Świat

Mościcki: Wolna Palestyna „od rzeki do morza” to wizja pokoju [rozmowa]

Ręka na czarnym tle, w dłoni szalik w kolorach flagi Palestyny

Dostrzegam zmianę świadomości, ale krótkoterminowo nie widzę w niej nadziei dla Palestyńczyków. Kto miałby zatrzymać tę rzeź i jak? Na razie czekają nas potężne represje – już się zaczęły. To reakcja na zmianę sentymentów społecznych, która budzi strach wśród decydentów na całym Zachodzie – mówi Paweł Mościcki z Polskiej Akademii Nauk, autor książki „Gaza. Rzecz o kulturze eksterminacji”.

Patrycja Wieczorkiewicz: Kiedy pod koniec czerwca umawialiśmy się na wywiad, głośna stała się afera po w festiwalu Glastonbury. Telewizja BBC, która go transmitowała, z nadmiaru ostrożności postanowiła nie pokazywać występu Kneecap, irlandzkich raperów znanych z ostrej krytyki Izraela. Zamiast niego pokazano grający na mniejszej scenie brytyjski duet punkowy Bob Vylan. Szybko okazało się, że był to nie najlepszy pomysł z punktu widzenia medium, któremu nie w smak są antyizraelskie nastroje w społeczeństwie, bo ze sceny padło hasło „death, death to the IDF” – czyli „śmierć armii izraelskiej” – które za muzykami ochoczo skandował tłum. Uprzedziłam, że cię o to zapytam: skandowałbyś?

Paweł Mościcki: Uchylę się od jednoznacznej odpowiedzi, bo w tym pytaniu zawarta jest pewna pułapka, ale warto się przy nim zatrzymać. Wydaje mi się, że takie symboliczne wydarzenia zawsze są obudowane warstwą fałszywych problemów, które mają nas odciągać od istoty rzeczy. Problemem nie jest Bob Vylan ani tłum, który coś skanduje, lecz to, co ta sytuacja pokazała. A pokazała poziom odklejenia wielu instytucji – w tym przypadku zwłaszcza mediów – od społecznych nastrojów. Publiczność na Glastonbury doskonale wiedziała, o co chodzi. Nikt jej tego nie musiał tłumaczyć ani przekonywać do swoich racji. To pokazuje, że strona proizraelska straciła grunt pod nogami.

W swojej najnowszej książce Gaza. Rzecz o kulturze eksterminacji stawiasz wiele mocnych i kontrowersyjnych jak na standardy zachodniego mainstreamu tez, wspierających sprawę palestyńską. Z czego wynika twoja powściągliwość wobec hasła „śmierć IDF”?

Nie chodzę na tego typu koncerty, więc ciężko mi się wczuć w sytuację, ale nie uważam, by skandowanie „death, death to the IDF” było jakoś szczególnie skandaliczne. Można to rozumieć jako wezwanie do likwidacji organizacji prowadzącej zbrodnicze działania. Armia izraelska od dekad dopuszcza się represji, a od prawie dwóch lat ludobójstwa na terytorium, które okupuje. Robi to systematycznie i bezwzględnie. Domaganie się likwidacji szwadronów śmieci nie powinno być wielce kontrowersyjne. Mnie bardziej od zemsty interesowałaby sprawiedliwość. Ale czy dziś możemy na nią liczyć?

Zapytałam o to, bo wydaje mi się, że trudno o bardziej aktualny przykład zjawiska, o którym wspominasz w książce – istnieją skrajnie różne standardy tego, co można mówić bez narażania się na skandal i surowe konsekwencje osobiste i zawodowe, a nawet na odpowiedzialność karną, w odniesieniu do agresji izraelskiej i antyizraelskiej. Usprawiedliwianie zbrodni popełnianych przez IDF jako „samoobrony” i „wyższej konieczności” od prawie dwóch lat jest domyślną pozycją zajmowaną w debacie publicznej. Ale już samo życzenie śmierci ludziom, którzy te zbrodnie popełniają, okazuje się nie do przyjęcia. Zespół Bob Vylan jest teraz oskarżany o antysemityzm i wspieranie terroryzmu, jego koncerty w kolejnych państwach są odwoływane, a Stany Zjednoczone cofnęły muzykom wizy.

Wciąż próbuje się w nas wywołać poczucie, że mówienie takich rzeczy jest niestosowne, przekracza jakieś granice. To wyłącznie zarządzanie percepcją. A wszystko dlatego, że ta operacja polityczna – okupacja, apartheid, ludobójstwo – jest już całkowicie skompromitowana. Im szybciej przejdziemy nad tym do porządku dziennego, tym lepiej. Żyjemy w gospodarce uwagi. Nasza uwaga jest towarem. Lepiej ją poświęcać na coś istotniejszego.

Propaganda Izraela przestała działać. Świat wie, co się dzieje w Gazie [rozmowa]

Media z takich wydarzeń jak koncert na Glastonbury robią temat numer jeden w debacie o Palestynie i Izraelu. Kiedyś to działało – mówiły jednym głosem, zbieżnym z narracją izraelskiej armii, rządu i lobby, rzadko spotykając się ze sprzeciwem. Dziś muszą bardziej kombinować. Dlatego regularnie kreuje się „flary”, czyli tematy zastępcze – żebyśmy patrzyli tam, gdzie chcą, a nie na to, co się naprawdę dzieje. W tej narracji Bob Vylan jest terrorystą, ale Abu Mohammad al Julani nie.

Wyjaśnijmy, kim jest Abu Mohammad al‑Julani – poza tym, że nie terrorystą. Już nie.

To założyciel syryjskiej filii Al-Kaidy, który jeszcze kilka miesięcy temu znajdował się na liście najbardziej poszukiwanych terrorystów FBI. Za pomoc w jego ujęciu oferowano 10 milionów dolarów. Obecnie jako prezydent sprawuje realną władzę w północno-zachodniej Syrii. Występuje w garniturze, udziela wywiadów amerykańskim dziennikarzom i prezentuje się jako „pragmatyczny lider”, strażnik lokalnego porządku, gotowy do rozmów z Zachodem. Na obszarze kontrolowanym przez jego organizację – Tahrir al-Sham – odbywają się oficjalne wizyty, uściski dłoni, zdjęcia, podpisywanie porozumień z międzynarodowymi organizacjami. Wiemy zatem, że to nie akty terroru decydują o tym, kto jest terrorystą, a kto nie.

Zdarzenie na Glastonbury – festiwalu przyciągającym bardzo różnych ludzi, raczej „normików”, w tym rodziny z dziećmi, niż jakąś radykalną, lewacką młodzież – z pewnością uwidoczniło zmianę nastrojów społecznych i rozdźwięk między nimi a narracją zachodnich mediów korporacyjnych. Ale czy można też dopatrywać się w nim iskierki nadziei dla Palestyńczyków?

To zależy, o jakim horyzoncie czasowym mówimy. Krótkoterminowo nie upatrywałbym w tym żadnej nadziei – ani nigdzie indziej. Kto miałby zatrzymać tę rzeź i jak? Ale dostrzegam zmianę świadomości. Tyle że ona będzie miała swoją cenę. Czekają nas potężne represje – już się zaczęły. To reakcja na zmianę sentymentów społecznych, która budzi strach wśród decydentów. Kiedy społeczeństwo zaczyna się budzić, trzeba je uciszyć, choćby siłą.

Puszczanie oka do prawicy trwa, a wraz z nim – wysyłanie lewaków do więzień

W USA za zaangażowanie w propalestyńskie protesty grozi zatrzymanie i deportacja. Palestyńsko-algierski aktywista Mahmoud Khalil spędził 104 dni w ośrodku detencyjnym, do dziś nie postawiono mu żadnych zarzutów. Agenci ICE wpadli do jego domu „bez żadnego trybu”, powołując się na klauzulę INA (Immigration and Nationality Act), pozwalającą deportować legalnych rezydentów w przypadkach „poważnych negatywnych konsekwencji dla polityki zagranicznej”. Spodziewasz się takich sytuacji w Europie?

Może nie identycznych, ale w Europie jak najbardziej dochodzi do państwowych represji za propalestyńską działalność. Weźmy choćby ugrupowanie Palestine Action. To organizacja, która nie skrzywdziła nikogo fizycznie. Jeśli coś niszczy, to sprzęt wojskowy, a mimo to w Wielkiej Brytanii uznana została za organizację terrorystyczną. Za samo wyrażanie solidarności z nią grozi 14 lat więzienia. Niedawno aresztowano 83-letnią pastorkę za udział w proteście przeciwko tej decyzji rządu i trzymanie plakatu z hasłem „Sprzeciwiam się ludobójstwu. Wspieram Palestine Action”. Łącznie zatrzymano tam 27 osób.

W Australii trwają prace nad drakońskimi ustawami – oficjalnie przeciwko antysemityzmowi, ale wraz z zaostrzeniem kar rozszerza się też definicję antysemityzmu, więc wychodzą z tego ustawy cenzurujące krytykę Izraela. To wszystko jest reakcją na zmianę dyskursu społecznego. Gdyby ten dyskurs się nie zmieniał, wystarczyłoby zrzucać „flary”, jak wcześniej.

Jednemu z członków grupy Kneecap postawiono w Wielkiej Brytanii zarzut wspierania terroryzmu po tym, jak podczas koncertu wyciągnął flagę Hezbollahu. Z jednej strony wydaje się to zrozumiałe – Hezbollah bez wątpienia jest organizacją terrorystyczną. Z drugiej – skala zbrodni, których dokonał, blednie na tle zbrodni izraelskich.

Robiłem kiedyś odcinek podcastu o Hezbollahu i poświęciłem sporo czasu na próby podliczenia przypisywanych mu zamachów i ofiar. Byłem szczerze wstrząśnięty, jak niewielka to liczba w porównaniu do obrazu tej organizacji, jaki zbudowano w zachodnich mediach. Nie twierdzę, że Hezbollah to anioły, ale skala przemocy, o jakiej się mówi, nijak się ma do realnych danych – nawet jeśli pominiemy, że organizacja nigdy nie przyznała się do części przypisywanych jej zamachów i nie ma dowodów na to, że rzeczywiście za nimi stała. Ale mówimy o setkach ofiar na przestrzeni kilkudziesięciu lat.

Z drugiej strony mamy trwającą od dwudziestu miesięcy, systematyczną rzeź całego narodu, dokonywaną z poparciem dużych światowych graczy. Kto nie widzi śmieszności w straszeniu dziś Hezbollahem, sam naraża się na śmieszność.

Tymczasem flagą izraelską można sobie machać w dowolnym miejscu publicznym, ryzykując co najwyżej obywatelską interwencję. Czy twoim zdaniem Izrael także dopuszcza się terroryzmu? Niektórzy mówią wręcz o „państwie terrorystycznym”.

Słowo „terroryzm” jest niezwykle plastyczne i wykorzystywane w zależności od potrzeb politycznych. O wiele ciekawsze wydaje mi się rozmawianie o samym zjawisku terroru. Bo terror może być stosowany zarówno przez państwa, jak i przez podmioty pozapaństwowe. Może mieć różne cele i różne efekty. Sam termin „terroryzm” służy dziś usprawiedliwianiu przemocy państwowej, imperialistycznej. Jednocześnie ściąga z nas ciężar krytycznego myślenia o terrorze państwowym, który często kryje się pod takimi niewinnymi hasłami jak „interwencja humanitarna”, „działanie wyprzedzające” czy „misja stabilizacyjna”.

Dla mnie to jest problem fundamentalny. Bo jeśli kierujemy się prawem międzynarodowym – a nie polityką interesu – to nie powinno nas obchodzić, kto stosuje przemoc, tylko jaką ma ona naturę. Kiedy ktoś mówi o „terroryzmie” jako o przekroczeniu jakiejś normy, ale sam popiera terror państwowy – napaści zbrojne czy okupacje – to nie mówi tak naprawdę o prawach czy wartościach, tylko o politycznym interesie.

Dodam, że nawet jeśli działań Izraela w Gazie i na Zachodnim Brzegu nie uznamy za terrorystyczne, to nie braknie takich, które naprawdę ciężko od tego zarzutu wybronić.

Na przykład?

Weźmy choćby słynny atak z wybuchającymi pagerami. Jeśli przyjmiemy, że o tym, czy coś jest aktem terrorystycznym, decyduje intencja zmiany jakiegoś porządku politycznego, to pojawia się pytanie: jak definiujemy ten porządek? Jeżeli uznajemy, że chodzi o szersze status quo, np. o układ geopolityczny w regionie, to Izrael jawi się raczej jako jego strażnik niż przeciwnik. Ale jeśli spojrzymy np. na wewnętrzny porządek polityczny Libanu – z jego strukturą partyjną, równowagą sił, reprezentacją społeczną – to sytuacja wygląda inaczej. Wspomniany atak Izraela radykalnie zaburzył libańską scenę polityczną, znacząco osłabiając Hezbollah. A Hezbollah to przecież nie tylko zbrojne ramię, to również partia polityczna z dużym społecznym zapleczem, zwłaszcza w niektórych regionach kraju. To organizacja głęboko osadzona w libańskiej rzeczywistości społecznej i politycznej.

Wybuchające pagery: izraelski atak na Liban to akt terroru

A czy możemy tu mówić o urasowieniu terroryzmu? W powszechnej świadomości można o nim mówić tylko wtedy, gdy sprawcami są Arabowie, muzułmanie.

To nie urasowienie, tylko upolitycznienie. Mamy całkiem sporo organizacji z Bliskiego Wschodu, które – choć formalnie kwalifikują się jako terrorystyczne – są wspierane przez Zachód. W Syrii na przykład stworzono całe pokolenie „umiarkowanych rebeliantów”, z których wielu miało bezpośrednie powiązania z Al-Kaidą. Brytyjskie firmy PR-owe produkowały profesjonalne materiały propagandowe, przedstawiające te ugrupowania jako miłośników demokracji, żeby stworzyć dla zachodniej opinii publicznej figurę łatwą do konsumpcji.

To nie jest kryterium rasowe, a kwestia celów. Jeśli cele tych grup są zbieżne z interesami państw takich jak USA, Arabia Saudyjska czy Katar – wtedy przedstawia się je jako skupiające bojowników o niepodległość czy demokrację. Jeśli są sprzeczne – jako brutalnych rzeźników, niezależnie od rzeczywistego stanu rzeczy. A nierzadko jest wręcz odwrotnie: ci, których nazywamy „terrorystami”, są w istocie bojownikami o niepodległość, a ci, którzy ich zwalczają – służą interesom korporacji, są uczestnikami nielegalnych wojen, najemnikami.

W książce bronisz hasła „from the River to the Sea, Palestine will be free”. Za skandowanie go w miejscu publicznym czy wypisanie na transparencie w Niemczech grozi odpowiedzialność karna, nie mówiąc o spałowaniu przez policję, co jest standardem na propalestyńskich demonstracjach w tym kraju. W najbliższy piątek wybieram się na koncert Kneecap w Katowicach i spodziewam się okrzyków o „Palestynie wolnej od rzeki do morza” – dlaczego nie powinnam mieć oporów, by dołączyć do skandującego tłumu?

To hasło odnosi się do idei jednego, wspólnego państwa na całym terytorium historycznej Palestyny, a więc od rzeki Jordan do Morza Śródziemnego. W tym ujęciu wszyscy mieszkańcy tego obszaru – bez względu na etniczne czy religijne pochodzenie – mieliby mieć równe prawa i żyć razem w jednym, demokratycznym państwie. To hasło to wizja pokoju. Co w tym kontrowersyjnego?

Realizacja zawartego w tym haśle postulatu zakładałaby likwidację państwa Izrael.

Zakładałaby likwidację państwa opartego na polityce apartheidu. To samo stało się już z apartheidem w Południowej Afryce, czy oznaczało to masowe mordy białych? Prawda jest taka, że już dziś na tych terenach istnieje jedno państwo „od rzeki do morza”. Nazywa się Izrael. Od dekad sprawuje on bowiem efektywną kontrolę nad całym tym terytorium – zarówno nad uznanym międzynarodowo terytorium państwa żydowskiego, jak i nad Zachodnim Brzegiem oraz Strefą Gazy. W praktyce mamy jedno państwo, z jedną granicą zewnętrzną, jednym wojskiem, jedną polityką zagraniczną – i głębokim podziałem obywateli według kryteriów etnicznych i religijnych. To zostało zresztą jasno zapisane m.in. w programowym dokumencie Likudu, partii rządzącej Izraelem, gdzie mówi się o budowie państwa żydowskiego na całym terytorium historycznej Palestyny.

To, że Izrael nie uznaje i nie zamierza uznać palestyńskiej państwowości, dla większości zachodnich mediów głównego nurtu jest oczywiste i niezbyt kontrowersyjne. Jednocześnie przy każdej okazji przypomina nam się, że „od rzeki do morza” w interpretacji Hamasu i innych ruchów palestyńskiego oporu wiąże się z nieuznawaniem prawa Izraela do istnienia. Netanjahu uzasadnia wdrażany obecnie plan wypędzenia wszystkich Palestyńczyków z Gazy i zamknięcia ich w maleńkim getcie tym, że nie chcą oni – jak twierdzi – własnego państwa w sąsiedztwie Izraela, a likwidacji tego ostatniego. Przyznasz chyba, że nie są to zupełnie bezpodstawne obawy.

Wcześniejsze dokumenty Hamasu i niektóre deklaracje OWP zawierały lustrzane odbicia tej samej logiki: to jest nasz kraj i nie ma w nim miejsca dla osadników. To były hasła nieprzejednane. Rozumiem ich historyczną i emocjonalną genezę. „Wy jesteście kolonizatorami, okupantami, macie stąd zniknąć, bo to jest nasz kraj”. Uważam jednak, że polityka musi opierać się na dobrze rozumianym pragmatyzmie. A to znaczy: każde rozwiązanie, które jest realne i które zmierza do zakończenia przemocy, jest warte rozważenia. Nawet jeśli nie wyrówna wszystkich krzywd i nie przywróci absolutnej sprawiedliwości – bo polityka nigdy tego nie robi. Problem tylko w tym, że dotychczas za takie „pragmatyczne” rozwiązanie uchodziła wizja dwóch odrębnych państw, która jednak w praktyce została wysadzona dawno temu, choćby przez nielegalne izraelskie osadnictwo na Zachodnim Brzegu.

Piszesz w książce o „mediach korporacyjnych”, używając tego terminu jako alternatywy dla „mediów mainstreamowych”, czyli „głównego nurtu”. To, co wydarzyło się na Glastonbury i jak zareagowało BBC oraz inne zachodnie koncerny medialne, zdaje się idealną ilustracją dla tego rozróżnienia.

W obliczu ludobójstwa w Gazie widzimy coraz wyraźniej, że ci, którzy kreują rozrywkę, nie reprezentują społeczeństwa, tylko interesy wielkiego kapitału. Określenie „media głównego nurtu” niesie ze sobą pewne założenia, które one same chcą narzucić odbiorcom. Mówiąc tak o sobie, media sugerują, że wyznaczają kierunek i stanowią punkt odniesienia. Tymczasem jeśli ktoś dziś chce się naprawdę zorientować w świecie, to moim zdaniem powinien szukać tego punktu odniesienia wszędzie, tylko nie tam.

Hasbara po polsku i na sterydach. Izrael opłacił spoty propagandowe, winą za głód w Gazie obarczając ONZ

Już dawno temu Chomsky i Herman w fundamentalnej książce Manufacturing Consent [Fabrykowanie zgody – przyp. red.] opisali, czym są media korporacyjne i jak działają. Nie służą one do informowania czy edukowania społeczeństwa. Produkują emocje i opinie, które mają być zgodne z interesami właścicieli, reklamodawców i dominujących struktur kapitałowych. To nie kwestia złej woli tego czy innego redaktora, tylko mechanizm działania. Model biznesowy.

Media korporacyjne żyją z reklam, a reklamodawcami są często koncerny zbrojeniowe, Big Tech, Big Pharma, wielkie firmy ubezpieczeniowe, prywatne sieci opieki zdrowotnej. Albo bezpośrednio oligarchowie, jak Jeff Bezos czy Elon Musk. Często są też dofinansowywane przez instytucje państwowe lub quasi-państwowe – czasem mniej, czasem bardziej transparentnie. Już sama ich struktura własnościowa uniemożliwia im wychodzenie poza określone ramy.

Jak się do tego ma kwestia konfliktu izraelsko-palestyńskiego i konsekwentnie syjonistycznej linii zachodnich mediów korporacyjnych?

Piszę w książce o tym, jak media filtrują wiadomości na temat Izraela i Palestyny. To aż zawstydzające, a jednocześnie dobrze udokumentowane. Przykład BBC jest najszerzej opisany, ale to samo dotyczy zarządów Google’a, Mety i właściwie każdej większej gazety czy tytułu medialnego. Wszędzie tam interesy kapitału mieszają się z jawnymi i niejawnymi strukturami państw amerykańskiego i izraelskiego. Widać to nie tylko na poziomie produkowanej w tych mediach treści, ale też struktury własnościowej, sieci wzajemnych zależności i interesów, a nawet polityki zatrudnienia.

Wielu komentatorów, którzy do niedawna twardo bronili Izraela, dziś przyznaje, że „sprawy zaszły za daleko”. Strzelanie do wygłodzonych ludzi czekających w kolejkach po symboliczną pomoc humanitarną okazało się nie do obrony nawet dla Piersa Morgana. Ten czołowy brytyjski apologeta izraelskich działań po 7 października parę miesięcy temu przeprosił za swoją dotychczasową „powściągliwość” w ich krytykowaniu. Jak to interpretujesz?

Może to kwestia „małej wiary”, ale trudno mi przyjąć, że w przypadku Piersa Morgana zmiana tonu wynika z autentycznego oświecenia. Wygląda to na racjonalną korektę komunikatu, wpisującą się w szerszy mechanizm zarządzania nastrojami.

Mamy dziś do czynienia z takim przesytem dramatycznymi doniesieniami z Gazy i makabrycznymi obrazami, że media korporacyjne musiały zdobyć się na specyficzny, politycznie funkcjonalny rodzaj empatii. Wyraża się ona poprzez kontrolowane, oszczędne ustępstwa wobec narracji propalestyńskiej. Można już przyznać, że „Netanjahu to zbrodniarz” i że „sprawy zaszły za daleko”, a nawet stwierdzić, jak Morgan, że izraelscy politycy używają ludobójczego języka. Wszystko to dzieje się w bardzo określonym celu – ma otworzyć wentyl bezpieczeństwa dla społecznych emocji, które przez długi czas były tłumione. Chodzi o to, by publiczne wzburzenie mogło się wyrazić, ale w bezpiecznych dla status quo granicach. To redukcja szkód, klasycze damage control. To wystarczy. W tym momencie znów jesteśmy zjednoczeni – w zatroskaniu o ofiary i w oburzeniu na konkretnych polityków, którzy symbolizują „nadużycia”.

Naukowcy zwlekali, ale dziś są pewni: Izrael dopuszcza się ludobójstwa

Przed spotkaniem przesłałam ci link do tekstu opublikowanego niedawno w „Gazecie Wyborczej”. Autorka opisuje raport, który ma rzekomo dowodzić masowych, zorganizowanych gwałtów podczas masakry dokonanej przez Hamas 7 października 2023 roku. To, jak zareagował na tę publikację internetowy komentariat, zdaje się pokazywać, że w Polsce również mamy do czynienia z potężnym rozdźwiękiem między mediami korporacyjnymi a społeczeństwem – na artykule nie pozostawiono suchej nitki. Większość komentarzy zarzucała autorce powielanie propagandy, którą już mało kto kupuje.

Prawda jest taka – i to jest też perspektywa, którą zawarłem w książce – że nikt nie jest dziś w stanie autorytatywnie stwierdzić, że tamtego dnia nie miały miejsca akty przemocy seksualnej. Należy wręcz domniemywać – ze względu na skalę ataku i jego charakter – że do nich dochodziło. Raport, o którym wspominasz, sporządzony przez izraelskie badaczki, opiera się na zeznaniach kilkunastu anonimowych świadków i jednej kobiety, która twierdzi, że doświadczyła próby gwałtu i napastowania seksualnego ze strony członków Hamasu. Nie ma jednak żadnych dowodów na masowość czy zorganizowany charakter podobnych aktów.

Autorka tekstu w „Wyborczej” dodatkowo powołuje się na raport ONZ, co samo w sobie jest dziwne, bo jego treść przeczy przedstawianym przez nią tezom. Użyto w nim bardzo charakterystycznej formuły: „są powody, by wierzyć, że…”, co oznacza raczej domniemanie niż jakąkolwiek pewność. Dalej raport wyraźnie stwierdza, że nie ma żadnych zabezpieczonych materiałów, które można by uznać za dowody w sensie dochodzeniowym, a przynajmniej nikt takich dowodów nie przedstawił. ONZ przyznaje, że nie uzyskało dostępu do rzekomo istniejących dokumentów, które miałyby potwierdzać, że 7 października 2023 roku doszło do masowych i zorganizowanych gwałtów, oraz zaznacza, że w przeszłości podobnie izraelskie doniesienia były wielokrotnie fabrykowane.

Tymczasem z drugiej strony mamy bardzo szczegółowe raporty organizacji humanitarnych i ONZ na temat systematycznych gwałtów w izraelskich więzieniach. Wśród licznych dowodów są dwa publicznie dostępne filmy ukazujące gwałty zbiorowe dokonane przez żołnierzy: jeden na mężczyźnie, drugi na kobiecie. Można je obejrzeć w internecie, choć nie polecam. Jeden ze sprawców tego pierwszego postanowił ujawnić swoją tożsamość – spotkał się z pełnym wsparciem izraelskiej opinii publicznej i chodził po mediach niczym celebryta.

Żołnierze IDF są w tym całkowicie bezwstydni – weźmy choćby zdjęcia, które publikowali w sieci w pierwszych miesiącach ludobójstwa w Gazie, przedstawiające ich roześmianych, w bieliźnie palestyńskich kobiet, które zostały wypędzone ze swoich domów. Wrzucali je nawet na Tindera.

Izraelska prokuratura, która przez ponad rok szukała dowodów na gwałty 7 października, kontaktując się m.in. z organizacjami walczącymi z przemocą wobec kobiet, nie dotarła do ani jednego przypadku. Mowa jednak o żyjących ofiarach ataku – można domniemywać, że niektóre osoby zostały wykorzystane seksualnie, a następnie zamordowane. Zastanawia jednak, dlaczego Izrael, przy swoim niezwykle rozbudowanym aparacie propagandy na Zachodzie, nie bombardował nas obrazami tej masakry. Makabrycznymi opowieściami – owszem, widzieliśmy też kilka nagrań, na których widać palestyńskich bojowników strzelających do ludzi, dogrzebałam się do zdjęć zakrwawionej pościeli, dziecięcego łóżeczka, pojedynczych zdjęć martwych ciał. Resztę pokazywano na zamkniętych pokazach dla wybranych. Co to twoim zdaniem oznacza?

Że nie mają niczego, czego jeszcze nie widzieliśmy, a co mogliby nam pokazać. Od początku karmili nas opowieściami o „dzieciach w piekarnikach” czy „czterdziestu noworodkach, którym obcięto głowy”, rewelacje te powtarzali dziennikarze i politycy, w tym sam Joe Biden, ale żadnych dowodów nie przedstawiono.

„Zamknięte pokazy” to teatr. Zaprasza się na nie wybranych dziennikarzy, polityków i lobbystów, by pokazać im starannie wyselekcjonowany materiał i stworzyć wrażenie, że 7 października wydarzyło się znacznie więcej niż w rzeczywistości, ale jest to „zbyt drastyczne” dla szerszej publiczności. Gdyby Izrael nie miał nic do ukrycia, bylibyśmy zalewani tymi obrazami przez okrągłą dobę. Ale ma – jak choćby zastosowanie Doktryny Hannibala, czyli ostrzeliwanie własnych obywateli przez armię izraelską.

Grabisz sobie. Dam ci ostatnią szansę na rytualne potępienie Hamasu.

Nie interesuje mnie moralistyczny performans potępiający organizację walczącą o niepodległość swojego kraju w obliczu eksterminacji wiszącej nad całą populacją Gazy. Jeśli bojownicy Hamasu popełnili zbrodnie wojenne, powinni za nie odpowiedzieć. Ale kto, przepraszam, ma ich rozliczać? Ludobójcy z IDF? Sponsorzy ludobójców, obejmujący sankcjami urzędników MTK i ONZ? A może zachodnia opinia publiczna, która przez dekady przymykała oko na represje Palestyńczyków przez Izrael, tysiące nielegalnych aresztowań, zabójstw i szykan? Może media, które przez kilkadziesiąt lat były tubą propagandową nielegalnej okupacji, a od dwóch lat wiernie służą oprawcom Gazy? No nie, zachowajmy jakieś proporcje, nawet jeśli w dominującym dyskursie są one postawione na głowie.

Międzynarodowy Trybunał Karny wydał jednocześnie nakazy aresztowania Benjamina Netanjahu i byłego ministra obrony Izraela Joawa Galanta, oraz – o czym często się zapomina – Mohammeda Diaba Ibrahima Al-Masriego, lidera Hamasu. Jednak ten ostatni od dawna nie żyje, podobnie jak paru innych przywódców organizacji. Galant i Netanjahu chodzą wolno, a poparcie dla premiera w samym Izraelu nie słabnie. Stany Zjednoczone bronią go własną piersią i głęboką kieszenią, a niektóre kraje europejskie – jak Niemcy i Polska – wprost zadeklarowały, że nie zamierzają respektować decyzji MTK. Jak oceniasz reakcje naszego rządu na wydarzenia w Gazie? 

Czytałem twój tekst na temat obchodów 80. rocznicy wyzwolenia Auschwitz i decyzji polskich władz, by zagwarantować ściganym izraelskim politykom nietykalność podczas ich wizyty w Oświęcimiu. Zgadzam się, że „to było najbardziej puste i ponure »pamiętamy« w historii pamiętania”. Mamy do czynienia z klasyczną polityczną schizofrenią: z jednej strony Polska gości ambasadę Palestyny, od 1988 roku uznaje palestyńską państwowość, z drugiej – wiceminister spraw zagranicznych Teofil Bartoszewski publicznie twierdzi, że „nie ma czegoś takiego jak Palestyna”. Nie nazwę tego po imieniu, bo w przeciwieństwie do tego człowieka postaram się zachować pewną dyplomację. Ale te słowa nie zestarzeją się zbyt dobrze.

To było najbardziej puste i ponure „pamiętamy” w historii pamiętania

Polski rząd powołał właśnie po czterech latach ambasadora w Izraelu, podtrzymując w ten sposób swoje niemal bezkrytyczne nastawienie do jego polityki. Co więcej, mamy do czynienia z nowymi zakupami sprzętu wojskowego od Izraela, co już stawia nas w szeregu państw współodpowiedzialnych za ekonomiczne wsparcie kraju dokonującego ludobójstwa.

W tych decyzjach widać przede wszystkim niesamodzielność i krótkowzroczność polskiej polityki zagranicznej. Nasze decyzje są i będą uzależnione od polityki Stanów Zjednoczonych, wobec których Polska od lat przyjmuje postawę czołobitną. Jeśli samemu zbudowało się pozycję półkolonii, to trudno potem narzekać, że brakuje nam suwerenności. Bardziej niepokojące jest dla mnie to, co dzieje się z prestiżem instytucji takich jak Muzeum Auschwitz.

Co masz na myśli?

Ta instytucja – i podobne jej, jak niektóre ośrodki badawcze zajmujące się Zagładą – powinny być absolutnie odporne na bieżące naciski polityczne. To nie są urzędy, które można wymienić przy okazji rotacji rządów. To filary pamięci o znaczeniu międzynarodowym. Ich kompromitacja kosztuje więcej niż jakiekolwiek notowania sondażowe.

Tymczasem obserwujemy milczenie. Albo nawet, co jeszcze gorsze, opowiedzenie się po stronie dzisiejszych oprawców. To będzie miało długofalowe konsekwencje, bo jeśli chcemy kiedyś odbudowywać standardy moralne w przestrzeni międzynarodowej, to musimy mieć na czym. A jeśli skompromitują się nawet te instytucje, które miały być gwarantem ciągłości etycznej, to co nam zostaje?

Więc o ile reakcja polskiego rządu była do przewidzenia, to to, co dzieje się z instytucjami pamięci, jest o wiele bardziej apokaliptyczne.

Skoro nie zamierzamy aresztować Netanjahu, zaprośmy jeszcze Putina

Piszesz, że jednym z elementów proizraelskiej propagandy, rozgrywanej głównie przez media korporacyjne, jest produkowanie winnych. W tej logice to lewica staje się celem: oskarżana o wspieranie terroryzmu, radykalizm, antysemityzm. Cytuję: „Pozwala to liberałom odciąć się od skrajności i zająć bezpieczne, wolne od odpowiedzialności miejsce rozsądnego środka”. Jakie są źródła tego konfliktu wśród „postępowców”?

Straszenie lewicowością to jeden z filarów ideologicznych istniejącego porządku. Ten system – polityczny, medialny, ekonomiczny – został zbudowany na zaprzeczeniu lewicowym ideałom. Od 1989 roku lewica jest w odwrocie. Dopóki istniał potężny Związek Radziecki, zachodni kapitał musiał iść na pewne ustępstwa – żeby nie obudzić się z silnymi partiami komunistycznymi u władzy, które przystąpiłyby do głębokiej redystrybucji majątku. Dziś lewica to taki chwiejący się domek bez fundamentów, który próbuje rywalizować z osiedlami wieżowców. Może być na tych osiedlach w miarę lubiana, ale tylko, dopóki nie uderza w podstawy, na których stoją wieżowce, czyli kapitalistyczny i imperialistyczny wyzysk, politykę dominacji. Jeśli to zrobi, natychmiast staje się chłopcem do bicia. Dlatego uważam, że sama idea lewicy, która miałaby coś tam sobie w mainstreamie negocjować, ugrywać, legitymizować się – jest poroniona. Mainstream w swoim rdzeniu jest antylewicowy.

Jak to się właściwie stało, że sprawa palestyńska tak silnie zrosła się z lewicową tożsamością?

Propalestyńskość jest dziedzictwem antykapitalistycznej lewicy sprzed lat 90., myślę więc, że to w dużej mierze ślad historyczny. Wtedy istniał realny sojusz między lewicą rewolucyjną a Organizacją Wyzwolenia Palestyny – świecką, lewicową, mającą zupełnie inną wizję państwa niż Hamas. Ta ciągłość została przerwana, ale Palestyna wciąż pozostaje polem, na którym lewica może zamanifestować swój sprzeciw wobec systemu – i to stosunkowo niskim kosztem, bo nie ma tu wiele do stracenia. To też intuicja moralna i ideowe abecadło. Antykolonializm, antyimperializm i sprzeciw wobec zbrojnego egzekwowania interesów kapitału stanowią rdzeń lewicowego myślenia. Bo w gruncie rzeczy to, co dzieje się w Palestynie i na całym Bliskim Wschodzie – to nie tylko konflikt religijny czy etniczny. To wojna o zasoby. O szlaki transportowe, o kontrolę ekonomiczną. Ten region skupia dużą część najważniejszych tras i bogactw.

Sprzeciw wobec działań Izraela może więc wynikać nie tylko z solidarności z narodem walczącym o samostanowienie, ale także z niezgody na realizację globalnych kapitalistycznych interesów, które są wrogie lewicowej wizji świata, bo proponują model, który jest brutalny, ekskluzywny i oparty na przemocy.

Należy przy tym zaznaczyć, że z tą propalestyńskością lewicy bywa dziś różnie, również w Polsce. Taka partia Razem, z tego co wiem, w sposób względnie systematyczny występuje w obronie Palestyńczyków. Ale już Nowa Lewica jest w tej kwestii bardzo powściągliwa, a pojawiały się w tym obozie także głosy zgodne z narracją proizraelską – dość przypomnieć wystąpienia Anny Marii Żukowskiej po 7 października 2023 roku.

Na początku książki zaznaczasz, że nie zamierzasz dołączać do dyskusji o tym, czy w Gazie dochodzi do ludobójstwa, uznając ją za jałową, a sam temat za zamknięty. Muszę jednak zapytać o to, czego spodziewasz się po Międzynarodowym Trybunale Sprawiedliwości, który na wniosek RPA zajmuje się ustaleniem, czy wydarzenia w Strefie Gazy można zakwalifikować jako tę najpoważniejszą spośród zbrodni przeciwko ludzkości – i czy odszczekasz, jeśli MTK stwierdzi, że Izrael nie dopuszcza się ludobójstwa?

Nie odszczekam, bo MTK tego nie stwierdzi. Co oczywiście nie znaczy, że kogokolwiek uda się za dokonywane zbrodnie sprawiedliwie osądzić. Nie żyjemy w świecie, w którym politycy z górnej półki za cokolwiek odpowiadają przed sądem, z nielicznymi wyjątkami. To piękna wizja, ale całkiem nierealistyczna.

Nakaz aresztowania Netanjahu, czyli Międzynarodowy Trybunał Karny nie tylko dla Afryki

Instytucje międzynarodowe podlegają presji politycznej i w związku z tym nie są wyroczniami. To, że przy obecnym układzie sił w ONZ mówią to, co mówią, dowodzi, jak dalece oczywiste i trudne do ukrycia są zbrodnie dokonywane w Gazie przez Izrael. Ale wątpię, żeby to się przełożyło na realne i egzekwowane wyroki. Dlatego jedynym rezerwuarem takiej sprawiedliwości będzie ludzka pamięć, a tu – również dzięki wielu specjalistom od badań nad ludobójstwem, historykom Zagłady, badaczom, eseistom, aktywistom, prawnikom i zwykłym ludziom, którym jeszcze nie całkiem zwiędły sumienia – wnioski są jednoznaczne.

**

Paweł Mościcki – filozof, eseista i tłumacz, pracuje w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk w Warszawie, gdzie kieruje Pracownią Antropologii Współczesności. Autor książek: Polityka teatru. Eseje o sztuce angażującej (2008), Godard. Pasaże (2010), Idea potencjalności. Możliwość filozofii według Giorgio Agambena (2013), My też mamy już przeszłość. Guy Debord i historia jako pole bitwy (2015), Foto-konstelacje. Wokół Marka Piaseckiego (2016), Migawki z tradycji uciśnionych (2017), Chaplin. Przewidywanie teraźniejszości (2017), Lekcje futbolu (2019), Azyl (2022), Wyższa aktualność. Studia o współczesności Dantego (2022), Kontinuum nieszczęścia. Bernhard, Handke (2023), Gaza. Rzecz o kulturze eksterminacji (2025). Jest autorem wizualnego atlasu poświęconego migracji (refugeeatlas.com), bloga pawelmoscicki.net oraz gospodarzem podcastu Inny Świat.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Patrycja Wieczorkiewicz
Patrycja Wieczorkiewicz
redaktorka prowadząca KrytykaPolityczna.pl
Dziennikarka, feministka, redaktorka prowadząca w KrytykaPolityczna.pl. Absolwentka dziennikarstwa na Collegium Civitas i Polskiej Szkoły Reportażu. Współautorka książek „Gwałt polski” (z Mają Staśko) oraz „Przegryw. Mężczyźni w pułapce gniewu i samotności” (z Aleksandrą Herzyk).
Zamknij