próba narzucenia bezrefleksyjnej akceptacji dla czegoś, co właśnie wymaga refleksji, wymaga sporu, wymaga różnych stanowisk, różnych spojrzeń. Natomiast jeśli chodzi o samo życie wewnętrzne polskiego Kościoła, to wydaje mi się, z tego, co widzę, że to jest festiwal popkultury religijnej, wszystko sprowadzone do procesji, breloczków, takiego sockatolicyzmu, odpowiednika socrealizmu. To jest tryumf kiczu religijnego, spłaszczenie, sprowadzenie całej postaci Karola Wojtyły do użytecznego gadżetu. Mamy specjalną monetę, relikwie, uzdrowienia, wszystko to, co się bardzo źle naszym braciom protestantom kojarzy z magią, z brakiem krytycyzmu, z brakiem racjonalnego podejścia do religii. To ogromna krzywda, jaką wyrządza się także samemu Karolowi Wojtyle, który – niezależnie od wszystkich wątpliwości, które wcześniej przywołałem – był intelektualistą, filozofem, starał się łączyć ze sobą dwa skrzydła rozumu i wiary. Dziś to wszystko jest sprowadzone do najpłytszej popreligijności, religijnego disco polo. Obawiam się, że dla większości intelektualistów katolickich to jest kłopotliwa sprawa, bo nie wypada tego krytykować, a cieszyć się nie ma z czego.
Problem w tym, że niektórzy intelektualiści w Kościele cieszą się z tego, że jednomyślność można przy tej okazji po prostu wymusić. A mówię o „intelektualistach w Kościele” bez ironii, bo mam na myśli dominikanina Macieja Ziębę, z którym miałem zaskakująco niemiłą – bo myśmy się znali w innych czasach i nigdy nie było aż tak źle – rozmowę publiczną. Wszystko było dobrze, dopóki się papieżem zachwycałem, dopóki mówiłem, że dla mnie naprawdę ważnym przeżyciem była pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II do Polski, bo ja uważam, że Wojtyła rzeczywiście był sprawcą pewnego impulsu społecznego przełamującego wzajemną feudalną nienawiść polskich elit i ludu, a przez to miał swój udział w postaniu „Solidarności”. Zięba przytakiwał, klaskał, ale kiedy poproszony o przedstawienie też własnych wątpliwości powiedziałem, że być może pewne procesy posoborowe zostały przez Jana Pawła II wyhamowane i być może traktowanie przez niego teologii wyzwolenia jako komunistycznej agentury było zbyt mechanicznym przeniesieniem jego doświadczeń z bloku radzieckiego, to się Zięba oburzył, odmówił jakiejkolwiek rozmowy, zaczął „żartować”: „Żebyś się Czarku nie bał, bo ja cię nie spalę, co najwyżej trzeba ci egzorcyzm zaordynować”. To były żarty wyjątkowo nieśmieszne, kiedyś on sam by to rozumiał, ale teraz spłynęła na niego jakaś potworna maska władzy. To jest postawa dominująca dzisiaj także wśród intelektualistów w Kościele. Oni w tej jednoznaczności i płytkości kultu „papieża Polaka” nie tylko nie widzą problemu, ale chcą z niej korzystać. Tak samo ludzie, którzy w Sejmie odmówili udziału w „aklamacji” byli przez katolickich dziennikarzy, polityków, intelektualistów sprowadzani do roli dysydentów-dziwaków, kogoś, kto „nie wiadomo czemu się tak upiera”.
Myślę, że to jest bardzo groźne. Ten ton, który zaczyna coraz mocniej pobrzmiewać – paternalizmu, poczucia wyższości. „Owszem, możecie trochę pobaraszkować, bo to jest przywilej młodości czy ekstremy”. Dla mnie to także nie jest zbyt komfortowe, bo po pierwsze nie jestem młody, po drugie nie uważam się za ekstremistę i chyba nim nie jestem. Natomiast katolicyzm mojej młodości, z lat 70., zawsze kojarzył mi się z gotowością otwarcia, dialogu z człowiekiem inaczej myślącym. Taki był też Wojtyła, jakim ja go pamiętam, jeszcze z Krakowa. Natomiast ta zastygła w podziwie admiracja dla jego tekstów i zachowań… Boję się, że w Polsce będzie ona uniemożliwiała recepcję tej myśli, a nawet rozmowę o katolicyzmie w ogóle. Przecież Wojtyła w swoich diagnozach popełniał też grube błędy, mylił się. Wystarczy przywołać jego niefortunne nominacje biskupie, bezkrytyczne zawierzenie bardzo kontrowersyjnej organizacji, jaką jest Opus Dei, nie tylko tuszowanie przypadków pedofilii w Kościele, ale wręcz chronienie biskupów tuszujących pedofilie księży w swoich diecezjach (przykład najbardziej spektakularny to kardynał Law z Bostonu, który zamiast kary został obdarowany prestiżową funkcją w Watykanie). Nie będę już powtarzał jego tragicznej pomyłki we właściwej ocenie teologii wyzwolenia…
Tak, lista jest naprawdę długa. Taka ocena to nie oznacza zakwestionowania jego wartości, ale sprowadzenie go jako człowieka, intelektualistę, papieża, do pewnego konkretu, do ludzkiego wymiaru, czyli także do jego kulturowych uwarunkowań, które przecież ma każdy człowiek. Otwarcie na inne religie, gotowość dostrzeżenia w prawosławiu ważnego elementu tradycji europejskiej to coś, co Wojtyła widział wyraźniej niż ktokolwiek inny. Natomiast automatyczne przeniesienie własnych negatywnych skojarzeń z lewicowością na Amerykę Łacińską to jest absolutnie nie do zaakceptowania. To jest cień jego pontyfikatu, który na przykład sprawił, że wielu katolików przeszło do Kościołów protestanckich w Brazylii czy innych krajach Ameryki Łacińskiej. Oni mieli po prostu dość tego stylu rządzenia Kościołem, jaki zaproponował Wojtyła czy ludzie, na których on w tamtych Kościołach postawił. Mieli dość wykluczania przez niego z dialogu czy nawet z Kościoła zakonników czy księży, którzy byli w tamtych warunkach prawdziwymi, wręcz heroicznymi chrześcijanami.
Myślę, że przez takie właśnie błędy Kościół statystycznie traci wiernych, nie tylko w Ameryce Łacińskiej. Może myśl krytyczna będzie się miała lepiej poza Kościołem, a będzie zastygała w Kościele.
Ale to dla mnie nie jest dobra wiadomość, bo ja wrogiem Kościoła nie jestem. Ja przez wiele lat pragnąłem i miałem nadzieję, że to przebudzenie soborowe w Kościele kiedyś zwycięży. Chyba nawet dziś do końca tej nadziei nie utraciłem, choć oczywiście nie wiem, w jakim kierunku rozwinie się sam katolicyzm.
Prof. Stanisław Obirek jest teologiem i historykiem, autorem m.in. książki „Umysł wyzwolony”. Wiele lat był w zakonie jezuitów, z którego wystąpił w 2005 roku. Jest wykładowcą w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego.
Czytaj także:
Kinga Dunin, Ustanowienie kultu
Jakub Majmurek, Drodzy posłowie, nie będę „solidarnie świętował”!
10 najlepszych kandyzacji papieża Polaka
Zuzanna Radzik: Kobiety uciekają z Kościoła