Gab.com zamiast Facebooka, Parler zamiast Twittera, Brand New Tube zamiast YouTube’a. Radykalna prawica i siewcy teorii spiskowych, z którymi tradycyjne media społecznościowe zaczęły bardziej stanowczo walczyć, przeprowadzają się na platformy „wolne od cenzury”.
Poprzez cenzurę użytkownicy nowych mediów społecznościowych rozumieją działania Facebooka i Twittera, które przyjęły bardziej zdecydowaną politykę wobec fake newsów i mowy nienawiści. Po wyborach prezydenckich w USA musiały zmierzyć się z zalewem treści, które nijak nie pokrywały się z faktami i nie pochodziły z szemranych stron słabo przetłumaczonych z rosyjskiego, tylko od jednej z najważniejszych osób na świecie – Donalda Trumpa.
I won the Election!
— Donald J. Trump (@realDonaldTrump) November 16, 2020
Gdy ten w kolejnych tweetach upierał się, że wygrał wybory albo że zostały one sfałszowane i dlatego prowadzi Joe Biden, administratorzy Twittera uznali, że nie można tego tak zostawić. Oznaczyli cztery następujące po sobie wpisy Trumpa jako „wprowadzające w błąd co do wyniku wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych”.
To była kropla, która przepełniła czarę goryczy na prawicy za oceanem. Według „Guardiana” liczba pobrań aplikacji Parler (istniejącej od 2018 roku) między 7 a 9 listopada wzrosła o 2000 proc.
Żarty się skończyły
O tym serwisie głośno zrobiło się i u nas, gdy w połowie listopada konto założyła na nim pierwsza partia polityczna – Solidarna Polska. Janusz Korwin-Mikke zatweetował wtedy, że jest na Parlerze od dawna. „I byłem tam, nawet zanim mnie zlikwidowali Faszyści&Bolszewicy” – napisał, mając zapewne na myśli usunięcie na czas nieokreślony jego profilu na Facebooku.
Decyzja administratorów z 13 listopada zaskoczyła nie tylko zwolenników JKM (którzy z miejsca ruszyli z petycją o przywrócenie jego konta), ale również jego zdeklarowanych przeciwników. Ci wiele razy mieli okazję się przekonać, że zgłaszanie postów Korwin-Mikkego jako przykładów mowy nienawiści, seksizmu lub homofobii kończyło się co najwyżej blokadą jego konta na kilka dni. Dlaczego tym razem Facebook zdecydował się na bardziej radykalne działania? Oficjalnego powodu nie znamy do tej pory. Pamiętajmy jednak, że profil JKM zniknął niemal trzy tygodnie po ogłoszeniu wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji, szeroko komentowanym także w światowych mediach. Wiele osób boi się osobiście uczestniczyć w demonstracjach w czasie pandemii i protestuje w domach, m.in. zgłaszając przykłady mizoginii i seksizmu w sieci.
A takie zgłoszenia trafiają na podatny grunt, bo władze mediów społecznościowych w końcu uderzyły się w piersi i przyznały, że niczym nieskrępowana swoboda wypowiedzi w internecie przekłada się na coraz większą swobodę działania radykałów w realu. Oprócz wybryków Trumpa dowodów na to dostarczyła przede wszystkim pandemia koronawirusa. Każdemu przełomowemu wydarzeniu w historii świata towarzyszył wysyp teorii spiskowych, ale w czasach tradycyjnych mediów nie miały one aż takiej siły rażenia. Tysiące ludzi wierzyły, że lądowanie Amerykanów na Księżycu zostało nakręcone w studiu telewizyjnym, a John F. Kennedy został zastrzelony na zlecenie rządu. Tylko trudno im się było policzyć i znaleźć źródła, które potwierdzałyby ich przekonania. Tymczasem w 2020 roku, dzięki bezpłatnemu dostępowi do mediów społecznościowych i ich globalnemu zasięgowi, niemal każdy z nas natknął się na wypociny antycovidowców. Sądząc po liczbie tych, którzy nie wierzą w skuteczność maseczek albo wręcz przekonują o ich szkodliwości, nie wszyscy czytaliśmy je dla beki.
Dobrze, że media społecznościowe w końcu doceniły swój wpływ na rzeczywistość, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ich obecne zdecydowane ruchy to pokazówka po latach zaniedbań. Facebook i Twitter dziś oznaczają wpisy Trumpa i usuwają konta radykałów, ale w przeszłości przyłożyły rękę choćby do rozpowszechnienia teorii o szkodliwości szczepionek czy rozwoju subkultury inceli. Reddit, który miał swój udział w spopularyzowaniu teorii o „pizzagate” (rzekomej siatce pedofilskiej kierowanej przez Hillary Clinton, działającej w pizzerii, z której sztab demokratki zamawiał posiłki w czasie kampanii prezydenckiej), zamknął ostatnio dwa tysiące wątków dyskusyjnych z udziałem zwolenników Trumpa, ponieważ łamały reguły serwisu dotyczące mowy nienawiści. YouTube miewa problem choćby z patostreamerami, ale w tym roku pozbył się sześciu kanałów promujących rasizm, w tym konta byłego przywódcy Ku Klux Klanu Davida Duke’a. W tej sytuacji exodus radykałów z tych platform może cieszyć (choć nie do końca, o czym później), ale łatwo ich zrozumieć. Skoro przez lata mogli w mediach społecznościowych głosić, co chcieli, i nagle są blokowani, nie dziwi, że szukają innych kanałów komunikacji ze swoimi odbiorcami. Bo chyba nikt się nie spodziewał, że zmienią poglądy.
Jedną nogą tu, jedną tam
Co oferują im Parler, Gab.com czy Brand New Tube? Przede wszystkim wolność od cenzury rozumianą tak, jak rozumie ją środowisko alt-right. Chodzi więc nie tyle o prawo do głoszenia własnych poglądów, ile również teorii przeczących faktom.
Gab.com stał się bezpieczną przystanią choćby dla wyznawców QAnon (ich grupa liczy 18 tys. osób), czyli odświeżonej wersji mitu o światowym spisku. Tym razem pociągać za sznurki mają Żydzi, komuniści i pedofile mordujący dzieci, pandemia koronawirusa ma być wymyślonym przez nich sposobem na wprowadzenie New World Order (jak zauważają fani tej teorii, nie bez powodu trzy ostatnie litery w słowie „lockdown” czytanym od tyłu to NWO), a Donald Trump ma zrobić z nimi porządek, dlatego nie chcą dopuścić do jego powrotu do władzy.
czytaj także
W grupie znajdziemy newsa o tym, jak Chińczycy przekupili gubernatorów kilku amerykańskich stanów, co oczywiście doprowadziło do sfałszowania wyborów, albo informację, jakoby zwolennik Bidena i najprawdopodobniej członek Antify wjechał samochodem w tłum wyborców Trumpa w czasie wiecu w Wauwatosa w Wisconsin.
Członkowie grupy powołują się na wątpliwe źródła typu „Daily Street News” czy „Fresh American News”, a czasami strony, których nazwy mają kojarzyć się z istniejącymi mediami, jak „Fox6now”. Wynika to oczywiście z przekonania, że oficjalne kanały telewizyjne czy portale informacyjne kłamią i wspierają lewaków. Nie bez powodu jedna z najliczniejszych grup na Gab.com to „cenzura w internecie”. Liczy sobie niemal 24 tys. członków.
To nadal niewiele w porównaniu z Facebookiem (nazywanym na Gab.com „fascistbookiem”). Nieistniejący już profil Korwin-Mikkego obserwowało niemal 780 tys. osób, co czyniło go najpopularniejszym polskim politykiem na tym portalu. Niewiele mniej, bo 755 tys. użytkowników, śledzi facebookowe poczynania prezydenta Andrzeja Dudy. Swoich kont na Facebooku i Twitterze nie zamierza zamknąć również Trump. Prawica dobrze wie, że nie może sobie pozwolić na ostateczny rozbrat z tradycyjnymi mediami społecznościowymi, bo przynajmniej na razie nie jest w stanie wygenerować porównywalnego ruchu gdzie indziej. Dlatego wybiera metodę „hybrydową”: o założeniu kont na Parlerze Ivanka Trump czy posłanka PiS-u Anna Siarkowska uroczyście powiadomiły… na Twitterze. Także aktywny na Parlerze Korwin-Mikke wrócił na Facebooka i posługuje się mało dotąd używanym, anglojęzycznym kontem.
Wielu z nas marzy o FB i TT wolnych od uciążliwego „Otwórzcie oczy!!!1!!!1”, ale treści publikowane przez radykałów łatwiej jest kontrolować i nagłaśniać, kiedy mamy je w zasięgu jednego kliknięcia. Raczej nie ma szans, żeby przeciwnicy radykalnej prawicy w ramach obywatelskiej kontroli masowo założyli profile na Parlerze czy Gab.com i tam wypatrywali wpisów nawołujących do nienawiści czy niezgodnych z prawem. Nie chodzi tylko o to, że czytanie publikowanych tam rewelacji przyprawia o ból zębów wszystkich, którzy mają inne poglądy. Regulaminy obu serwisów dość mgliście opisują, czego na nich robić nie wolno. Zabraniają np. kierowania gróźb, ale już nie publikowania nienawistnych treści, które mogą być zapowiedzią niebezpiecznych działań lub skłonić do nich czytelników.
Konsekwencje takiej polityki poniósł Gab.com zmuszony do zawieszenia działalności po strzelaninie w synagodze w Pittsburghu 27 października 2018 roku. Zginęło w niej jedenaście osób, a sześć zostało rannych. Właśnie w tym serwisie swoje antysemickie wpisy publikował sprawca masakry, neonazista Robert Gregory Bowers. Władze Gab.com próbowały minimalizować straty, współpracując z FBI, ale odwróciły się od nich serwisy hostingowe i płatnicze, przez co serwis na miesiąc zniknął z sieci. Później bronił się przed atakami, zasłaniając się wolnością słowa i umywając ręce od sprawy Bowersa: „Media społecznościowe pokazują nam najlepszą i najgorszą stronę człowieczeństwa” – napisały władze serwisu w oświadczeniu.
Putin otwiera szampana, a pieniędzy brak
Dodatkowym wabikiem dla osób niemile widzianych na FB i TT jest fakt, że nowe społecznościówki obiecują przejrzystą politykę wykorzystywania danych. Ponieważ wielu zwolenników teorii spiskowych jest przekonanych, że Mark Zuckerberg chodzi na pasku Chińczyków, muszą być zachwyceni, że przechytrzyli system. Tymczasem jeśli przeczytać uważnie regulamin Parlera, nie ma tam nic, pod czym Facebook nie mógłby się podpisać. Dane użytkowników są zbierane po to, żeby administratorzy mogli „realizować i ulepszać swoje usługi” i „dostarczać personalizowane treści”, a także „do celów marketingowych i reklamowych” czy „dla ułatwienia transakcji i opłat”. Firma zastrzega również, że bez zgody właściciela nie udostępnia danych „nieafiliowanym trzecim stronom”. Oznacza to wszystko i nic; Facebook także jest źródłem danych dla milionów współpracujących z nim (czyli jak najbardziej „afiliowanych”) firm, a żeby bez przeszkód korzystać z jego narzędzi, raz po raz musimy udzielać na to zgody.
Rasizm, postprawda i teorie spiskowe – tego chce prawie połowa Amerykanów
czytaj także
Poza tym Parler ma w swojej krótkiej historii sporo epizodów, w których pojawia się wątek rosyjski. Jedną z osób, które reklamowały go i przyciągały do niego nowych użytkowników w pierwszym roku jego działalności, była dawna dziennikarka „Sputnika” Cassandra Fairbanks. Przed tegorocznymi wyborami prezydenckimi Reuters udowodnił, że rzekoma organizacja medialna Newsroom for American and European Based Citizens (NAEBC), której antybidenowski przekaz nie znalazł oddźwięku na Twitterze (jej profil przyciągnął ok. 200 obserwujących), za to cieszył się popularnością wśród entuzjastów Parlera i Gab.com (gdzie śledziło ją odpowiednio 14 tys. i 3 tys. osób), została założona przez Agencję Badania Internetu z siedzibą w Petersburgu. To ona miała maczać palce w wygranej Trumpa w poprzednich wyborach prezydenckich.
Z kolei polscy internauci zamieszczali w sieci screeny wykonane w czasie zakładania konta na Parlerze – widać na nich zdania z nieprzetłumaczonymi rosyjskimi słowami albo zadziwiające komunikaty typu: „Jak tylko twój Parley [tak na Parlerze nazywa się odpowiednik tweeta, czyli wpis – przyp. autorki] odbywa się w obróbce, wyślemy go w świat”. Wcześniej podobne kurioza pojawiały się na stronach nieudolnie tłumaczonych przez rosyjskie boty.
Nie wiadomo też nic pewnego o źródłach finansowania Parlera, który nie publikuje reklam, bo nie cieszy się zainteresowaniem reklamodawców. Ci w ostatnim roku masowo wycofywali się choćby z FB, oskarżając go o zaniechania w walce z mową nienawiści, więc byłoby dziwne, gdyby chcieli być kojarzeni akurat z jego bardziej radykalnym konkurentem. Założyciel platformy John Matze Jr w czerwcu stwierdził, że jego biznes nie przynosi zysków. Wcześniej wśród inwestorów, którzy mieli go finansować, wymieniano handlarza kryptowalutą Jeffreya Wernicka i prawicowego komentatora Dona Bongino. Jednak, według mediów, żaden z nich nie dysponuje odpowiednimi środkami.
Tylko nieco więcej wiadomo o finansach Gab.com, który ma utrzymywać się z subskrypcji (treści dostępne w sekcji GabPro są płatne), datków i postów „afiliowanych partnerów”. W latach 2017 –2018 kierownictwo serwisu dorobiło się dwóch milionów dolarów, sprzedając spekulatywne instrumenty ubezpieczeniowe na jednej z platform crowdfundingowych. Ta jednak, podobnie jak wcześniej Stripe czy PayPal, zerwała z nim współpracę po wydarzeniach w Pittsburghu. Gab.com stracił też wówczas 90 proc. dochodu z subskrypcji i znalazł się na krawędzi upadku. Starał się wejść na giełdę, ale nie dostarczył Amerykańskiej Komisji Papierów Wartościowych i Giełd kompletu danych, a po naciskach w tej sprawie wycofał wniosek. Od września 2019 roku serwis publikuje sponsorowane posty, których nie widzą subskrybenci GabPro.
Radykałowie o dwóch twarzach
To nie powiązania z Rosją czy niejasne sprawy finansowe są tu największym problemem.
Media społecznościowe stoją przed trudnym dylematem. Z jednej strony nie dziwi usuwanie przez nie treści o charakterze mowy nienawiści czy po prostu bredni, które nijak nie odpowiadają rzeczywistości. Z drugiej, taki kontent nie zniknie przez to z sieci. Niebezpieczeństwo polega na tym, że radykałowie w „starych” społecznościówkach mogą głosić umiarkowane, jak na swoje możliwości, poglądy, a w „nowych” to, co naprawdę myślą. Ci użytkownicy FB czy TT, którzy nie przeniosą się ze swoimi ulubieńcami na Parler czy Gab.com, poznają zatem tylko ich zdroworozsądkowe oblicze i na tej podstawie np. zagłosują na nich w wyborach. Niemożliwe? A jednak. Gdyby wyborcy dogłębnie studiowali życiorysy i poglądy popieranych przez siebie polityków, nie mielibyśmy „sierot po Konfederacji”, które zagłosowały na jej program gospodarczy, a potem oburzały się jej bezkompromisowym poparciem dla wyroku TK w sprawie aborcji. Istnienie alternatywnych mediów społecznościowych ułatwi kontrowersyjnym politykom i co gorsza, ludziom zwyczajnie niebezpiecznym, pokazywanie dwóch twarzy w zależności od oczekiwań followersów.
Dlatego z jednej strony smutny, a z drugiej dziwnie pocieszający jest fakt, że jednak nie wszystko przechodzi przez sito tradycyjnych mediów społecznościowych. Amerykańska organizacja VDare – oficjalnie antyimigrancka, w rzeczywistości po prostu rasistowska – publikuje dokładnie to samo na Parlerze i w swoich tweetach. Przynajmniej na razie Twitter nie nakłada na nią żadnych ograniczeń.