Ten protest możemy wygrać tylko, przypominając ekipie rządzącej, że szkoła jest żywą tkanką zależności. Jutro ogólnopolska manifestacja STOP reformie edukacji.
O polskiej edukacji napisano już całe sagi narzekań. Marudzono zarówno na niedostosowane warunki w klasach, jak i na zachowawcze kadry; jako problem wskazywano zarówno pruską dyscyplinę, jak i jej brak skutkujący wkładaniem kosza na głowę bezradnemu nauczycielowi. Czasem narzekano na rozwydrzone dzieciaki bawiące się w niemoralne gry, czasem na bezradną, niedostosowaną młodzież, która nie zna ulic w centrum miasta, tylko siedzi na fejsbuku. Systemowi edukacji zarzucano „niedostosowanie do rynku pracy”, encyklopedyczność i głupią testomanię, opisywano w nieskończoność pylącą się kredę i pomstowano na leniwych nauczycieli spędzających czas na niekończących się wakacjach.
Wśród tych wszystkich lamentów systematycznie spadał autorytet środowiska nauczycielskiego. Ukazującym się średnio raz na kwartał tekstom o mrożących krew w żyłach wyczynach belfrów towarzyszyła, obecna szczególnie boleśnie przez 8 lat rządów PO, postępująca komercjalizacja i oddawanie szkół w ręce różnych podmiotów i stowarzyszeń. Samorządom wtłoczono na głowę pakiet z napisem „edukacja” bez dostarczenia wystarczających środków. Dlatego lokalne media, które obserwowały protesty społeczne przeciwko likwidacji szkół, często opisywały oświatę jako niewygodny, nieopłacalny i kłopotliwy balast, hamujący rozwój – używając nagłówków typu „edukacja rujnuje budżety gmin”.
W jednej przegródce liberalnych gazet tkwiły napisy „postęp, kolorowe mazaki, nowocześni nauczyciele, ekodywany”, w drugiej – „w pustych szkołach hula wiatr, nierentowne, nieopłacalne, do zlikwidowania, do odsiewu”. Wiadomo, że nie wypada rozmawiać o pieniądzach, więc rzadko kiedy wiązano skutki i przyczyny w jedną całość. Trąbiąc o rentowności i rzetelnym planowaniu ekonomicznym szkoły – słabej firmy – rzadko kiedy ktoś wspominał, że za pensję stażysty można utrzymać się co najwyżej, mieszkając w dwuosobowym pokoju i jedząc codziennie gotowaną marchewkę. A jeśli zastanawiamy się nad wyposażeniem, to istnieją nadal (dobre!) placówki, w których aby uzyskać dostęp do tak wyszukanego zasobu jak rzutnik, należy iść po klucz do recepcji, podpisać krwią cyrograf i wyjąć z torebki własny kabelek do głośniczków, noszony codziennie na wszelki wypadek.
Z polską edukacją jest trochę tak jak z powietrzem w polskich miastach.
Wszyscy wiedzą, że jest źle i w przyszłości będzie to miało naprawdę opłakane konsekwencje, umrzemy w mękach na wyszukane schorzenia płuc, a wschód słońca będziemy oglądać na telebimach. Ale ostatecznie ileż można rozmawiać o powietrzu. To nie jest ekscytujący temat, zwłaszcza że obiektu nawet nie widać (chyba, że się mieszka w Krakowie). Ostatecznie proces rekompensaty za pozbywanie się pieców na węgiel jest długi i żmudny, wymaga precyzji, sporych środków i społecznej wrażliwości. Nuda. Z edukacją jest podobnie: dyskusja o czymś, czego nie widać, jest rozłożone na lata, obejmuje skomplikowane procesy społeczne i wymaga dużych nakładów, nie jest specjalnie atrakcyjna. Aby ją podrasować, operujemy prostymi hasłami: drożdżówki, Szymborska nie zdała matury ze swojego wiersza oraz ratujmy maluchy!
W tym całym zamieszaniu przez lata najbardziej wyraziście były przedstawiane gimnazja: słoneczko, kosz na głowie, czyli seksualizacja i przemoc. Gimnazja – kojarzone z najmroczniejszymi lękami dotyczącymi Tej Dzisiejszej Młodzieży grającej na smartfonach i posługującej się frazą „XD” – zostały bezbłędnie wybrane jako kozioł ofiarny mający odpowiadać za wszystkie błędy i wypaczenia polskiej edukacji. I PiS, realizując wyrazistą, przyznajmy, obietnicę wyborczą o likwidacji gimnazjów, uderzył w te lęki bezbłędnie.
Wszyscy, którzy gimnazjum nie skończyli, skrywają na dnie serca retrofantazję o fartuszku, odznace wzorowego ucznia, czasach bez internetu pełnych beztroskich zabaw na trzepaku i posłusznych na lekcji uczniach, którzy wkuwali na pamięć całego Pana Tadeusza.
Drodzy, chciałam napisać coś ważnego: Te czasy nie wrócą. Nie tylko dlatego, że jak zauważył dawno Iwaszkiewicz w Pannach z Wilka, czasu nie da się cofnąć, ale głównie dlatego, że istnieją jedynie w waszej wyobraźni, w sferze idealizacji i marzeń.
To, co możemy zrobić, to naprawiać, analizować, wyciągać wnioski. Oczywiście jest to niespecjalnie ciekawe: trzeba czytać statystyki, badania tych nudnych socjologów, i pochylać się nad realnymi możliwościami, inwestować, przewidywać. Wtedy można – wbrew mrocznym wyobrażeniom i stereotypom – dostrzec konkrety, do których warto się odnosić: na przykład to, że gimnazja wyrównują szanse na prowincji, że największa przemoc wśród dzieci istnieje w przedziale 10-12 lat, wreszcie – że, jak pokazuje wiele z tych nudnych badań, polscy uczniowie i nauczyciele wcale nie wypadają najgorzej. Jednak na tle swoich odpowiedników z innych krajów europejskich nie dostają od polityków najbardziej istotnych rzeczy: planowania, szacunku i troski.
W obliczu morza pilnych potrzeb polskiej edukacji pomysł PiS-u, żeby zlikwidować gimnazja – zwłaszcza w trybie szokowym, powodując chaos i lęk, masowe zwolnienia, koszty, bałagan, pośpiesznie napisany program – wydaje się tak szkodliwy i absurdalny, że właściwie trudno w niego uwierzyć. Ostatnie czasy pokazały jednak, że problemy skrywane przez lata pod opowieścią o ciepłej wodzie w kranie wyskakują w całej swojej krasie dopiero wtedy, gdy panująca ekipa wpada na jakiś spektakularny pomysł, w który początkowo trudno dać wiarę. Z Trybunałem źle poczynała już sobie poprzednia partia rządząca, ale dopiero ostre ingerencje PiS-u w jego niezawisłość zmusiły nas do myśleniu o tym, jak ważnym dokumentem jest polska konstytucja; dyskusja o prawach reprodukcyjnych od lat ginęła w mroku zaniechań i lęków, ale dopiero drastyczne pomysły obecnej ekipy zmusiły nas do protestów i uruchomienia nowej rozmowy, etc.
Jeśli zatem uwierzymy, że rządowa „reforma” edukacji stanie się kolejną mickiewiczowską bajką o ziarnie – im gorzej chcemy dla szkół, tym silniejszy stawią one opór i tym większa szansa na przebudzenie – musimy jeszcze pamiętać o jednym: tego sprzeciwu nie wygramy, myśląc tylko o sobie.
Szkoła, o czym tak bardzo zapomniał PiS, planując kolejne spektakularne ruchy, nie jest tylko domkiem z klocków, który możemy sobie dowolnie przestawiać.
Szkoła, o czym tak bardzo zapomniał PiS, planując kolejne spektakularne ruchy, nie jest tylko domkiem z klocków, który możemy sobie dowolnie przestawiać. Jest żywą tkanką zależności, wrastającą w przestrzeń wioski czy osiedla, społecznością, która tworzą rodzice, nauczyciele, dyrektorzy, sprzątaczki, okoliczne poradnie psychologiczne, MOPS-y i cały lokalny kontekst powiązań. Ten protest możemy zatem wygrać tylko, przypominając ekipie rządzącej, że tak właśnie jest: rodzice, nauczyciele, uczniowie i wszystkie zainteresowane osoby stanowią jedną całość i muszą mówić jednym głosem, a lata poprzednich procesów prowadzących do ich skłócenia i braku zaufania – przestaną mieć znaczenie.
To jest jednak ostatni moment, żeby to zrobić. Pozostaje mieć nadzieję, że pomysł ten, tak jak te poprzednie: najpierw uruchomi masowy opór, a potem odblokuje ważną dyskusję o tym, jakiej edukacji chcemy. Czekamy na nią od lat!
W sobotę 19 listopada o godz. 12 w Warszawie na pl. Piłsudskiego startuje ogólnopolska manifestacja STOP reformie edukacji. Manifestacja organizowana przez Związek Nauczycielstwa Polskiego ma być największą od lat demonstracją pracowników oświaty: nauczycieli, pracowników obsługi, pracowników administracji i kadry kierowniczej wszystkich typów szkół, a także środowisk edukacyjnych: organizacji pozarządowych, instytucji działających na rzecz oświaty, rodziców, przedstawicieli samorządów i wszystkich osób, którym zależy na dobru uczniów polskich szkół.
Czytaj także:
Przemysław Sadura, Czy powstanie ruch „ratujmy gimbazę”?
Przemysław Sadura w rozmowie z Michałem Sutowskim: Czarna legenda gimnazjów
Krystyna Starczewska w rozmowie z Kają Malanowską: Powrót do PRL-owskiego systemu oświaty uważam za szkodliwy
**Dziennik Opinii nr 324/2016 (1524)