To nie przypadek, że bogacze narzucają społeczeństwu skrajnie konserwatywne wartości i sprzeciwiają się wspólnotowym dążeniom do emancypacji i równości. Kapitalizm nie przetrwałby w prawdziwej demokracji.
Dlaczego oligarchowie łożą na działania mające na celu osłabienie demokracji i zastąpienie jej plutokracją? Czy chodzi tylko o pieniądze? A może istnieje jakiś głębszy, rzadko brany pod uwagę powód? Wyjątkowy raport z dochodzenia przeprowadzonego przez documented.net pokazuje, jak chorobliwie bogate rodziny oraz należące do nich firmy i fundacje finansują inicjatywy zmierzające do ograniczenia lub tłumienia demokracji w całych Stanach Zjednoczonych.
W artykule opublikowanym we współpracy z „Guardianem” autorzy raportu zauważają: „Aktywistyczne skrzydło Heritage Foundation, wpływowego konserwatywnego think tanku z siedzibą w Waszyngtonie, wydało w 2021 roku ponad 5 milionów dolarów na lobbing. Celem tych działań było blokowanie federalnych przepisów dotyczących praw wyborczych i […] propagowanie skrajnie prawicowego programu wzywającego do stosowania agresywnych środków odbierania praw wyborczych lub utrudniania głosowania w kluczowych stanach”.
Jak można dowiedzieć się z raportu, fundacja odniosła na tym polu znaczące sukcesy.
Nie mamy pana na liście i co nam pan zrobi? Jak się odbiera prawo wyborcze w USA
czytaj także
Starania te, rzecz jasna, nie ograniczają się do jednego think tanku, który został wymieniony w raporcie. Wysiłki mające na celu utrudnianie głosowania i paraliżowanie innych form uczestniczenia w demokracji ludziom, których drugi prezydent Stanów Zjednoczonych John Adams nazywał „motłochem”, mają się świetnie w całej Ameryce – od Donalda Trumpa aż po republikańskich urzędników najniższego szczebla.
Dlaczego tak jest? Dlaczego część bogaczy tak usilnie sprzeciwia się demokracji?
Większość ludzi, w tym wiele osób w mediach, żywi przekonanie, że bogaci chcą po prostu wpływać na ustawodawstwo dla własnych korzyści – na przykład po to, by nie dopuścić do znaczącego wzrostu podatków, który uszczupliłby ich majątki. Z pewnością dla niektórych z nich jest to główny motyw. Nie jest to jednak cała prawda.
Nie mogę (i nie śmiałbym) twierdzić, że przejrzałem na wylot osobiste motywy kierujące majętnymi osobami wykładającymi środki na działania, których celem jest utrudnienie udziału w wyborach czarnym, Latynosom, seniorom i młodzieży. Jednak historia podpowiada, że wiele z tych osób usiłuje nie tylko ograbić Amerykę, ale ją „ustabilizować”.
Bogaci obawiają się, że Ameryce szkodzi nadmiar demokracji.
„Kryzys demokracji” to nie jej deficyt, ale nadmiar
Współczesny kontekst tego problemu zaczyna się u progu lat 50., kiedy to konserwatywny myśliciel Russell Kirk wysunął zaskakującą hipotezę, która fundamentalnie odmieniła nasz kraj i świat. W owym czasie amerykańska klasa średnia rozrastała się szybciej niż jakakolwiek klasa średnia w dziejach ludzkości, zarówno jeśli chodzi o jej liczebność, jak i dochody oraz ogólny poziom zgromadzonego bogactwa. Co więcej, klasa średnia powiększała swój majątek i dochód szybciej niż górny 1 procent społeczeństwa.
Kirk i jego koledzy, tacy jak wpływowy konserwatywny komentator William F. Buckley, przekonywali, że gdy klasa średnia i mniejszości staną się zbyt zamożne, poczują się na tyle bezpiecznie i swobodnie, że aktywnie włączą się w procesy polityczne, tak jak dotąd czynili to wyłącznie ludzie bogaci. Konserwatyści uznali, że taka ekspansja demokracji doprowadziłaby do całkowitego załamania się porządku społecznego, wywołując chaos, zamieszki, a być może nawet upadek republiki.
czytaj także
Pierwszy rozdział książki Kirka z 1951 roku pt. Konserwatywny umysł traktuje o Edmundzie Burke’u, brytyjskim konserwatyście, któremu w 1793 roku, na krótko przed aresztowaniem w czasie rewolucji francuskiej, dwutygodniową wizytę złożył filozof i wielki orędownik rewolucji, Thomas Paine. Paine był tak oburzony argumentami Burke’a, że ich obaleniu poświęcił całą książkę zatytułowaną Prawa człowieka. Pozycja ta do dziś nie przestaje być wznawiana, podobnie zresztą jak pisma samego Burke’a.
Burke bronił m.in. ograniczeń brytyjskiej demokracji w zakresie tego, kto ma prawo głosować lub kandydować na urząd oraz obowiązującej płacy maksymalnej. Właśnie tak: płacy maksymalnej.
Pod koniec XVIII wieku Burke i jego współcześni uważali, że gdyby lud pracujący zaczął zbyt dużo zarabiać, zyskałby dostateczną ilość wolnego czasu, by wykorzystać procesy demokratyczne do podważenia ustalonego porządku społecznego i doprowadzenia brytyjskiego królestwa do upadku. W oczach Burke’a nadmiar demokracji stanowił śmiertelne zagrożenie dla narodów i był pogwałceniem ewolucji oraz samej natury.
czytaj także
Podsumowując swoją debatę z Paine’em na temat rewolucji francuskiej, Burke napisał: „Zawód fryzjera czy fabrykanta świec nie może być dla nikogo zaszczytem, nie mówiąc już o wielu innych, bardziej służebnych zajęciach. Ludzie wykonujący takie zawody nie powinni być gnębieni przez państwo, lecz państwo jest gnębione, gdy ludziom takim, jednostkom lub zbiorowościom, pozwala się rządzić [przez głosowanie]. Wy sądzicie, że zwalczacie przesądy, lecz w rzeczywistości wydaliście wojnę naturze” (przeł. Dorota Lachowska).
Dlatego brytyjski parlament uchwalił prawo zabraniające pracodawcom płacenia ludziom powyżej pewnej kwoty, tak aby przez całe życie utrzymywać pracowników na granicy ubóstwa. Nie ulega wątpliwości, że miało to na celu zapobieżenie nadmiarowi demokracji i zachowanie stabilności królestwa. Aby poznać skutki tej polityki, wystarczy sięgnąć po pierwszą z brzegu powieść Dickensa.
Zwolennicy Kirka podchwycili tę argumentację. Twierdzili, że gdyby amerykańska klasa średnia stała się na tyle majętna, by mieć czas na aktywność polityczną, konsekwencje tej przemiany byłyby równie tragiczne w skutkach. Ostrzegano, że kobiety przestałaby szanować (i zależeć od) swoich mężów, młodzież przestałaby szanować starszych, zaś mniejszości zaczęłyby wysuwać skandaliczne żądania i cały kraj stanąłby w ogniu rewolucji.
czytaj także
Kiedy Kirk opublikował swoją książkę w 1951 roku, zaledwie kilku konserwatywnych intelektualistów potraktowało go poważnie. Jego treści i sposób myślenia mogły zelektryzować sceptyków wielokulturowej, egalitarnej demokracji, takich jak William F. Buckley i Barry Goldwater, ale nie większość republikanów. Ówczesny prezydent Dwight Eisenhower powiedział o ludziach takich jak Kirk i jego majętni zwolennicy: „Ich liczba jest znikoma, a do tego są głupi”.
Potem nastały lata 60.
Kiedy ludzie wzięli demokrację na poważnie
W 1961 roku zalegalizowano pigułkę antykoncepcyjną, która do 1964 roku zdążyła się upowszechnić; przyczyniło się to do powstania Ruchu Wyzwolenia Kobiet, ponieważ kobiety, mając odtąd kontrolę nad własnymi zdolnościami reprodukcyjnymi, domagały się równości w miejscu pracy. W modzie było palenie biustonoszy, przynajmniej jeśli wierzyć popkulturowej legendzie.
W 1967 roku zbuntowali się młodzi ludzie na kampusach uniwersyteckich; celem ich gniewu była nielegalna wojna w Wietnamie. Poza protestami w całym kraju modne stało się też palenie kart powołania do wojska.
czytaj także
Ruch pracowniczy przechodził własne chwile ożywienia: w latach 60. w Ameryce rozprzestrzeniły się strajki, począwszy od robotników rolnych w Kalifornii, a na hutnikach w Pensylwanii kończąc. Tylko w 1970 roku strajkowały ponad 3 miliony pracowników w 5716 miejscach pracy.
Do tego przez całą dekadę zaprzestania przemocy policyjnej i rozszerzenia praw obywatelskich i wyborczych domagali się Afroamerykanie. Pod koniec lat 60. w odpowiedzi na kilka brutalnych i dobrze nagłośnionych przypadków policyjnej przemocy wobec czarnych wybuchały zamieszki. Kilka miast stanęło w płomieniach.
Te cztery ruchy, które w tym samym czasie wstrząsnęły Ameryką, zwróciły uwagę republikanów, którzy wcześniej ignorowali Kirka czy wręcz drwili z jego ostrzeżeń o niebezpieczeństwach związanych z rozszerzeniem demokracji na klasę średnią i mniejszości. Nagle Kirk wydał im się prorokiem, a partia republikańska w jednej chwili zmieniła kurs.
Republikańskie/konserwatywne rozwiązanie „narodowego kryzysu”, o jakim świadczyły te ruchy, zostało wprowadzone w życie w dniu wyborów z 1980 roku: projekt „reaganowskiej rewolucji” polegał na cofnięciu demokracji i obniżeniu pozycji klasy średniej, co miało doprowadzić do ustania i zażegnania groźby społecznej destabilizacji. Jego celem było w istocie ocalenie Ameryki przed nią samą.
Plan polegał na wypowiedzeniu wojny związkom zawodowym, aby płace spadły lub przynajmniej uległy zamrożeniu na kilka dekad; likwidacji darmowych studiów w całym kraju, aby studenci uczyli się w atmosferze strachu i stracili wszelką chęć do buntu; wreszcie na zaostrzeniu kar, którymi obłożył narkotyki Richard Nixon, tak aby nowe prawo można było wykorzystać przeciwko antywojennym hipisom i czarnym, którzy domagali się głosu w demokracji.
czytaj także
John Ehrlichman, prawa ręka Nixona, tak skomentował tę kwestię w rozmowie z reporterem Danem Baumem: „Chcesz wiedzieć, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodziło? Kampania Nixona w 1968 roku, a później Biały Dom pod rządami Nixona, miały dwóch wrogów: antywojenną lewicę i czarnych. Wiedzieliśmy, że nie możemy zdelegalizować bycia czarnym ani bycia przeciwko wojnie, ale sprawiając, że opinia publiczna zaczęła kojarzyć hipisów z marihuaną, a czarnych z heroiną, a następnie kryminalizując ich zachowania, mogliśmy rozbić obie te grupy. Mogliśmy zamykać ich przywódców, urządzać im naloty, rozbijać spotkania i codziennie obsmarowywać ich w wieczornych wiadomościach. Czy wiedzieliśmy, że kłamiemy w sprawie narkotyków? Oczywiście, że tak”.
Choć z zewnątrz wygląda to tak, jakby jedyną misją reaganowskiej rewolucji była pomoc bogaczom i olbrzymim korporacjom w bogaceniu się i zwiększaniu wpływów (i z całą pewnością Reagan do tego doprowadził), to kierujący ruchem ideolodzy uważali także, że przywracają Stanom Zjednoczonym stabilność, zarówno społeczną, ekonomiczną, jak i – co najistotniejsze – polityczną. W ich ocenie klasa średnia wymknęła się spod kontroli pod koniec lat 60. i trzeba było coś z tym zrobić. Nadmiar demokracji rozdzierał Amerykę.
Za biedni, żeby się buntować
W „rozwiązaniach” stosowanych przez Anglię w czasie rewolucji amerykańskiej i zalecanych przez Edmunda Burke’a i innych konserwatywnych myślicieli republikanie widzieli remedium na toczący Amerykę kryzys. Na korzyść tych rozwiązań przemawiał także pozytywny skutek uboczny: ich najwięksi darczyńcy bogacili się jeszcze bardziej, co prowadziło do zwiększenia politycznych funduszy na dalszą walkę polityczną.
Konserwatywni teoretycy przekonywali, że gdyby lud pracujący, kobiety, mniejszości i studenci znaleźli się w bardziej desperackim położeniu ekonomicznym, wówczas byliby mniej skłonni do organizowania się, protestowania, strajkowania, a nawet głosowania. Ucichłyby skargi na nierówności, a zamiast turbulencji, które targały demokracją w latach 60., zapanowałby spokój.
Bieda to decyzja polityczna. Jak działa polityka zaciskania pasa
czytaj także
Dążąc do tego celu, Reagan drastycznie obniżał podatki dla bogatych i jedenaście razy podnosił podatki klasie robotniczej. Obłożył podatkiem wpływy z ubezpieczenia społecznego i zasiłki dla bezrobotnych oraz wprowadził mechanizm śledzenia i opodatkowywania napiwków. Wszystkie te dochody były wcześniej zwolnione z podatku, a korzystali z nich – i polegali na nich – tylko ludzie z klasy robotniczej.
Zlikwidował możliwość odliczania odsetek od kart kredytowych, kredytów samochodowych i długów studenckich, które w przeważającej większości dotyczyły klasy robotniczej. Jednocześnie obniżył górny próg podatkowy dla milionerów i multimilionerów z 74 do 27 proc. (Ciekawostka: wtedy nie było jeszcze w Ameryce miliarderów, w dużej mierze z powodu polityki podatkowej prowadzonej przez Franklina D. Roosevelta. Współczesna eksplozja miliarderów nastąpiła wskutek olbrzymich cięć podatkowych Reagana dla najbogatszych).
Wypowiedział wojnę związkom zawodowym, likwidując PATCO (ang. Professional Air Traffic Controllers Organization, związek zawodowy kontrolerów ruchu lotniczego) w mniej niż tydzień, a w ciągu kolejnej dekady na skutek jego działań członkostwo w związkach zawodowych sektora prywatnego spadło z około jednej trzeciej w chwili, kiedy obejmował urząd, do około 10 proc. obecnie.
Sprowadził do Białego Domu młodego prawnika, Johna Robertsa, aby znaleźć sposób na obalenie decyzji Sądu Najwyższego z 1973 roku w sprawie Roe vs. Wade (Dziś Roberts jest jednym z konserwatywnych sędziów Sądu Najwyższego – przyp. red.). A jego zastępca, wiceprezydent George W. Bush senior, sprowadził swojego syna, by budował pomost między Partią Republikańską a najbardziej fanatycznymi odłamami ewangelicznego chrześcijaństwa, które sprzeciwiały się zarówno prawom kobiet, jak i ruchowi praw obywatelskich.
Reagan i Bush zaopiekowali się również dogorywającym Układem Ogólnym w Sprawie Taryf Celnych i Handlu z 1947 roku (GATT, który później pomógł Clintonowi w stworzeniu Światowej Organizacji Handlu) oraz Północnoamerykańskim Układem o Wolnym Handlu (NAFTA), co otworzyło amerykańskim firmom furtkę do przenoszenia produkcji za ocean, pozbawiając amerykańskich pracowników zatrudnienia, jednocześnie tnąc koszty pracy i poziom uzwiązkowienia pracowników.
Nic dziwnego, że strategia ta przyniosła owoce.
czytaj także
Zdwojone wysiłki Reagana na froncie wojny z narkotykami zniszczyły czarne społeczności, a liczba osadzonych w USA urosła do największej na świecie, zarówno biorąc pod uwagę procent całej populacji, jak i liczbę bezwzględną. W wyniku wojny wydanej pracownikom w ciągu kilku dekad płace minimalne i średnie spadły o więcej, niż miało to miejsce od czasu Wielkiego Kryzysu za rządów republikanów w latach 30., po uwzględnieniu inflacji. Z kolei wojna wydana studentom podniosła koszty edukacji tak bardzo, że całe pokolenie jest dziś obciążone ponad 1,7 biliona dolarów długu studenckiego, w związku z czym wielu z nich woli nie „stwarzać problemów” na uczelniach, by nie narażać swojej przyszłości.
Obrzydzić ludziom wspólnotę
Żeby sprzedać te zmiany Amerykanom, konieczna była teza, że Stany Zjednoczone nie powinny chronić praw pracowników, dofinansowywać edukacji ani egzekwować praw obywatelskich, ponieważ, jak twierdzili republikanie, rząd jest odległą, niebezpieczną i niekompetentną władzą, która może legalnie użyć broni, aby wykonać swoją wolę.
czytaj także
W swoim inauguracyjnym przemówieniu Reagan oświadczył, że demokracja – rząd – nie jest rozwiązaniem naszych problemów, ale problemem samym w sobie. Wyśmiał szlachetną niegdyś ideę służby na rzecz kraju i żartował, że w rządzie nie ma już dobrych ludzi, bo gdyby byli tam ludzie inteligentni lub kompetentni, już dawno pracowaliby za dużo większe pieniądze w sektorze prywatnym. Oznajmił też, że dziewięć najbardziej przerażających słów w języku angielskim to: „Pracuję dla rządu i jestem tu, aby ci pomóc”.
Przez całe lata 70. i 80. bogaci ludzie związani z republikanami spod znaku Kirka i Reagana budowali rozległą infrastrukturę think tanków i mediów, aby promować i wzmacniać przekaz o niebezpieczeństwach nadmiaru demokracji. Jak pokazuje raport z documented.net, do dziś pracują nad tą kwestią z taką samą żarliwością.
Przekaz ten zawładnął Ameryką tak bardzo, że w latach 90. nawet prezydent Bill Clinton powtarzał frazesy w stylu: „Czas wielkiego rządu dobiegł końca” i „To koniec państwa dobrobytu, jakie znamy”. Rush Limbaugh, Sean Hannity i inni prawicowi komentatorzy radiowi dostawali miliony dotacji rocznie od takich grup jak Heritage Foundation, o której pisze raport documented.net.
czytaj także
Dzisiaj tę tradycję kontynuuje telewizja Fox News, niemal codziennie ostrzegając o niebezpieczeństwie grożącym ze strony „ludzi na ulicach” czy ruchów politycznych takich jak antyfaszyzm i Black Lives Matter.
Analizując długie dzieje historii ludzkości po rewolucji neolitycznej, można dojść do wniosku, że Burke miał rację, utrzymując, że oligarchia – rządy bogatych – była normą, a nie wyjątkiem. I na ogół zapewniała przynajmniej umiarkowaną stabilność: przez ponad tysiąc lat feudalna Europa uległa tak niewielkim zmianom, że nazywamy tę epokę wiekami ciemnymi, po których nastąpiły wieki średnie o równie niewiele mówiącej nazwie.
Epoki te jawią się nam jako czarno-białe i zarazem nieostre. Papieże, królowie, królowe, faraonowie i cesarze – żadne spośród nich nie pozwalało na demokrację, ponieważ wiedzieli, że stanowi ona zagrożenie dla ich władzy i bogactwa, a także dlatego, że – jak utrzymywali – doprowadziłyby do destabilizacji ich państw. Ci historyczni przywódcy – oraz ich współczesne wersje „twardych” polityków w byłych demokracjach, takich jak Węgry, Polska, Turcja, Egipt, Filipiny i Rosja – pozostają wzorem dla wielu dzisiejszych konserwatystów. I to nie tylko przez wzgląd na ich majątek.
Historia daje gotowe wskazówki, jak wskrzesić demokrację. Krok pierwszy to uświadomienie sobie, że niestabilność, tak jak bóle porodowe, nie jest czymś złym dla demokracji, a najczęściej jest oznaką rodzących się pozytywnych przemian politycznych i społecznych.
czytaj także
Pozostaje mieć nadzieję, że pewnego dnia wizja wszechogarniającej demokracji – pierwotna obietnica Ameryki, cytując historyka Harveya Kaye’a – zostanie zrealizowana. Najpierw jednak musimy poradzić sobie z milionami dolarów, które sceptycy demokracji mają do dyspozycji.
Wierzę, że jest to możliwe. Ale żeby tak się stało, wszyscy musimy się w to włączyć. Zarówno Bernie Sanders, jak i Barack Obama zwykli mówić: „Demokracja to nie sport dla widzów”. Piłka jest po naszej stronie.
**
Thom Hartmann jest komentatorem radiowym i telewizyjnym. Opublikował ponad 20 książek, w tym Unequal Protection: The Rise of Corporate Dominance and the Theft of Human Rights (nagroda Project Censored, 2004) oraz The Last Hours of Ancient Sunlight, na bazie której w 2016 roku powstał film dokumentalny Before the Flood. Na Twitterze: @thom_hartmann
Artykuł opublikowany w magazynie Common Dreams na licencji Creative Commons. Z angielskiego przełożyła Anna Opara. Śródtytuły pochodzą od redakcji.