Wsparcie Wspieraj Wydawnictwo Wydawnictwo Dziennik Profil Zaloguj się

Lewica nie jest odporna na miłe Putinowi narracje. Przypadek Pawła Mościckiego

Prawica przyzwyczaiła nas, że to głównie dzięki niej mamy „rosyjski głos w naszych domach”. Jednak z lewicowych przestrzeni również sączą się narracje, które innymi drogami dochodzą do tych samych konkluzji. Takim przypadkiem jest coraz bardziej medialny Paweł Mościcki.

Wiszący na ścianie czerwony neon z napisem „propaganda”, przebijający przez ścianę wizerunek Władimira Putina
Kontekst

🧩 Adam Sokołowski analizuje tezy Pawła Mościckiego dotyczące Rosji, sankcji i wojny w Ukrainie, pokazując ich zbieżność z narracjami rosyjskiej propagandy.

📉 Dane i chronologia wydarzeń przeczą kluczowym założeniom Mościckiego – od rzekomych korzyści Rosji z sankcji po tezy o „strategii eskalacyjnej” Zachodu.

⚠️ Artykuł opisuje, jak Mościcki, niekoniecznie świadomie, staje się nośnikiem prorosyjskich narracji w polskiej debacie lewicowej.

Kilka miesięcy temu nakładem wydawnictwa Karakter ukazała się książka Gaza. Rzecz o kulturze eksterminacji Pawła Mościckiego, profesora Instytutu Badań Literackich PAN. Za jej sprawą Mościcki zyskał szerszą rozpoznawalność i w części środowisk lewicowych stał się nowym głosem sumienia. Sęk w tym, że wnosi do debaty posag w postaci kontrowersyjnych – delikatnie mówiąc – przekonań na temat Rosji i wojny w Ukrainie. W efekcie dostarcza tezy zbieżne z rosyjską propagandą do lewicowych odbiorców, często przekonanych, że są na nią impregnowani.

Czytaj także Mościcki: Wolna Palestyna „od rzeki do morza” to wizja pokoju [rozmowa] Patrycja Wieczorkiewicz

Swoje tezy Paweł Mościcki owija w sreberko narracji, jakoby głoszenie ich było w jakiś sposób zabronione. Wielokrotnie żali się, że zamiast dyskutować z faktami, obraża się go i oskarża o bycie użytecznym idiotą Kremla. Rzućmy zatem okiem na prezentowane przez niego poglądy i skonfrontujmy je z faktami, które Mościcki pomija. Ze względu na obszerność materiału skupię się na dwóch z nich.

Czy Rosji opłacają się sankcje?

Jeden z odcinków swojego podcastu Inny Świat Mościcki poświęcił sankcjom gospodarczym. Twierdzi, że te nałożone na Rosję przez Zachód po pełnoskalowej inwazji na Ukrainę są opłacalne dla wszystkich, tylko nie Europejczyków. Rosja ma zarabiać bajeczne pieniądze na sprzedaży surowców Chinom i Indiom, które z kolei dostają duże ilości taniego surowca.

Tymczasem Europejczycy, zamiast kupować tanie surowce z Rosji, sprowadzają ich droższe zamienniki z USA. Najlepiej wychodzą na tym oczywiście amerykańscy kapitaliści, którzy nas na nich golą. A przy okazji wciskają nam jeszcze amerykańską broń („nieważne, czy skuteczną”), żeby „jeszcze mocniej związać Europę z priorytetami geopolitycznymi USA”. Według Mościckiego oznacza to, że „projekt europejski właściwie przestaje mieć jakąkolwiek wartość”.

Nawet Mongolia dobrze na tym wyjdzie, bo przez jej terytorium pobiegnie gazociąg Power of Siberia 2, dzięki któremu Rosja „zabezpieczy sobie długoterminowo rynki zbytu w Azji”. Budowa gazociągu ma jakoby wywołać „szok strukturalny w światowym handlu LNG”. Wtedy nie będzie już zainteresowana europejskim rynkiem i „Unia Europejska zostanie po prostu na lodzie”. A przed nią gospodarczy kryzys, masowe zwolnienia i spadek konkurencyjności. Patrząc z zewnątrz, kontynuuje Mościcki, można dojść do wniosku, że mamy do czynienia z autosabotażem europejskich elit i realizacją amerykańskiej strategii „doprowadzenia do trwałego rozdźwięku między Europą a Rosją” oraz „wchłonięcia Starego Kontynentu”. Temu według Mościckiego miała służyć „cała ta strategia eskalacyjna na Ukrainie”, gdyż „ani o żadną Ukrainę, ani o jej powodzenie, o jej suwerenność, ani o jej terytorium nie chodziło. Chodziło dokładnie o to przekształcenie, o dokładnie tę transformacją strukturalną”.

To ekscytująca opowieść. Tyle że oparta głównie na fantazjach.

Czytaj także Do zachodniej lewicy: Nie trzeba kochać NATO, ale Rosja nie jest słabszą, zagrożoną stroną Zofia Malisz, Magdalena Milenkovska, Dorota Kolarska i Jakub Gronowski

Na początek można by zadać dość oczywiste pytania: skoro eksport surowców do Chin i Indii jest takim bajecznym biznesem, dlaczego Rosja nie robiła tego przed 2022 rokiem? Dlaczego wybrała mniej opłacalny kierunek europejski? Dlaczego przez lata forsowała budowę kolejnych gazociągów do UE, w tym samym czasie budując tylko jeden do Chin (i to dopiero w 2019 roku) oraz żadnego do Indii? Dlaczego Rosja cały czas domaga się zdjęcia zachodnich sankcji?

Odpowiedź jest prosta. Rosja po prostu robiła znacznie lepszy biznes na eksporcie ropy i gazu do Europy, niż dziś do Chin i Indii. Spójrzmy na twarde dane.

Przed wojną Unia Europejska kupowała od Rosji około 150 miliardów metrów sześciennych gazu rocznie, a w szczytowym roku 2018 aż 200 miliardów. Dziś Chiny kupują od Rosji 38 miliardów metrów. Eksport gazu do Indii jest śladowy. Pola w Zachodniej Syberii są fizycznie niepołączone z polami wschodnimi, więc surowca po prostu nie ma jak przemieścić. Stąd drastyczna redukcja wydobycia rosyjskiego gazu po inwazji na Ukrainę. Obecnie znaczna część surowca, która normalnie płynęłaby do Europy, nie jest wydobywana.

Power of Siberia 2 na razie nic nie zmienia. Póki co, istnieje na papierze. Przy pomyślnych wiatrach pierwsze dostawy popłyną nim dopiero w 2031 roku, zaś pełna przepustowość ma zostać osiągnięta za dekadę. A osiągnąć ma ona około 50 miliardów metrów sześciennych rocznie, czyli nadal jedną trzecią tego, co Rosjanie sprzedawali Unii Europejskiej jeszcze kilka lat temu. I to przy założeniu, że zazieleniające swój miks energetyczny Chiny za dekadę nadal będą zainteresowane takim wolumenem importu. Ciężko dostrzec oznaki „szoku strukturalnego”, szczególnie na skalę globalną.

Cena sprzedawanego do Chin surowca jest o około 27-38 proc. niższa, niż cena dla Europy sprzed wojny. Niedawno Jakub Jakóbowski, wicedyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich, mówił w podcaście Elektryfikacja Jakuba Wiecha, że Chińczycy Rosjan „golą przy głowie”. To Rosja ma problem ze sprzedażą surowca, a nie posiadające gazoporty i innych dostawców Chiny czy Indie z jego zakupem. Proste prawa popytu i podaży stawiają Rosję w roli petenta i przynoszą idące w miliardy dolarów straty względem eksportu na rynek europejski.

Tak, Europa zwiększyła skokowo import gazu z USA. Ale w 2024 roku stanowił on 16 proc. całkowitego importu tego surowca do UE. Ciężko mówić tu o uzależnieniu, a co dopiero o „wchłonięciu” Europy. Prędzej „wchłania” nas Norwegia, od której kupujemy dwa razy więcej gazu niż od Amerykanów. Albo Algieria, od której kupujemy niemal tyle samo. Gospodarki USA i UE po brexicie są niemal tej samej wielkości. Wspólnota od lat utrzymuje też znaczącą nadwyżkę handlową z USA. Wedle logiki Mościckiego powinniśmy też uznać, że przed 2022 byliśmy wchłonięci przez Rosję. Która, przypomnijmy, sprzedawała nam cztery-pięć razy większe ilości błękitnego paliwa niż dziś Amerykanie.

Teza, jakoby Amerykanie na tej wojnie jakoś bajecznie zarabiali, też jest wątpliwa. Z Rosji na stałe wycofało się około 500 amerykańskich firm, a kolejne 1300 zasadniczo ograniczyło operacje, pozbawiając się dostępu do dużego rosyjskiego rynku. Według portalu The Insider między 2021 a 2023 rokiem przychody zachodnich firm na rosyjskim rynku spadły o 74 miliardy dolarów (dla porównania: cały przychód ze sprzedawanego UE gazu to 22 miliardy rocznie). Mościcki twierdzi tymczasem, że celem Waszyngtonu jest coś zgoła odwrotnego: penetracja ekonomiczna rosyjskiego rynku i powrót do „złotych lat 90.”, gdy Amerykanie mogli tam swobodnie działać, co ukrócił dopiero Władimir Putin. Tyle że to właśnie za Putina amerykańskie inwestycje w Rosji eksplodowały. Z miliarda dolarów w roku 2000 do 20 miliardów w 2009.

Prawie cała narracja energetyczno-gospodarcza Mościckiego wali się pod ciężarem faktów.

Eskalacja, której nikt nie odnotował

W tym samym odcinku Mościcki twierdzi, że Putina do wojny sprowokowała amerykańska „strategia eskalacyjna”. Ta teza powraca w innych jego tekstach i audycjach. W jednej z dyskusji w komentarzach na Facebooku dodaje, że wojnę „wywołały różne przyczyny i decyzje, z których najważniejsze są jednak po stronie USA i NATO (czyli USA)” oraz nazywa NATO „jawnie konfrontacyjnym wobec sąsiada sojuszem militarnym”. Niedawno poświęcił tej kwestii niemal cały wywiad dla Inicjatywy Pracowniczej.

Zrekonstruujmy ten tok myślenia.

Czytaj także Jednym głosem i tak mówić nie będziemy. Lewica po roku wojny Jakub Majmurek

Najpierw Zachód miał obiecać Rosji nierozszerzanie NATO na wschód. Następnie tę obietnicę złamał, przyłączając państwa Europy Środkowej. Następnie zapragnął Ukrainy. W 2008 roku Rosjanie poinformowali ówczesnego amerykańskiego ambasadora Williama Burnsa, że kategorycznie nie zgodzą się na akcesję Ukrainy do NATO, co do obiegu przeszło pod potoczną nazwą „niet znaczy niet”. Amerykanie albo zignorowali Rosjan, albo wymarzyli sobie rzucenie ich na kolana (być może drogą bezpośredniej agresji militarnej) i dalej forsowali przyjęcie Ukrainy do NATO. W 2014 roku w jakiś sposób zainspirowali pucz, który obalił Janukowycza, i parli do natychmiastowej akcesji Ukrainy do Sojuszu.

To wymusiło na Moskwie zbrojną agresję na Krymie i w Donbasie.

Amerykanie nie poprzestali na tym i po 2014 roku de facto wciągali Ukrainę w struktury NATO, co ponownie wymusiło na Rosji interwencję. Sama inwazja jest oczywiście bezprawna i rosyjski imperializm ma w tym jakiś udział, ale co do zasady winny jest imperializm amerykański, który „nigdzie nie występuje w bardziej krystalicznej formie, jak w polityce wobec Rosji”. Być może znaczenie miała tylko tępota amerykańskich decydentów. Ale raczej chodziło o imperializm.

Podobnie jak wcześniej, Mościcki starannie pomija niewygodne fakty i konteksty, w dodatku swobodnie podchodząc do chronologii.

Brak tu dość oczywistego komponentu: pytania, na czym to NATO-wskie zagrożenie dla Rosji miałoby właściwie polegać. Cała europejska doktryna wojskowa jest wybitnie obronna. W żadnej Polsce, Rumunii czy Estonii nie są instalowane środki ofensywne, nastawione na zaatakowanie Rosji. Nawet dziś liczebność sił NATO na tzw. wschodniej flance jest niska i ma charakter przede wszystkim symboliczny, a mimo to wywołuje histerię Kremla. Na dobrą sprawę nie mamy pewności, czy Rosji nie uwidzi się, że egzystencjalnym zagrożeniem dla jej bezpieczeństwa jest, na przykład, istnienie Estonii albo Przesmyku Suwalskiego. Wedle logiki Mościckiego, Zachód powinien wtedy z troską rosyjskie żądania zaspokoić i zaufać, że kolejnych nie będzie.

Jedyny scenariusz, w którym można by uznać nasze członkostwo w NATO za niebezpieczne dla Rosji, to ten najbardziej kuriozalny, w którym NATO Rosję fizycznie atakuje. Według Mościckiego o to właśnie chodzi. Swobodnie opowiada on o uderzaniu w Rosję rakietami z głowicami nuklearnymi, a wątpiącym tłumaczy, że Chiny pomagają Rosji, bo „wiedzą, że są następne w kolejce”. Zatem NATO miałoby zaatakować nie jedno, a dwa mocarstwa z nuklearnym immunitetem.

Tymczasem o tym, czy taki atak jest planowany najlepiej świadczy… zachowanie Rosji. A ta w żadnym momencie po 1999 roku nie fortyfikowała swoich zachodnich rubieży. Ani, co ważniejsze, nie przejęła się zbytnio akcesją do sojuszu Szwecji i Finlandii. Skoro NATO ma lada moment Rosję zaatakować, to chyba nie będzie lepszego momentu niż teraz. Putin powinien się zatem martwić dodatkowymi 1400 kilometrami granicy z Paktem, w dodatku rzut rakietą od Petersburga, oraz wzmocnieniem go dwoma państwami z zaawansowanym przemysłem zbrojeniowym. Nie martwi się, bo w odróżnieniu od Mościckiego rozumie, że żadnego takiego ataku nie będzie.

Warto też wspomnieć, że Rosja podpisała w 1997 roku dokument zwany Aktem założycielskim NATO-Rosja, najwidoczniej nie widząc wtedy zagrożenia w rozszerzeniu Paktu o państwa byłego bloku wschodniego.

Ukraina nie weszła do NATO, ale NATO weszło na Ukrainę?

Wiktor Janukowycz miał być w 2014 roku odsunięty od władzy w wyniku „krwawego puczu” (oczywiście zainspirowanego przez Amerykanów). Jak było w rzeczywistości? Po próbie brutalnego stłumienia protestów (snajperzy strzelali w tłum, zabijając prawie sto osób) Janukowycz utracił polityczne poparcie nawet własnej Partii Regionów. To jego partyjni koledzy stworzyli parlamentarną większość, która stwierdziła, zgodnie ze stanem faktycznym – Janukowycz uciekł do Rosji – że prezydent przestał wykonywać swoje obowiązki.

W 2008 roku Kreml powiedział Amerykanom, że „niet znaczy niet”, a ci mieli nadal forsować akcesję Ukrainy do NATO. Tyle że w trakcie szczytu NATO w Bukareszcie w kwietniu 2008 roku Ukrainie akcesję de facto zablokowano. To znaczy obiecano, ale na wieczne nigdy. Między wiosną 2008 roku a lutym 2014 nie uruchomiono żadnej procedury akcesyjnej i nawet na poważnie o tym nie rozmawiano. Ciężko mówić o jakimkolwiek prowokowaniu Rosji czy „strategii eskalacyjnej”. Dziś również brak jest poparcia dla akcesji Ukrainy, a jakoby właśnie o to ma w tej wojnie chodzić.

Postmajdanowy rząd miał według Mościckiego natychmiast wejść na ścieżkę akcesji do NATO, co sprowokowało militarną reakcję Rosji. To albo wyjątkowa ignorancja, albo wyjątkowo cyniczne manipulowanie faktami. Ukraiński parlament wycofał się ze statusu państwa pozablokowego dopiero w grudniu 2014 roku, a więc prawie rok po aneksji Krymu i rosyjskiej rebelii w Donbasie. A akcesję do NATO wpisano do konstytucji dopiero na początku 2019 roku. Rzeczywista chronologia wydarzeń była zatem dokładnie odwrotna od tego, co mówi Mościcki. Ale trzymając się faktów trudno byłoby twierdzić, że Rosja działała reaktywnie.

Czytaj także Dlaczego niemiecka lewica jest prorosyjska? [rozmowa] Kaja Puto

Pomajdanowa Ukraina może i do NATO nie weszła (choć jakoby dokładnie w tym celu ją stworzono), ale, jak mówi Mościcki, „NATO weszło na Ukrainę”. Chodzi o wspólne ćwiczenia, ograniczone dostawy sprzętu i różne programy integracji militarnej ukraińskiej armii z tymi NATO-wskimi. Takie coś rzeczywiście miało miejsce, ale na bardzo ograniczoną skalę. Całą pomoc wojskową świadczoną przez NATO Ukrainie w latach 2014-2021 szacuje się na od kilkuset milionów do trzech miliardów dolarów. Dla porównania, malutka Estonia w jednej umowie na HIMARS-y potrafi wydać prawie pięć miliardów dolarów. Żaden z tych programów nie stanowił dla Rosji zagrożenia. Na terenie Ukrainy nie rozlokowano żadnych zachodnich instalacji ofensywnych i nadal nie uruchomiono procedury akcesji Ukrainy do NATO.

Może więc chodzi o „strategię eskalacyjną” w miesiącach bezpośrednio poprzedzających inwazję? Spójrzmy na chronologię zdarzeń. Putin zaczął mobilizować wojska na granicy z Ukrainą już wiosną 2021 roku. Latem opublikował pseudohistoryczny esej, w którym odmawiał Ukraińcom prawa do własnej tożsamości narodowej i państwowości. W sierpniu Amerykanie ośmieszyli się chaotyczną ucieczką z Afganistanu. A już we wrześniu zachodnie wywiady dowiedziały się o planowanej inwazji. W grudniu Putin zażądał wycofania instalacji NATO z całej Europy Środkowej. W żadnym momencie roku 2021 nie miało miejsca nic, co mogłoby go do tego sprowokować. Dopiero w ostatnich tygodniach przed inwazją Zachód zaczął wysyłać Ukrainie sprzęt wojskowy. Sprzęt, dodajmy, wybitnie defensywny, by nie rzec: partyzancki. Nie da się napaść największego państwa na świecie uzbrojoną w ręczne granatniki piechotą – i to akurat w momencie, gdy przeciwnik zmobilizował na granicy dwieście tysięcy żołnierzy.

Zachód miał na Ukrainę „rzucić wszystko” i dać jej carte blanche, byle obalić reżim Putina. Tymczasem od lutego 2022 roku w obawie przed eskalacją Ukrainie odmawia się co bardziej skutecznych systemów, szczególnie ofensywnych. Ukrainie zabrania się uderzania zachodnimi rakietami na terytorium Rosji. Ukrainie nie daje się znaczących ilości czołgów czy myśliwców. „Rzucenie wszystkiego” to jakiś ponury żart. Ale doskonale pasuje do przyjętej a priori narracji.

Czytaj także Górska: Zachodnią lewicę charakteryzuje naiwny pacyfizm. W Razem jesteśmy realistami Katarzyna Przyborska

Co więcej, Rosja próbowała odebrać Ukrainie Krym już w 1992 roku, a potem ponownie w roku 1994. Legalność ukraińskiej zwierzchności nad półwyspem podważały wtedy najwyższe rosyjskie czynniki, na przykład wiceprezydent Aleksandr Ruckoj i Duma, która uznała decyzję o przekazaniu Krymu Ukrainie (wtedy w ramach ZSRR) za nielegalną. Kolejną próbę, tym razem już z wyraźnym naruszeniem ukraińskiej integralności terytorialnej (którą Rosja zobowiązała się respektować w Budapeszcie w 1994 roku), podjęto w roku 2003, gdy Rosjanie próbowali przejąć Cieśninę Kerczeńską, co odcięłoby wschodnią Ukrainę od Morza Czarnego. O autonomii dla Donbasu krzyczano już w trakcie pomarańczowej rewolucji w roku 2004. Wszystko to działo się lata przed działaniami NATO, które jakoby miały zmusić Putina do agresji na Ukrainę.

Narracja skupiająca się na rozszerzaniu NATO jest bardzo wygodna dla Rosji, bo zdejmuje z niej odpowiedzialność i pomija istotne konteksty. Na przykład fakt, że Kreml od lat przekonuje, że Ukraina to sztuczne państwo, a Ukraińcy to Rosjanie, których trzeba „wyzwolić” z ich zaimportowanej ukraińskości. Obsesję na punkcie rosyjskiej wielkości, rzekomo zagrożonej przez sam fakt istnienia ukraińskiego państwa. Pseudohistoryczne rojenia o „wszechrusi”, Trzecim Rzymie i dziedzictwie Rusi Kijowskiej. Zrównywanie wojny z Ukrainą z wojną z nazizmem. Mistyczne obsesje spod znaku Dugina, jakoby Rosja była namaszczona przez Boga do dziejowej misji rządzenia Eurazją. A także, co prawdopodobnie gra tu największą rolę, fakt, że z punktu widzenia Kremla istnienie demokratycznej Ukrainy może zarazić Rosjan niebezpiecznymi ideami. Na przykład taką, że i oni mogą się demokracji domagać. Co oznaczałoby koniec dla kleptokratycznego i neototalitarnego reżimu.

Tak to wygląda, gdy chwile poskrobać. Postawiona na głowie chronologia, przyczyny mieszane ze skutkami, fakty dobierane pod tezę, wynikające z braku rozeznania (na przykład w kwestii sprzętu wojskowego czy energetyki) błędne oceny. Do tego powszechnie stosowane podwójne standardy moralne (Zachód musi dostosować swoją politykę do rosyjskiego widzimisię, ale Rosja do międzynarodowego prawa czy suwerennych decyzji Ukrainy już nie; Zachód ponosi niemal wyłączną winę za trwanie wojny w Ukrainie, choć to Rosja może ją przerwać w każdej chwili) i tak dalej. A gdzieś w tle pojawiają się już wątki piwniczne, jak negowanie Hołodomoru („zdania są podzielone, czy był wywołany celowo”), relatywizowanie paktu Ribbentrop-Mołotow („taktyczna decyzja Stalina”, wymuszona, a jakże, biernością Zachodu) czy negowanie eksploatowania przez Moskwę swoich peryferii (eksploatują imperia, a jest tylko jedno imperium – amerykańskie).

A wszystko to podlane ckliwą opowieścią, jakoby jacyś „oni” nas mentalnie zniewolili i zabraniali o tym w ogóle dyskutować. Widocznie „oni” zabraniają też googlować podstawowe fakty.

Ruska onuca czy towarzysz podróży?

Czy to oznacza, że Paweł Mościcki jest „ruską onucą”, co jakoby zarzucają mu ci, którzy boją się podjąć dyskusję? Nie. Nic nie wiadomo na temat jego prorosyjskiego backgroundu. Głosi jednak tezy zbieżne z rosyjską propagandą, niekiedy wręcz z niej wyjęte. Może tak mu wyszło z zamiłowania do filozofii Giorgio Agambena. Może robi to cynicznie. Albo by zaspokoić jakieś swoje potrzeby. Może wpadł w króliczą norę Russlandversteherów, w której, jak w każdej porządnej teorii spiskowej, nadrzędna narracja wyjaśnia absolutnie każde zjawisko.

Czytaj także Dezintegracja. Jak nie ulegać rosyjskim prowokacjom (i nie wyrzec się praw człowieka) Paweł Jędral

Tak naprawdę nie ma to większego znaczenia. Funkcjonalnie Mościcki stał się bowiem wektorem rosyjskiej propagandy, przenoszącym ją do środowisk lewicowych. Pełni podobną rolę, co Grzegorz Braun na skrajnej prawicy czy Leszek Sykulski wśród miłośników geopolityki. Fakt, że w innych kwestiach jest na antypodach od lidera Konfederacji Korony Polskiej, nic w tej materii nie zmienia. Podobnie jak jego deklarowane odrzucenie polityki Putina. W Polsce tylko absolutni skrajniacy otwarcie chwalą Rosję. Zdecydowana większość propagandy trafia do nas okrężną drogą, pozbawiona pierwiastka putinofilnego. Dość wspomnieć, że nawet Braun regularnie wymienia Rosję jako jednego z polskich okupantów. Zrównując ją z Unią Europejską, homoseksualistami, Amerykanami, Niemcami i oczywiście Żydami.

Środowiska prorosyjskie już Mościckiego dostrzegły i podchwyciły. Nachwalić się go nie może (i to jeszcze przed opublikowaniem książki o Gazie) zarówno Tomasz Jankowski, były zmianowiec i jeden z najbliższych współpracowników Mateusza Piskorskiego, jak i sam Piskorski. Mościcki przynajmniej dwukrotnie wystąpił na ich kanale na YouTube. Jego teksty pojawiały się na portalach znanych z rozpowszechniania tez zbieżnych z rosyjską propagandą: w „Myśli Polskiej” i na portalu strajk.eu. Pochwały spłynęły też z reprodukującego podobne treści „Dziennika Gajowego Maruchy” oraz ze strony jednego z profili Konfederacji Korony Polskiej.

Cały wic polega właśnie na tym, że nie trzeba być opłacanym z Kremla agentem wpływu, by realizować jego cele. Z punktu widzenia Rosji taki „towarzysz podróży” jest równie dobry, bo jest autentyczny i nie stwarza ryzyka wpadki. Niech sobie nawet gardzi Putinem, byleby pchał miłą jego sercu narrację. Na przykład taką, że winnymi wojny są wszyscy, tylko nie miłująca pokój, bezpieczeństwo i swobodną wymianę gospodarczą Rosja.

Komentarze

Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.

Zaloguj się, aby skomentować
0 komentarzy
Komentarze w treści
Zobacz wszystkie