Przełączamy pstryczki w mózgu.
Jakub Dymek: Kolorado na początku lat 2000 wprowadzało pierwsze zmiany w sprawie legalizacji marihuany dla celów medycznych, by niecałe 15 lat później zalegalizować marihuanę także dla celów rekreacyjnych. Jak do tego doszło?
Josh Stanley: W Kolorado za legalizacją, szczególnie po 2010 roku, opowiadała się większość obywateli, w tym także duża grupa przedsiębiorców, która miała nadzieję na to, że otworzą własne placówki i sklepy z marihuaną. W pewnym momencie zebrało się 1200 wniosków o zgodę na prowadzenie takiego biznesu. 1200 sklepów i placówek z marihuaną w stanie liczącym 5 milionów ludzi, wyobrażasz to sobie? To jak kilkaset nowych Starbucksów w samej Warszawie – nie za mądry pomysł. Stało się jasne, że prawo do użytkowania marihuany w celach medycznych narobiło wielu ludziom apetytu i rozpętało prawdziwy szał związany z perspektywą legalizacji. A tym wszystkim, którzy wcześniej walczyli o możliwość stosowania marihuany do celów leczniczych, nie o to przecież chodziło. Patrząc na to z tej perspektywy: Kolorado się trochę pospieszyło.
Stan jest teraz kojarzony z rekreacyjną trawką, którą w końcu całkiem zalegalizowano w 2014 roku, a cały sens reformy medycznej gdzieś się po drodze zagubił. Jeśli możesz kupić sobie jointa w sklepie, to po co specjalistyczne placówki z medyczną marihuaną, po co recepty? Jeśli ja, przedsiębiorca działający w obszarze terapeutycznego użycia kannabinoidów, hoduję marihuanę jako lek na epilepsję, mogę mieć tylko sześć krzewów. Ale ktoś, kto hoduje je, żeby sprzedawać jointy, może mieć ich tyle, ile tylko zechce! To jest postawione na głowie.
I dlatego mówię, że prawo liberalizowano w złej kolejności: najpierw należałoby umożliwić szersze medyczne zastosowanie marihuany, a dopiero potem znieść limity dla komercyjnych plantatorów i sektora rekreacyjnego.
Nie mówię, że legalizacja była złym pomysłem, ale z punktu widzenia medycznego zastosowania marihuany cofnęła nas, a nie popchnęła do przodu.
Republikanie pokazują was palcem i mówią, że legalizacja to zły pomysł?
Tak. „Widzicie, oni się pomylili” – mówili w ten sposób właściwie cały czas. Ale, paradoksalnie, to właśnie po ubiegłorocznej legalizacji – przy wszystkich jej wadach – coś zaczęło się zmieniać. Zorientowani na budżet konserwatyści nie mogli nie zauważyć, że wpływy podatkowe z samej legalizacji w 2014 roku wyniosły 75 milionów dolarów. Stan Kolorado nadrobił deficyt budżetowy, a wskaźniki przestępczości poszły w dół. Spadła też liczba stłuczek drogowych. „Może to jednak nie jest taki zły pomysł, skoro są w tym takie pieniądze” – zaczęli się zastanawiać. Co więcej, także konserwatyści widzą pożytek w tym, że spada odsetek młodzieży sięgającej po marihuanę. A spada, ponieważ „zioło” nie jest już dłużej tabu i nie ma wokół niego żadnej tajemnicy. Za to problemem wciąż są metamfetamina czy heroina.
Gdzie w takim razie legalizacja udała się lepiej niż Kolorado?
W stanie Nowy Jork, bez wątpienia. Tam możesz dla pacjentów hodować bez ograniczeń, ale pod warunkiem, że to, co sprzedajesz, ma tylko zastosowanie medyczne. Czyli: nic do palenia, nic do jedzenia, żadnych ciasteczek i lizaków z marihuaną, które – co gorsza – są opakowane w kolorowy i atrakcyjny dla dzieci sposób. W Nowym Jorku możesz produkować koncentrat, pakować go jak lek, i wprowadzać na rynek jak lek. Nie oszukujmy się, jesteśmy dorośli, nie bierzemy przecież witamin dla dzieci z Flinstone’ami na etykiecie, prawda?
Może niektórzy by chcieli?
Możliwe, ale w odpowiedzialnym podejściu do tematu chodzi także o twardą naukę: trzeba zrobić badania, opracować dawkowanie i przepisać kurację. Palenie to nie jest żadna kuracja, nie możesz wyliczyć liczby „buchów” marihuany na palcach i w ten sposób sobie ją dawkować. Zresztą palenie czegokolwiek jest rakotwórcze, więc to jakby z definicji nie jest specjalnie zdrowy pomysł. Ludzie patrzą na nas czasami jak na hochsztaplerów próbujących wcisnąć im „cudowną maść na wszystko”. A prawda jest taka, że kannabinoidy mają wpływ właściwie na wszystko – potwierdziło to odkrycie układu endokannabinoidowego w 1993 roku. Chodzi o to, że substancje aktywujące różnorodne funkcje mózgu poprzez ten właśnie układ – kontrolujące mechanizmy zarówno fizyczne, jak i psychiczne – da się wyprodukować z konopi.
Jak właściwie ma wyglądać ten zbawienny w skutkach proces? Na razie słyszę same skomplikowane terminy…
Weź to, co myślisz o marihuanie, całe swoje wyobrażenie o jointach i wyrzuć to do kosza. W to miejsce wchodzi biotechnologia. Zaawansowana nauka.
Pomyśl, że masz w mózgu takie pstryczki, które włączają funkcje fizjologiczne. I że substancje zawarte w marihuanie są najbliższym znanym zastępnikiem tego, czego nasz mózg potrzebuje do włączania tych pstryczków.
Jak już to wiesz, musisz zastanowić się, jak z ponad czterystu składników marihuany wydestylować te, które są wyjątkowe dla tej rośliny, a z nich wybrać te, które mają działanie lecznicze i są bezpieczne. THC, CBD, CBN mogą na nas oddziaływać na różne sposoby, ta pierwsza substancja jest znana z działania psychoaktywnego, ale kannabinoidy stosuje się leczniczo przy wielu dolegliwościach – przeciwbólowo czy antyepileptycznie, także w przypadku epilepsji dziecięcej [ang. Severe myoclonic epilepsy of infancy, syndrom Draveta].
I stosujecie marihuanę właśnie w przypadkach epilepsji dziecięcej. Jak to wygląda?
Trzymamy dzieci za nos i wdmuchujemy im dym z jointów w płuca. Oczywiście żartuję.
Destylujemy tylko mikroskopijną – taką, jaka jest potrzebna w pediatrycznym zastosowaniu – dawkę CBD i w postaci rozpuszczalnej kropelki podajemy dziecku doustnie, pod język. Dziecko, które wcześniej było w stanie komy epileptycznej, budzi się właściwie od razu. Z czasem ataki stają się coraz rzadsze, stopniowo mały pacjent lub pacjentka mogą wrócić do relatywnie normalnego funkcjonowania. Wychodzą z męki kilkudziesięciu napadów dziennie.
Zalet CBD jest więcej: substancja ta oddziałowuje na komórki rakowe, może pomagać przy chorobach autoimmunologicznych, Parkinson, Alzheimer, toczeń, cukrzyca. W odniesieniu do każdej z tych chorób prowadzone są nowe badania, które mogą wykazać zaskakującą skuteczność kannabidoidu…
Ale FDA [amerykańska agencja dopuszczająca leki do obrotu – przyp. JD] nie uznaje tego sposobu leczenia.
FDA nie spieszy się, żeby uznać substancję, która wciąż jest nielegalna w połowie stanów. Jeśli FDA coś zatwierdza, to zazwyczaj wychodzi to od wielkiej korporacji farmaceutycznej, która – gdyby się dało – opatentowałaby również kannabinoidy, dodała mnóstwo efektów ubocznych i wciskała to ludziom pod własną marką. Tak to po prostu działa.
Czyli na drodze wprowadzenia terapii opartych na marihuanie stoją amerykańskie korporacje farmaceutyczne?
Ależ oczywiście. To największe lobby na świecie. Jeśli mamy roślinę, która może pomóc naszemu organizmowi, aby leczył się sam, to czy to nie jest dla nich coś strasznego? Przez dziesięciolecia starali się wynaleźć lek na każdy symptom: przebierasz nogami w nocy, cieknie ci z nosa, cierpisz na bezsenność? Weź pigułkę. Na wszystko mieli pigułkę.
Przemysł farmaceutyczny to wielkie pieniądze, jasna sprawa, ale medyczna marihuana to też biznes i ty jesteś tego biznesu częścią.
Oczywiście, że medyczna marihuana to też rynek, a ja zajmuję na tym rynku dobrą pozycję. Poświęciłem temu swoje życie. Jak byś zobaczył dziecko, któremu nie dawano szans na dożycie piątego roku życia, też byś pomyślał: „Nic mnie nie zatrzyma, muszę to dalej robić”. Gdybyś zobaczył ludzi, którym w leczeniu nowotworów nie pomogła chemioterapia i farmaceutyki, dawano im trzy miesiące, a od siedmiu lat żyją dalej i mają remisję…
…no to teraz musisz sam przyznać, że to brzmi jak magia.
Tak, tak właśnie to brzmi. Ale układ endokannabinoidowy to żadna magia. Insulina też była kiedyś wynalazkiem, ale gdy przyjęła się jako uznany sposób leczenia, pomogła milionom ludzi. Dziś mamy wielki problem, by w naszym uzależnieniu od chemikaliów uznać naturalne środki – takie choćby jak marihuana – za skuteczne w leczeniu.
Dlaczego nie zajmują się tym amerykańskie uniwersytety?
Bo nie mogą. Nie mogą przeprowadzić badań na poziomie federalnym, jeśli substancja nie jest uznawana za legalną na poziomie federalnym. Dlatego jeździmy do Polski, Urugwaju, Hiszpanii, na Jamajkę – wszędzie, gdzie moje dane z dziesięcioletniej praktyki można skonfrontować z badaniami, które mogą je potwierdzić. Lekarze i akademicy nie mogą się doczekać, żeby móc prowadzić kliniczne badania porównawcze z użyciem marihuany, bo nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiono w USA. Następne dwanaście, osiemnaście miesięcy będzie kluczowe.
A co byś chciał w tych nadchodzących, kluczowych miesiącach osiągnąć?
Plan maksimum jest oczywiście taki, żeby żadne potrzebujące dziecko nie musiało czekać na leczenie ataków epilepsji przy pomocy CBD. Cel numer dwa: zmiana prawa. Numer trzy: edukacja. Chcę kontynuować działalność edukacyjną na temat medycznego zastosowania marihuany. Numer cztery: empiryczne dane z testów klinicznych, które podeprą to, o czym od dawna mówię i do czego staram się przekonać przez moje doświadczenie i historie dzieci, którym pomogliśmy.
Josh Stanley – aktywista zajmujący się legalizacją marihuany i przedsiębiorca w sektorze marihuany medycznej.
**Dziennik Opinii nr 92/2015 (876)