Żarówki LED i nowe zakrętki. Czy to wszystko, na co stać Unię Europejską?

UE powinna mieć coś więcej do zaoferowania obywatelom niż przesłanie: w porównaniu z XIX wiekiem nie jest wam tak źle.
Fot. an.difal/Flickr.com, ed. KP

Unia nie reguluje co prawda krzywizny bananów i rozmiaru prezerwatyw – te kłamstwa rozpowszechnił Boris Johnson – ale ogranicza się do drobnych, punktowych reform. Zmieniając nam żarówki i nakrętki do butelek, UE zachowuje się tak, jak gdyby wierzyła w „koniec historii” i jakby żadne istotne zmiany nie były potrzebne ani możliwe.

Zapewne nie uszły waszej uwadze gorzkie żale wylewane z powodu nowych zakrętek na butelkach. Przeciwnicy Unii Europejskiej potraktowali to jako kolejny symbol brukselskiego reżimu. Zakrętki na chwilę zastąpiły w roli starszaka „jedzenie robaków”, które to zastąpiło wcześniejszy przykład unijnych represji: żarówki LED.

Te wybuchy histerii niechcący ujawniają niewygodną prawdę. Wbrew twierdzeniom prawicy Unia nie jest narzędziem elit do przeprowadzenia lewackiej rewolucji i zniewolenia narodów. Wręcz przeciwnie – to raczej miejsce, które ugrzęzło w epoce „końca historii”.

Ochrona klimatu jako źródło cierpień (polemika z Rafałem Wosiem)

Przypomnijmy: kiedy Fukuyama głosił „koniec historii”, nie chodziło mu o to, że nie będzie dochodziło do historycznych wydarzeń. Stwierdzał on raczej, że istniejący w kapitalistycznych państwach Zachodu model demokracji z lat 90. XX wieku okazał się najlepszym modelem politycznym i teraz pozostało już tylko wprowadzanie do niego drobnych korekt.

Dlatego tyle emocji budzą dziś pierdółki w rodzaju zakrętek czy żarówek. Po prostu w dziedzinie „przyszłość i nowe idee” dzieje się niewiele ciekawego, a Unia nie proponuje żadnych przełomowych zmian. Zazwyczaj pozostaje nam więc wykłócanie się o drobne, pojedyncze regulacje, które nie zmieniają fundamentalnie status quo.

Małe kroczki

Nawet w sprawach poważniejszych niż nakrętki Unia nie jest tak rewolucyjna, jak chcieliby to widzieć jej zwolennicy i przeciwnicy. Weźmy samochody elektryczne. Przede wszystkim Unia nadal chce się trzymać samochodów jako głównego środka transportu. Żadnej wielkiej rewolucji w infrastrukturze się nie przewiduje – nic na miarę czasów rozwoju czy to kolei, czy autostrad. Auta spalinowe mają być zastąpione przez elektryczne – i tyle.

Czy jest to rozwiązanie dobre dla środowiska? Tak, a na pewno lepsze niż trwanie przy pojazdach spalinowych. Czy może uderzyć w biedniejszych? Tak, jeśli zostanie przeprowadzone bez głowy. Czy jest to rozwiązanie, które w fundamentalny sposób zmieni strukturę państw europejskich? Nie. Ani nie powiększy, ani nie zmniejszy dramatycznie podziałów klasowych; nie zaprowadzi powszechnego dobrobytu ani nie wpędzi większości Europejczyków w nędzę.

Nie jest nawet oczywiste, czy to Unia będzie liderem zmian na rynku elektryków. Według danych zebranych przez Our World in Data auta elektryczne (wliczając w to hybrydy) stanowiły w 2023 roku 22 proc. wszystkich nowo rejestrowanych samochodów w Unii Europejskiej. Dla porównania w Wielkiej Brytanii ten odsetek wyniósł 24 proc., a w Chinach nawet 38 proc.

Gdy wgryźć się w szczegóły, okazuje się, że to powtarzalny schemat. Unia Europejska skupia się na uchwalaniu kolejnych punktowych regulacji, które mają stopniowo doprowadzić do większej zmiany. Przez jednych jest to zmiana pożądana, przez drugich wyklinana jako ścieżka do czegoś na wzór sowieckiego totalitaryzmu. Kiedy przychodzi jednak co do czego, to okazuje się, że najbardziej efektowne rzeczy dzieją się gdzie indziej.

Doskonałym przykładem są spory o platformy społecznościowe. Pod pewnymi względami można uznać, że Unia jest pionierem, jeśli chodzi o próbę ich okiełznania i uregulowania. Dlatego została „wyróżniona” przez Elona Muska, który zarzuca Komisji Europejskiej totalitarne ciągoty. Ale to przecież Brazylia, a nie Unia zdecydowała się na zadanie dużego ciosu – i zawiesiła działanie platformy Muska w swoim kraju. Nawet amerykańskie próby zbanowania TikToka wydają się dalej idące od tego, co robi Unia.

Sprzeczna z nauką, antyklimatyczna i… wcale niezobowiązująca. Taka jest nowa taksonomia unijna

Nie rozstrzygam, na ile zawieszanie X czy TikToka jest mądrym posunięciem. Chodzi mi tylko o to, że reputacja Unii jako tej, która „daje popalić big techowi” i wprowadza jakieś awangardowe reformy, jest skrojona mocno na wyrost.

Rewolucja tylko w głowach przeciwników

Powiedzmy sobie wprost: Unia nie działa w trybie „wielkich wizji”, nawet nie w trybie „ciepłej wody w kranie”. Przeciwnie – zajęła pozycję skrajnie defensywną. Jeśli podejmuje działania z rozmachem, to tylko w reakcji na nagły kryzys. Najpierw zapaść na rynkach finansowych w latach 2008–2009, następnie zadłużona Grecja, potem atak Rosji na Krym, później kryzys migracyjny związany z wojną w Syrii, brexit, COVID-19 i wojna w Ukrainie.

Za każdym razem celem jest to, by nie zrobić kroku w tył, a nie, by zrobić krok do przodu.

Jeśli chodzi o pozytywną wizję przyszłości, o jakiś projekt całościowej zmiany, to na stole nie leży nic na miarę wielkiej rewolucji, jaką było powstanie i rozwój socjaldemokratycznych państw dobrobytu. Nawet nic na miarę powstania samej Unii Europejskiej.

Socjaldemokracji już nie będzie. Ten gmach wali się na naszych oczach

Wizja federalizacji Europy, która niby miała być kolejnym krokiem rozwoju Unii, najżywsza jest nie w Brukseli, ale w głowach ludzi, którzy nią straszą. To samo z transformacją energetyczną – jest ona wielką rewolucją społeczną, koniem trojańskim lewackiej agendy, głównie w głowach jej przeciwników. W rzeczywistości została zaprojektowana tak, aby odpowiedzieć na kryzys klimatyczny bez przeprowadzania jakiejkolwiek rewolucji politycznej i bez naruszania fundamentów gospodarki rynkowej. Podziały klasowe, nierówności społeczne, relacja między sferą publiczną i prywatną mają zostać mniej więcej w tej samej postaci, w jakiej znamy je od kilkudziesięciu lat.

Poważni politycy

Stan Unii wynika częściowo z tego, że bardzo trudno zarządzać strukturą, która składa się z tylu krajów, nie zawsze mających wspólne interesy.

Dobrym przykładem ostatnia kontrowersja z udziałem Węgier. Kraj ten od kilku miesięcy umożliwia łatwiejszy wjazd na swój teren Rosjanom i Białorusinom, by ci mogli szukać tam pracy. Pozostałe kraje Unii są tym wzburzone, bo wygląda na to, że Węgry szeroko otworzyły drzwi do Europy dla rosyjskich służb specjalnych. Pojawiła się więc sugestia, że należałoby zawiesić Węgry w strefie Schengen. I tu zaczęły się schody. Prawnie można to zrobić tylko w taki sposób, że wszystkie kraje członkowskie przywrócą kontrolę graniczną dla Węgrów. Jak przyznaje Ylva Johansson, pełniąca funkcję komisarza Unii ds. wewnętrznych, nie ma takiej woli wśród wszystkich państw.

Jednak chodzi też o coś więcej niż tylko przeszkody strukturalne czy prawne. Unia zmaga się z rodzajem filozoficznej blokady – strachem przed wielkimi zmianami.

Czego nie da ci skruszony liberał

Pomyślcie, jaki jest dzisiaj profil tak zwanego „poważnego polityka” w Europie.

Otóż poważny polityk to człowiek, który zajmuje się zarządzaniem, małymi reformami, obroną status quo przed „populizmem” z prawa i lewa. Poważnymi politykami są Macron, Tusk, wcześniej uosobieniem poważnej polityki byli Blair, Merkel czy Draghi. Ludzie, których główną zaletą było nie to, że popchną Europę do przodu, ale raczej – że zostawią ją mniej więcej w tym samym miejscu, w którym ją zastali.

Fałszywy powab stagnacji

Istnieją dobre powody tej zachowawczej filozofii. Europa cieszy się największym dobrobytem w swojej historii. Jak ujął to kiedyś historyk Rutger Bregman (choć chodziło mu o cały Zachód): kiedyś było tylko gorzej. Było więcej biedy, średnia długość życia była krótsza, prace były cięższe, a warunki mieszkaniowe nieporównanie gorsze.

Innymi słowy, być może w tle naszej zbiorowej świadomości tli się myśl, że mamy wiele do stracenia. A to skłania ku zachowawczości – ku preferowaniu status quo i strategii małych kroków.

To wszystko zrozumiałe, jednak taka zachowawcza postawa może znieczulać na innego rodzaju ryzyko: ryzyko stagnacji.

Wiele dokonań Europy, na przykład redukcja biedy, to wynik decyzji podjętych wiele dziesięcioleci temu: wprowadzenia publicznej ochrony zdrowia, bezpłatnej edukacji aż po uniwersytet, powszechnych emerytur, zasiłków czy pomocy dla rodzin. Od tamtej pory nie doczekaliśmy się kolejnych wielkich reform zmieniających model działania państwa i podnoszących dobrobyt obywateli. Ten zastój skutkuje tym, że mimo całego wzrostu gospodarczego w XXI wieku Europa nie poczyniła pod tym względem dalszych postępów.

Z danych Eurostatu wynika, że nawet w tak, zdawałoby się, bogatych krajach jak Niemcy czy Francja około 20 proc. obywateli było zagrożonych biedą lub wykluczeniem społecznym w 2023 roku. Średnia dla całej Unii wynosi zaś 21 proc. Trudno więc uznać kwestię biedy za załatwioną.

Oczywiście, do pewnego stopnia jest to związane z wyższymi oczekiwaniami i z szerszą definicją biedy niż kiedyś. Ale to przecież normalne, że ludzie mają dziś większe oczekiwania, niż mieli sto i więcej lat temu. Unia Europejska powinna mieć swoim obywatelom coś więcej do zaoferowania niż przesłanie: w porównaniu z XIX wiekiem nie jest wam tak źle.

Historia powróci

Przekonanie, świadome bądź nie, o końcu historii może skończyć się tym, że pewnego dnia historia powróci z hukiem, który wstrząśnie całą Europą.

Będzie to historia, w której model demokracji liberalnej jest zastępowany miękkim (albo wcale nie tak miękkim) autorytaryzmem prawicowym. Historia, w której prawica przekonała niezadowolonych obywateli, że cały dotychczasowy projekt nie ma sensu i najlepszym rozwiązaniem jest powrót do silnych państw narodowych; że w obliczu pogłębiającego się kryzysu klimatycznego optymalną strategią jest „każdy dba o siebie”; że za wszystkie problemy odpowiada ta czy inna mniejszość.

Bińczyk: Ludzkość jest dziś jednocześnie supersprawcza i bezradna!

Może więc lepiej, żeby politycy Unii, którzy uważają się za „tych rozsądnych” i „tych demokratycznych”, sami zaczęli otwierać państwa europejskie na historię, zanim zrobią to za nich inni?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz S. Markiewka
Tomasz S. Markiewka
Filozof, tłumacz, publicysta
Filozof, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, tłumacz, publicysta. Autor książek „Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media” (2017), „Gniew” (2020) i „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” (2021). Przełożył na polski między innymi „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” (2017) Roberta H. Franka i Philipa J. Cooka.
Zamknij