Jeśli walka o zmianę systemu oznacza zadarcie z elitami, to lewica niewiele tu zdziała, próbując naśladować populizm skrajnej prawicy, który przez te właśnie elity jest sponsorowany.
Kilkanaście lat temu polski socjolog Jan Sowa opublikował artykuł zatytułowany Łamiąc kod. Media a neoliberalny konsensus. Podejrzewam, że niewiele osób kojarzy ten tekst – to publikacja naukowa, część większego zbioru. Ale ja wracam do niego regularnie, bo omawiam go z kolejnymi rocznikami swoich studentów.
Tekst Sowy jest zwięzłym podsumowaniem problemów, z jakimi zmagają się prywatne media w dobie neoliberalizmu. Są uzależnione od upodobań odbiorców, a to skłania je do stawiania na sensacyjne treści, nawet tych mało ważnych z punktu widzenia interesu społecznego. Co gorsza, uwikłały się w relacje biznesowe – z reklamodawcami i swoimi bogatymi właścicielami. Wszystko to prowadzi to do różnego rodzaju patologii.
czytaj także
Sowa podaje przykład gazety „New York Daily News”, która zrezygnowała z publikacji negatywnego artykułu na temat firmy telefonicznej Bell Atlantic. Powód? Firma była jednym z reklamodawców gazety.
Polski socjolog stara się mimo wszystko podejść do sprawy optymistycznie. Zauważa, że internet to doskonałe pole do rozwoju mediów niezależnych, bo stosunkowo tanio można dotrzeć za jego pośrednictwem do wielu odbiorców. Możliwe więc, uważa, że tego rodzaju media zaczną wypierać tradycyjne molochy tracące z każdym rokiem na wiarygodności.
Z deszczu pod rynnę
Za każdym razem, kiedy czytam tekst Sowy, uderzają mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, jak aktualna jest jego diagnoza problemów prywatnych mediów. Po drugie, jak nieaktualna jest wizja internetu jako miejsca, które da odpór największym patologiom tradycyjnego rynku medialnego.
Prywatne media nadal są uwikłane w biznesowe relacje i nadal odbija się to negatywnie na ich działalności. By sięgnąć po niedawny przykład, Jeff Bezos zakazał redakcji „Washington Post” opublikowania tekstu z poparciem dla Kamali Harris. Pomijam pytanie o to, czy redakcje w ogóle powinny popierać kogokolwiek w wyścigu prezydenckim. Rzecz w tym, że decyzji o tym nie powinien podejmować autorytarnie właściciel-miliarder. Tym bardziej że zrobił to akurat wtedy, gdy jego firma, Blue Origin, rozmawiała się z kontrkandydatem Harris.
Sowa słusznie też przeczuwał, że internet rzuci wyzwanie tradycyjnym mediom. Właściwie wszyscy medialni giganci sprzed lat wpadli w większe lub mniejsze tarapaty. Spada ich oglądalność i liczba czytelników, spadają wpływy z reklam, spada zaufanie społeczne.
Dwa miliony proletariuszy przeciwko władzy elektoriatu. Imigranci to nowi robotnicy
czytaj także
Tylko że największymi zwycięzcami tych zmian wcale nie okazały się niezależne media z wizji Sowy. Nie, skorzystali na nich cyfrowi giganci: Meta (właściciel Facebooka i Instagrama), Alphabet (właściciel Google’a), X Elona Muska czy ByteDance (właściciel TikToka). Zamiast bardzo dużych mediów pod kontrolą grupki bogaczy dostaliśmy… jeszcze większe media pod jeszcze ściślejszą kontrolą bogaczy.
Rozwój wypadków w branży medialnej odzwierciedla szerszy trend.
W ciągu ostatnich 20 lat osłabło wiele elementów systemu, które od dawien dawna krytykowała lewica. W tę lukę weszli jednak ludzie, instytucje i ruchy, które są równie złe, a nawet pod pewnymi względami gorsze niż ich poprzednicy.
Świat X-a i Facebooka nie jest lepszy od świata CNN i „New York Timesa”; świat Trumpa i Orbana nie jest lepszy od świata Clintona i Blaira, a świat z elitami robiącymi Brexit nie jest lepszy od świata z technokratycznymi elitami wykorzystującymi unijne struktury do narzucania probiznesowych rozwiązań.
Tej sprawy lewica jeszcze nie przemyślała. A powinna to zrobić, bo inaczej może popełnić błąd, który zrobili liberałowie po kryzysie finansowym z lat 2007–2008: przywiązać się do nieaktualnego zestawu wyzwań politycznych.
Lewica nawykła do krytykowania systemu. Słusznie! Pora jednak zadać pytanie, jak radzić sobie z tymi, którzy na rozpadzie pewnych elementów tego systemu korzystają, aby jeszcze bardziej umocnić swoją i tak już znaczną władzę.
Być jak Trump?
Wiem, że niektórzy mają na to gotową odpowiedź. Otóż lewica powinna po prostu zastąpić fałszywą antysystemowość plutokratów w rodzaju Trumpa i Muska swoją prawdziwą antysystemowością, bo najwyraźniej jest zapotrzebowanie społeczne na ludzi walących bezwzględnie w elity.
Łatwiej to powiedzieć niż zrobić.
Część osób na lewicy z zazdrością spogląda na sukcesy tak zwanej populistycznej prawicy – ludzi takich jak Trump, Orbán czy w Polsce Jarosław Kaczyński. Uważają, że lewica też tak by mogła. Wystarczy, że stałaby się mniej akademicką i przeintelektualizowana, mniej elitarna, mniej zajęta sprawami kulturowymi, a bardziej skupiona na życiu i problemach klasy pracowniczej.
Zwolennicy takiego podejścia zazwyczaj widzą siebie samych jako tradycyjnych lewicowców – skupionych na kwestiach materialnego bytu. Takie analizy same są jednak wysoce niematerialne, bo pomijają kilka szczegółów. Choćby taki, że Trump miał wsparcie najbogatszego człowieka na świecie, największej stacji telewizyjnej w USA oraz jednej z najpotężniejszych machin partyjnych.
Ciemne Oświecenie i mafia z PayPala, czyli za co płaci Elon Musk
czytaj także
Zaryzykujmy tezę, że pieniądze i infrastruktura komunikacyjna mają znaczenie w polityce. Prowadzi to do niewygodnego pytania: kto konkretnie na lewicy mógłby pójść ścieżką Trumpa?
Wyobraźmy sobie, że Bernie Sanders wchodzi w tryb ostrej walki przeciwko elitom. Odcina się jednoznacznie od elit obu partii, wypina na kwestie kulturowe i generalnie jedzie po bandzie z retoryką, na kolejnych wiecach wyborczych wymieniając – tak jak Trump – z imienia i nazwiska osoby, z którymi rozprawi się po dojściu do władzy.
Który miliarder wsparłby Sandersa, tak jak Musk wsparł Trumpa? Nie tylko potężnymi wpłatami na partyjne konto, ale także przemianą jednego z największych portali społecznościowych w machinę promocyjną swojego kandydata? Czy jakaś wielka sieć telewizyjna wspierałaby Sandersa, tak jak Fox News wspierało Trumpa? Czy wreszcie Partia Demokratyczna stanęłaby za Sandersem równo w szeregu, tak jak Partia Republikańska stanęła za Trumpem, wspierając go w nawet najbardziej szalonych działaniach, jak podważanie wyniku wyborów z 2020 roku?
Wszystkie te pytania są rzecz jasna retoryczne. Wiadomo, że odpowiedź to duże „nie”. Za to, gdyby Sanders wyparł się wszelkich mniejszości, gdyby milczał o tych niewygodnych sprawach „kulturowych”, straciłby co najmniej połowę współpracowników i wolontariuszy, dla których są to rzeczy ważne i którzy właśnie o nie przyszli walczyć.
Miękki populizm nie jest odpowiednią metodą walki z twardym populizmem [rozmowa]
czytaj także
Może warto jednak przyznać, że w warunkach neoliberalnego kapitalizmu robienie populizmu, którego ostatecznym celem jest umocnienie władzy oligarchów, jest znacznie łatwiejsze niż robienie takiego populizmu, którego ostatecznym celem jest naruszenie interesów tych bogaczy?
Serio?
Stany Zjednoczone są najbardziej jaskrawym przykładem, bo tamtejsza polityka jest skrajnie uzależniona od pieniędzy wpłacanych przez prywatnych darczyńców. Nie sądzę jednak, żeby gdzie indziej sprawy miały się jakoś diametralnie inaczej.
Tym samym wracamy do wyjściowego dylematu. Jak ma sobie radzić lewica w świecie, gdzie nie tylko system, ale także polityka antysystemowa jest pod kontrolą elit?
Na początek dobrze byłoby się nie nabierać na retorykę oligarchicznych „antyelitarystów”. Niestety, najwyraźniej nie jest to takie oczywiste.
Wynik wyborów zależy tylko od pieniędzy. To nadal demokracja czy już oligarchia?
czytaj także
Jakiś czas temu Cenk Uygur, współtwórca lewicowego serwisu The Young Turks, wszedł w interakcję z Muskiem na platformie X. Uygur zaproponował, aby departament ds. wydajności rządu, na którego czele ma stanąć Musk, zainteresował się wydatkami Pentagonu. Musk w odpowiedzi wyraził ogólne zainteresowanie tematem. Co doprowadziło Uygura do ciekawych wniosków:
„Poprosiłem @elonmusk, żeby powierzył mi zadanie cięcia budżetu Pentagonu. A on odpowiedział: jakie masz sugestie? Prowadzę największą lewicową sieć online i żaden lider Partii Demokratycznej NIGDY mnie o to nie zapytał […] Która strona wydaje się bardziej otwarta i inkluzywna? Która strona wydaje się bardziej gościnna, a która stara się cię odepchnąć, jeśli choć trochę nie zgadzasz się z ortodoksją? Która strona prosi o sugestie, a która żąda podporządkowania i posłuszeństwa?”.
Serio?
Wpadanie w dziecinny zachwyt, bo najbogatszy człowiek świata napisał nam kilka słów na platformie społecznościowej, to ostatnia rzecz, której potrzebuje lewica. Tym bardziej, gdy ten zachwyt prowadzi do wygadywania głupot o otwartości Partii Republikańskiej i Muska. Mówimy o organizacji, która wykosiła ze swoich szeregów każdego, kto nie ugiął kolana przed Trumpem (włącznie z liderką republikanów w Kongresie, córką byłego wiceprezydenta), oraz o człowieku, który przechwala się tym, że kiedy jego pracownicy domagają się lepszych warunków, to on ich zwalnia.
Zmiana reguł gry
Na poziomie przekazu sprawa zdaje się jasna – nie nabierać się na rzekomą antysystemowość populistycznej prawicy. Nie łudzić się, że można wraz z nią rozmontować zły system i zbudować lepszy.
Bo kiedy ludzie tacy jak Trump mówią o rozmontowaniu systemu, to prędzej chodzi im o rozwalenie powszechnych programów szczepień lub sprywatyzowanie poczty niż o walkę z nierównościami i podziałami klasowymi. Czy trzeba dodawać, że Musk nie ma zamiaru poprawiać warunków bytowych pracujących biednych?
Ale retoryka to ta łatwiejsza część. Jak pisałem, naiwnością jest sądzić, że odpowiednio dobrane komunikaty, same w sobie, dadzą zwycięstwo w polityce.
Być może warto wrócić do rozważań Erika Olina Wrighta, amerykańskiego socjologa marksistowskiego. Kiedy zastanawiał się, jak możemy wyjść poza kapitalizm, stwierdził, że jednym ze sposobów jest stopniowe poszerzanie tych obszarów społeczeństwa, które już teraz wychodzą poza logikę kapitału. Nie chodzi tylko o starą, socjaldemokratyczną taktykę uczłowieczania kapitalizmu przez wprowadzanie programów socjalnych i usług publicznych. Poszerzanie luk w kapitalistycznym systemie to także zmienianie go od wewnątrz w taki sposób, aby ułatwić organizowanie antysystemowego oporu bez ryzyka, że zostanie przejęty przez oligarchów w rodzaju Muska.
Dobrą wskazówkę dają początki ruchu robotniczego. Kiedy na przełomie XIX i XX wieku pracownicy ogłaszali strajk, to często ich głównym postulatem nie było zwiększanie zarobków, płatne zwolnienia chorobowe czy poprawa bezpieczeństwa. Nie: głównym żądaniem była zgoda na założenie związków zawodowych i na uznaniu prawnej zasadności tych związków. Pracownicy wiedzieli, że jeśli zmienią pole gry w taki sposób, że nagle znajdzie się na nim nowy, duży gracz – związki – to łatwiej będzie im potem realizować postulaty polepszające warunki pracy.
Każda, nawet najmniejsza reforma zwiększająca siłę prawną związków zawodowych, zmniejszająca prawne możliwości ingerowania miliarderów w proces wyborczy, rozbijająca medialne monopole, ułatwiająca uczestnictwo w polityce ludziom z klasy pracowniczej – to krok w stronę społeczeństwa, w którym szanse staną się choć odrobinę bardziej wyrównane.
czytaj także
Takie podejście z pewnością spotka się z podobną krytyką co tradycyjne reformatorskie podejście socjaldemokracji – że to tylko pudrowanie zasadniczo złego systemu.
Ale jeśli ktoś na serio chce znieść ten system, to musi się zmierzyć z problemem, że w obecnych warunkach kapitalistycznych każda próba jego obalenia zostanie natychmiast przechwycona przez ludzi pokroju Muska. Lub – co już się dzieje – skończy się oskarżeniem o terroryzm.
Próba zmiany reguł gry przeprowadzana od wewnątrz systemu nie jest pójściem na zgniły kompromis i porzuceniem ambicji głębszej zmiany, ale warunkiem koniecznym do takiej zmiany.