Świat

Majmurek: Prawica bierze Francję

Przegrana lewicy w wyborach lokalnych może zapowiadać, że za dwa lata w drugiej turze wyborów prezydenckich zmierzą się Nicolas Sarkozy i Marine Le Pen.

Druga tura wyborów do władz departamentów we Francji zakończyła się klęską rządzących socjalistów. Kolejną – po zeszłorocznej porażce w wyborach do władz miejskich – pokazującą, że rząd traci społeczne zaufanie. Centrolewica straciła władzę w ponad połowie z kontrolowanych przez siebie wcześniej departamentów, centroprawicowa koalicja UMP (Unia na Rzecz Ruchu Ludowego, partia Nicolasa Sarkozy’ego) i UDI (Unia Demokratów i Niezależnych Jeana-Christophe’a Lagarde’a) zyskała władzę w 28 departamentach wcześniej kontrolowanych przez lewicę. W sumie prawica kontrolować będzie 67 z 96 departamentów. Lewica zachowa władzę w niewiele ponad trzydziestu. To największa klęska socjalistów w wyborach do władz departamentów od czasu katastrofalnych wyborów z 1992 roku, gdy socjaliści zachowali władzę jedynie w 21 departamentach, w 2 zdobyła ją Partia Komunistyczna, a w 76 prawica.

Choć Frontowi Narodowemu nie udało się przekroczyć ważnej, symbolicznej bariery i zdobyć władzy w żadnym z departamentów, to nie może mówić o klęsce. Do zgromadzeń departamentalnych wybrano około 100 radnych partii, w sumie ugrupowanie Marine Le Pen zdobyło około jednej czwartej głosów. Przed wyborami prezydenckimi w 2017 roku daje to Marine Le Pen bardzo mocne karty.

Sieroty po Hollandzie

Klęska jest tym bardziej bolesna dla lewicy, że utraciła władzę w departamentach, stanowiących do tej pory wyborcze zaplecze jej czołowych polityków, z prezydentem i premierem włącznie. Prawica wzięła bowiem takie departamenty jak Corrèze (departament przez lata kontrolowany politycznie przez Hollande’a), Essonne (zaplecze premiera Manuella Vallsa), Nord (departament I sekretarz partii, Martin Aubry), Sekwana Nadmorska (gdzie znajduje się okręg wyborczy ministra spraw zagranicznych Laurenta Fabiusa). Utraciła także władzę w miejscach, które na lewicę głosowały od dawna – Côtes-d’Armores (lewica sprawowała tu władzę nieprzerwanie od 1976 roku) oraz Delcie Rodanu (departament ten kontrolowany był przez lewicę od lat 60.).

Co jest przyczyną tej klęski? Komentatorzy wymieniają dwie kwestie: po pierwsze podział lewicy, po drugie rosnące rozczarowanie prezydenturą Hollande’a i polityką rządu Vallsa. W pierwszej turze lewica wystawiła trzy listy: socjalistów i ich sojuszników, Zielonych, oraz  kontestującego Hollande’a z lewej flanki Frontu Lewicy. W sumie te trzy listy zdobyły 36,4% głosów – tyle samo co centroprawicowa koalicja UMP i UDI. Jednak ze względu, na to rozdrobienie wielu lewicowych kandydatów przepadło już w pierwszej turze wyborów – do drugich przeszli np. kandydaci centroprawicy i Frontu Narodowego.

Jednak problem tkwi nie tylko w wyborczej taktyce. Obecny głos jest kolejnym wotum nieufności wobec administracji Hollande’a – wszyscy komentatorzy są zgodni, że wybory te zostały silnie upolitycznione i bardziej niż spraw lokalnych dotyczyły oceny polityki na poziomie narodowym.

Słaby wynik socjalistów dowodzi, że wyborcy tej partii czują się przez nią osieroceni. Hollande przejmował władzę w 2012 roku z obietnicą zwrotu na lewo, walki z rosnącymi nierównościami społecznymi, naciskiem na niższe płace i prawa pracownicze ze strony biznesu, wreszcie z bezrobociem. Jak w wywiadzie dla „Liberation” twierdzi socjolog François Miquet-Marty, katastrofalny wynik socjalistów pokazuje, że ludzie mają już dość czekania, aż te obietnice w końcu zostaną zrealizowane. Baza socjalistów zaczyna postrzegać elitę partii jako coraz bardziej wyalienowaną od jej problemów, a z pewnością niezdolną do ich rozwiązania.

Intuicję Marty’ego wydają się potwierdzać dwa fakty. Po pierwsze, większość departamentów, które utraciła wczoraj lewica, to obszary zdominowane przez uboższych wyborców z klas ludowych; po drugie sukcesowi prawicy towarzyszyły rekordowa jak na Francję absencja, przekraczająca 50% uprawnionych do głosowania – co pokazuje brak zaufania Francuzów do całej klasy politycznej.

W prawo zwrot!

Nie sposób też jednak udawać, że wczorajsze wybory nie oznaczają zdecydowanego zwrotu Francji na prawo. Oznaczają.

Sukcesy centroprawicy i Frontu Narodowego nie są wyłącznie skutkiem rozczarowania rządami Hollande’a.

Wobec braku lewicowego projektu, narracji zdolnej wytłumaczyć problemy kraju i przedstawić jakiś schemat ich rozwiązań, we francuskiej polityce rządzą dziś dwa impulsy: indywidualistyczny (odwołujący się głównie do egoizmu zagrożonej w swojej pozycji klasy średniej) i tożsamościowy (mobilizujący wyborców z klas ludowych wokół „obrony francuskich wartości”, rzekomo zagrożonych przez imigrantów, procesy globalizacji itd.).

Zwycięska centroprawica umiała bardzo sprawnie zagospodarować oba. Często jej wyborcza retoryka odwołująca się do konieczności obrony „tożsamości Republiki” była trudna do rozróżnienia od retoryki Frontu Narodowego. Taka taktyka wyborcza, choć kontestowana przez niektórych działaczy UMP, przyniosła efekty.

Choć jednocześnie – na co pewnie stratedzy centroprawicy liczyli – nie osłabiła Frontu Narodowego. W ostatnich wyborach lokalnych w 2011 roku partia ta (radząca sobie na ogół na poziomie lokalnym słabiej) zdobyła tylko 15% głosów – w ciągu czterech lat zwiększyła poparcie o 10 punktów procentowych. Wynik Frontu pokazuje, że, jak twierdzi cytowany tu już Miquet-Marty, „zakorzenia się on we francuskim społeczeństwie”. Marine Le Pen bardzo dbała, by przedstawiać FN jako godną szacunku siłę polityczną, by przyciągać wyborców środka. Unikała rasistowskich, antysemickich czy nawet przesadnie antymuzułmańskich wypowiedzi. Gdy kilku kandydatów Frontu wpadło, umieszczając tego typu komunikaty w mediach społecznościowych, Marine Le Pen zawsze dokładała starań, by wysłać jasny przekaz, że nie jest to oficjalne stanowisko partii i że ona odcina się od takich treści.

Jednocześnie jej ojciec Jean-Marie Le Pen i jego ukochana wnuczka (i jedna z kilku przedstawicielek Frontu we francuskim Zgromadzeniu Narodowym) Marion Maréchal-Le Pen atakowali publicznie Marine za taką politykę i bronili skrajnych wypowiedzi członków partii. Komentatorzy spierają się, czy jest to wynik sporu w rodzinie i konfliktu co do kierunku, w jakim ma zmierzać Front, czy spór jest symulowany i stanowi część sprytnej taktyki, mającej zapewnić, by przesuwanie się Frontu do centrum nie zniechęciło do niego jego bazy. Osobiście stawiałbym na to drugie – dynastii Le Penów można wiele zarzucić, ale politycznego talentu do rozgrywania takich spraw na zimno odmówić im nie można.

Sarko zwycięski

Widać także, że pęka tabu nakazujące izolację Frontu. Przywódca UMP Nicolas Sarkozy po raz pierwszy w historii odmówił wspólnej z centrolewicą mobilizacji przeciw kandydatom Frontu – namawiał wyborców UMP, by tam, gdzie w drugiej turze mają do wyboru kandydatów FN i lewicy, nie głosowali na nikogo.

To właśnie Sarkozy jest największym triumfatorem tych wyborów. To on był autorem mocno prawicowej taktyki, która zadziałała. Wczorajszy sukces jest kolejnym kamieniem milowym jego powrotu z politycznej pustyni, który z dużym prawdopodobieństwem skończyć może się dla niego znów w Pałacu Elizejskim.

Niezależnie od tego, jak go oceniamy, nie sposób mu odmówić woli walki i politycznej żywotności. W 2012 roku odchodził nie tylko przegrany, ale i powszechnie pogardzany, jako symbol skorumpowanej, nieinspirującej, służącej interesom oligarchii polityki. Tak też jego polityka wyglądała, choć już na arenie międzynarodowej ocena musi być bardziej wyważona – to on, negocjując z Putinem, powstrzymał rosyjskie czołgi przed zajęciem Tbilisi. Po klęsce w 2012 Sarkozy nie tylko stracił władzę nad partią, ale musiał zmierzyć się z szeregiem spraw, prowadzonych przez prokuraturę, gdzie przewijało się jego nazwisko – od bardzo banalnych (wykorzystywanie wpływów w celu utrudniania śledztwa), po dość malownicze (diamenty od Kaddafiego nielegalnie finansujące kampanię wyborczą prezydenta). Nie tylko udało mu się nie trafić do więzienia, ale także odzyskać władzę nad centroprawicą. Jednak wielu jej działaczy miało wątpliwości, czy to właśnie Sarkozy powinien być jej kandydatem w wyborach prezydenckich w 2017 roku. Po wczorajszym sukcesie o wiele łatwiej będzie mu przekonać nieprzekonanych i złamać opór najzacieklejszych przeciwników w partii.

Lewica na równi pochyłej?

Kampanię wyborczą już rozpoczął w przemówieniu, w którym w imieniu UMP ogłosił zwycięstwo prawicy w wyborach. Brutalnie zaatakował w nim Hollande’a: „Żaden polityk w historii nie uosabiał tak bardzo klęski na każdym możliwym poziomie jak on”. Faktycznie, w środku kadencji Francja chyba nigdy nie miała tak słabego politycznie prezydenta. Sarkozy zapowiedział też, że „zmiana się zbliża, nic jej nie zatrzyma”.

Rzeczywiście nie wydaje się, by lewica była do tego zdolna. Przyznające się do klęski przemówienie Vallsa było słabe i defensywne. Trudno było w nim znaleźć mocne propozycje i atuty mogące ponownie przyciągnąć do lewicy elektorat. Na pewno nie zadziała straszenie Frontem Narodowym i zapewnienia, że socjaliści będą przed nim bronić wartości republikańskich.

Jeszcze bardziej defensywny wydaje się Hollande. W pełnym pasji komentarzu redakcyjnym w „Liberation” Gregoire Biseau zarzuca mu oderwanie od rzeczywistości i ignorowanie skali zagrożenia. Wtóruje mu w tym naczelny dziennika, Laurent Joffrin. Obaj wzywają lewicę do maksymalnej mobilizacji, bez której przegra ona nie tylko następne wybory, ale także walkę o wartości, na której ma się opierać Republika.

Wątpliwe jest jednak, by sama mobilizacja wokół wartości wystarczyła. Jeśli w ciągu dwóch lat, jakie dzielą Francję od wyborów prezydenckich, administracja Hollande’a i Vallsa nie będzie mogła pochwalić się konkretnymi sukcesami (w kwestii bezrobocia, siły nabywczej gospodarstw domowych itd.), bardzo ciężko będzie przekonać Francuzów, by przedłużyli jej mandat na kolejne pięć lat. Dwa lata to mało czasu. Nie tylko klęska Hollande’a, ale i druga tura Sarkozy – Marine Le Pen nie wydaje się dziś mało prawdopodobna.

PS Rozjaśniając nieco ten mroczny obraz: wybory te były także pierwszymi, które wyłoniły rady departamentów w pełni realizujące zasadę parytetu płci. W każdym okręgu wyborczym wyborca głosował na tandem kandydat – kandydatka. Tandem, który zdobywał najwięcej głosów w danym okręgu (w pierwszej lub drugiej turze) wchodził do rady departamentu. W polskim, proporcjonalnym systemie wyborczym, nie da się oczywiście dosłownie przeszczepić tego patentu, ale z pewnością warto mu się uważnie przyglądać.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij