Świat wymyka się spod kontroli. Czy demokracja przetrwa warunki hybrydowe?

Obywatele nie mają poczucia, że ich głos ma jakiekolwiek znaczenie. Nie wierzą też, że to od działań rządów zależy ich przyszłość.
Jan Zielonka
Fot. Cristian Ibarra Santillan/flickr.com

Spiętrzone kryzysy wymagają adekwatnej reakcji, ale naładowana emocjonalnie polaryzacja utrudnia prowadzenie polityki, która cieszyłaby się powszechnym poparciem. Poczucie bezsilności wymaga terapii społeczno-psychologicznej, a nie – politycznej.

\

W niedawnym wywiadzie dla magazynu „New Statesman” były szef izraelskich służb bezpieczeństwa wewnętrznego Ammi Ajjalon z rozbrajającą szczerością wyznał: „Trzeba założyć, że czeka nas wojna z Hezbollahem. I to nie dlatego, że Hezbollah albo my chcemy tej wojny, ale dlatego, że tracimy kontrolę”.

Owo poczucie bezsilności nie ogranicza się do Libanu czy konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Nie chcieliśmy wojny z Rosją, ale straciliśmy wszelką kontrolę nad drapieżnym zachowaniem prezydenta Putina. Wiemy, że niekontrolowane rynki mogą się ponownie załamać, siejąc ogromne spustoszenie społeczne, jednak brak nam narzędzi, które mogłyby przywołać globalne rynki do porządku.

Zdajemy sobie sprawę z potwornych implikacji zmian klimatycznych, jednak nieustannie migamy się od zobowiązań ekologicznych pod presją firm, rolników i fanów samochodów na silniki spalinowe. Ubolewamy nad gwałtownym, nieokiełznanym rozwojem sztucznej inteligencji, a jednak wolimy czekać z założonymi rękoma na to, co się stanie. Choć spodziewamy się kolejnego kryzysu zdrowotnego wywołanego przez nowe wirusy lub antybiotykooporne patogeny, powolny rozkład publicznej ochrony zdrowia trwa w najlepsze.

Monbiot: To już postanowione. Nikt nie odwoła katastrofy

Takie poczucie bezsilności wymaga terapii społeczno-psychologicznej, a nie – politycznej. Katastrofiści pod żadnym pozorem nie wierzą w lepszą przyszłość. Słynni pesymiści, tacy jak Thomas Hobbes,  uważali, że na sytuację mogą i powinny wpływać władze: w „stanie naturalnym”, bez Lewiatana, życie było „samotne, ubogie, paskudne, brutalne i krótkie”, toczyła się wojna „wszystkich ze wszystkimi”. Niestety dziś niewielu jest takich, którzy byliby przekonani, że przyszłość jest w rękach rządów.

W latach 80. XX wieku uważano mnie za naiwnego optymistę, kiedy twierdziłem, że strajki polskich robotników czy ludzkie łańcuchy z płonącymi świecami w krajach nadbałtyckich doprowadzą do upadku Związku Radzieckiego albo zburzą Mur Berliński. Wciąż wierzę, że bogata, wykształcona Europa może pokonać aktualny polikryzys. Udało nam się zapobiec przejęciu przez Rosję całej Ukrainy, zahamowano europejski kryzys zadłużenia w latach 2009–2010, nieustannie wynajdywane są nowe leki, a przyjęte niedawno unijne prawo regulujące sztuczną inteligencję zapewni obywatelom pewien poziom ochrony przed nowymi technologiami naruszającymi prywatność.

Nie sposób jednak zaprzeczyć temu, że na naszych oczach dochodzi do wycofywania się z postulatów europejskiego Zielonego Ładu, co będzie miało tragiczne konsekwencje w średnim i długim okresie. Wyścig zbrojeń nabiera tempa, wycofywane są środki budowy zaufania, co zwiększa prawdopodobieństwo wybuchu lub wypowiedzenia wojny. Kryzys finansowy i migracyjny udało się opanować, jednak ich przyczyny nie zostały rozwiązane w sposób satysfakcjonujący, więc problemy te mogą powrócić ze zdwojoną siłą.

Co więcej, poszczególne wyzwania wzajemnie się napędzają. Można się oczywiście zastanawiać, na ile zagrożenie jest poważne, kwestionując apokaliptyczne proroctwa. Jednak nie da się raczej zaprzeczyć, że doszło do nawarstwienia fundamentalnych problemów, które nie znikną bez odpowiedniej reakcji. Jak wpakowaliśmy się w tę kabałę?

Błędne założenia

Za opłakany stan rządów zazwyczaj obarczani są niekompetentni, a wręcz kierujący się złymi intencjami politycy. Problem w tym, że oskarżamy o to różnych polityków w zależności od własnych poglądów ideologicznych. Wyborcy liberałów z partii centro-prawicowo-lewicowych zarzucają populistom nacjonalizm, a nawet ksenofobię, uprawianie postprawdy czy też jawne kłamstwa, a także tendencje autorytarne, mające doprowadzić do upadku demokracji. Wyborcy populistów oskarżają liberałów o ignorowanie zwykłych ludzi i przekazywanie jeszcze większej władzy rynkom i instytucjom niewybieralnym lub niedemokratycznym, takim jak Komisja Europejska, banki centralne czy trybunały konstytucyjne. Mają liberałom za złe otwieranie granic dla „nielegalnych” migrantów, „dotowanych” chińskich produktów i „obcych” kultur.

Owa nacechowana emocjonalnie polaryzacja utrudnia prowadzenie polityki, która cieszyłaby się przytłaczającym, powszechnym poparciem, bez czego trudno stawiać czoła nawarstwiającym się problemom w sposób zdecydowany, spójny, trwały i ponadpartyjny. Niestety, nawet wtedy, gdy populiści i liberałowie łączą siły, problemy nie znikają – co sugeruje, że polaryzacja stanowi tylko jeden z czynników odpowiedzialnych za naszą słabą kontrolę nad całym tym zamieszaniem.

Pełnoskalowa inwazja rosyjska na Ukrainę doprowadziła na przykład do przedziwnych mariaży politycznych, jak choćby niemieckiego socjaldemokratycznego kanclerza Olafa Scholza ze skrajnie prawicową włoską premierką Giorgią Meloni w szeregach europejskiej opozycji. Jednak nawet ten wspólny front nie powstrzymał rosyjskiej agresji, przynosząc tragiczne konsekwencje nie tylko dla Ukrainy, ale samej Unii Europejskiej.

Jestem daleki od tego, by nawoływać do wysłania europejskich wojsk do Ukrainy albo porzucenia jej na pastwę losu. Sugeruję tylko, że pewne posunięcia polityczne, choć przyświecały im dobre intencje, oparto na kilku błędnych założeniach. Uważano na przykład, że Ukraina może się skutecznie bronić bez atakowania Rosji wewnątrz jej granic. Wysłanie do Ukrainy broni ofensywnej, a nie tylko defensywnej, słusznie uznawano za potencjalną eskalację konfliktu – wynikało z tego jednak, że koszty prowadzenia wojny były dla Rosji znośne. Koszty te okazały się jeszcze bardziej ograniczone z powodu umiarkowanej skuteczności naszych sankcji. Sankcje gospodarcze stanowią przekonującą alternatywę dla bezpośredniego zaangażowania wojskowego, jednak nie da się powstrzymać agresora wyłącznie za ich pomocą.

Fakty i mity na temat protestów rolników

Iluzoryczne było również przekonanie, że europejskie społeczeństwa poradzą sobie z kosztami wojny bez istotnego wsparcia publicznego. Napływ uchodźców czy choćby zboża z Ukrainy miał dotkliwy wpływ na wiele pomijanych grup społecznych. Pieniądze inwestowane w Ukrainie również pochodzą z cudzych kieszeni. Niewiele zrobiono na rzecz równego podziału tych kosztów. Niezadowoleni obywatele przyszykowali bunt dla wywarcia presji na rządy i prowadzoną przez nie politykę.

Płonne okazały się także nadzieje, że świat pomoże Europie poradzić sobie z problemem na wschodniej granicy. W Afryce, na Bliskim Wschodzie, w Ameryce Łacińskiej i Azji próżno szukać solidarności z bogatą, samolubną Europą. Nawet w USA, choć pod koniec kwietnia amerykański Kongres zatwierdził w końcu pomoc, panuje powszechne przekonanie, że Ukraina to tak naprawdę problem Europy. A trudno zrobić na Putinie jakiekolwiek wrażenie bez stojącej w gotowości europejskiej armii.

Wady demokracji

Nasza wyraźna bezradność w zabezpieczaniu wschodnich granic Europy pokazuje, że trudno odzyskać kontrolę nad podstawowymi kwestiami tylko przez zjednoczone przywództwo liderów kierujących się szczytnymi celami. Być może demokracja nie jest już w stanie zaspokajać oczekiwań obywateli w panujących obecnie warunkach „hybrydowych”. Może trzeba się pogodzić z tym, że to Chiny, nie Europa, będą grały pierwsze skrzypce w XXI wieku.

Choć jednak autokracje takie jak Chiny czy Rosja potrafią narobić wiele złego, z doświadczenia kogoś, kto żył po „złej stronie” żelaznej kurtyny, wiem, że potęga takich mocarstw bywa pozorna. Najważniejszym źródłem władzy jest wiedza, której potrzebna jest swoboda myślenia i dyskutowania. Zresztą, jak błyskotliwie zauważył kiedyś napoleoński minister spraw zagranicznych, książę Talleyrand: „Bagnetami można wszystko załatwić, ale do jednego się nie nadają – nie można na nich usiąść”. Historia uczy, że ludzie prędzej czy później zaczną domagać się wolności, a wtedy autokracje zadrżą w posadach.

Poliamoryczna geopolityka czasu wojny, czyli świat wartości „à la carte”

Władza to pojęcie względne, a nie – absolutne. Autokracje mogą być silne, kiedy demokracje słabną. Wady demokracji absorbują mnie przede wszystkim dlatego, że podkopują naszą największą przewagę nad autokracjami. Co możemy zrobić, by poprawić demokratyczne rządy?

Po pierwsze, trzeba zlikwidować polaryzację, która uniemożliwia osiąganie rozsądnych kompromisów, prowadzących do nowych umów społecznych. Rząd, którego fundamentem nie jest umowa społeczna, jest słaby i arbitralny. Rządy demokratyczne muszą być sprawowane nie tylko dla ludzi, ale także przez ludzi. Wybory prowadzą do zmiany rządu, jednak obywatele nie mają poczucia, że ich głos ma jakiekolwiek znaczenie. Dlatego właśnie większość obywateli Europy nie jest zadowolona z tego, jak działa demokracja w ich kraju. Jeżeli uważamy, że dzięki zjednoczonej Europie będzie nam łatwiej odzyskać nieco kontroli nad chaosem, potrzebna nam jest prawdziwa umowa społeczna na poziomie unijnym. Jednak obecny renesans nacjonalizmu i suwerenizmu nie wróży nic dobrego.

Po drugie, musimy poszerzyć horyzonty czasoprzestrzenne demokracji. Rządy demokratyczne są wciąż trzymane w ryzach przez granice państw narodowych i dbają o krótkowzroczne interesy aktualnych wyborców. Nic dziwnego, że w pędzącym na złamanie karku świecie coraz ściślejszych powiązań i sieci demokracja kuleje. Jak rząd jednego kraju może skutecznie regulować działalność dużych ponadnarodowych koncernów? Pomyślna polityka migracyjna wymaga długofalowego zaangażowania ze strony różnych odległych od siebie podmiotów, które zajmą się takimi przyczynami migracji jak wojna czy ubóstwo. Zmiany klimatyczne dotkną przede wszystkim przyszłe pokolenia, które nie mogą głosować w żadnych wyborach, dlatego nie trafiają na polityczne radary. Internet zmienił pojęcie czasu i przestrzeni, a tymczasem demokracja wydaje się tego nie zauważać. Trzeba coś z tym zrobić.

Leder: Tam, gdzie sytuacja rewolucyjna nie znajduje politycznej artykulacji, nadchodzi wojna

Po trzecie, nie wolno nam zaprzestać wysiłków we wspieraniu demokracji za granicą. Należy je wręcz zintensyfikować. W dzisiejszym „płaskim świecie” potrzebujemy prawdziwych partnerów, którzy pomogą nam utrzymać pokój, zapewnić sprawiedliwość społeczną i zrównoważony rozwój. Po katastrofalnej próbie zaprowadzenia demokracji w Afganistanie i Iraku niektórzy opowiadają się za powrotem do la géopolitique de grand-papa, opartej na strategicznych sojuszach, w tym również z autokratami, inni zaś wolą koncentrować się na własnych strefach wpływu. Jednak egocentryczna UE z obsesją na punkcie własnych problemów raczej nie przyciągnie zbyt wielu zwolenników, zaś flirtowanie z autokratami jest nie tylko niemoralne, ale wręcz głupie: czyżbyśmy zapomnieli już o tragicznej historii naszych „strategicznych sojuszy” z Rezą Pahlawim (Iran), Zajnem al-Abidin ibn Alim (Tunezja) czy Muammarem Kaddafim (Libia)?

Najlepszy sposób na popularyzację demokracji to dawanie przykładu. Jeśli uda nam się pokazać, że demokracja potrafi tworzyć umowy społeczne prowadzące do pokoju i dobrobytu, być może skuszą się na nią również narody w innych zakątkach świata. Europa nie odzyska swojego seksapilu przez wygłaszanie protekcjonalnych przemówień i oferowanie paternalistycznych funduszy.

**
Jan Zielonka jest profesorem politologii i stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Weneckim, Ca’ Foscari oraz Uniwersytecie Oksfordzkim. Jego najnowsza książka nosi tytuł The Lost Future and How to Reclaim It (Yale University Press, 2023).

Artykuł jest wspólną publikacją magazynów Social Europe i IPS-Journal. Z angielskiego przełożyła Dorota Blabolil-Obrębska.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij