Podział społeczny w USA jest głębszy niż w krajach Europy. Dwupartyjny system wyborczy sprzyja polaryzacji, a ubożenie klasy średniej oraz przemiany kulturowe wywołują u mniej zamożnych białych niepokój. Wzrastające nierówności społeczne są zaś zarzewiem buntu wśród mniejszości etnicznych.
Szturm przebierańców na Kapitol mógłby się wydawać zabawny, gdyby nie cztery ofiary śmiertelne. Mimo to na pierwszy rzut oka całe zdarzenie nie jawiło się jako bardzo groźne: można się było najwyżej zastanawiać, dlaczego słynąca z pewności siebie amerykańska policja nie zrobiła porządku z nie tak wielką przecież grupą osób. Kapitol nie został wzięty przez jakieś tłumy (większość ludzi gromadziła się na zewnątrz), tylko raczej zbieraninę happenerów.
Sprawa jednak wygląda dużo poważniej, gdy przypomnimy sobie fakt, że w USA osoby prywatne posiadają około 200 milionów sztuk broni, z której korzystają nader chętnie. Można przypuszczać, że między innymi dlatego służby porządkowe długo nie podejmowały bardziej zdecydowanych działań. Hipotetyczna masowa strzelanina na Kapitolu byłaby przecież bez porównania gorszym scenariuszem niż baraszkowanie libertarian po sali obrad.
Szaman, owszem, był zabawny, ale szturm na Kapitol to nie groteska
czytaj także
Sytuacja w USA rysuje się jeszcze poważniej, gdy na ten wielki skład broni w posiadaniu gospodarstw domowych nałożymy głębokie podziały społeczne. Nierówności ekonomiczne w Stanach Zjednoczonych są legendarne, jednak są one tylko jedną z wielu osi podziału. I choć prawdopodobne, że to właśnie one są praprzyczyną większości napięć w USA, obecnie to nie one rozpalają głowy Amerykanów w pierwszej kolejności. Dużo ważniejsze są podziały polityczne, rasowe, religijne, płciowe i pokoleniowe.
Ci drudzy
Spośród linii podziału najbardziej rzucają się w oczy te partyjne. W każdej demokracji społeczeństwa dzielą się pod względem afiliacji polityczno-ideowych, jednak w Stanach Zjednoczonych na dwupartyjny system nakłada się jeszcze gigantyczna nieufność jednych wobec drugich.
Według danych Pew Research Center aż 89 proc. wyborców Trumpa przed wyborami prezydenckimi wyrażało głębokie zaniepokojenie ewentualnym zwycięstwem Bidena połączone z przekonaniem, że prezydentura przeciwnika wyrządzi szkody Ameryce. Tylko 8 proc. elektoratu Trumpa było wprawdzie bardzo zaniepokojone, ale nie podzielało przy tym obawy, że Biden wyrządzi krzywdę ich krajowi, a zaledwie 4 proc. jego wyborców nie było (!) bardzo zaniepokojonych ewentualnym zwycięstwem kandydata demokratów.
Wśród wyborców Bidena te proporcje wyglądały niemal identycznie, choć oczywiście nieufność była skierowana wobec Trumpa. Obawę o skrzywdzenie Ameryki przez Trumpa wyrażało 90 proc. wyborców Bidena, a zaledwie co setny (!) nie był bardzo zaniepokojony ewentualnością porażki swojego kandydata.
Mówiąc językiem Chantal Mouffe, kultura polityczna w USA nie jest już nawet agonistyczna, tylko antagonistyczna, tzn. przeciwników nie łączy już wzajemne uznanie swego istnienia i prawomocności za uczestników demokracji. Główną motywacją do zaangażowania politycznego w Stanach przestała być chęć realizacji swoich idei, zamiast niej pojawił się strach przed zwycięstwem „tamtych drugich”.
Na to wszystko nakłada się jeszcze COVID-19 i polityka antypandemiczna, która budzi w USA olbrzymie kontrowersje. Dla 82 proc. wyborców Bidena walka z koronawirusem była bardzo ważną przesłanką podczas dokonywania wyboru prezydenta, tymczasem w elektoracie Trumpa ledwie co czwarty przyznawał, że walka z pandemią to ważny temat. Ze wszystkich krajów rozwiniętych to właśnie w USA występuje największa różnica w ocenie polityki pandemicznej państwa między popierającymi rząd a jego przeciwnikami. Wynosi aż 47 punktów procentowych, gdy np. w Wielkiej Brytanii 33 punkty, we Włoszech 16, w Niemczech 11, a w Danii tylko 5 punktów.
Obie grupy wyborców mają więc diametralnie inne podejście do pandemii. Na tym tle w krajach UE panuje niemal powszechna zgoda i harmonia.
Lęki białego człowieka
Kolejną „linią uskoku”, jak by powiedział Raghuram Rajan, autor głośnej książki o tym tytule sprzed ponad dekady, są zachodzące w USA zmiany rasowe i etniczne. W ciągu kilku pokoleń USA stały się zdecydowanie bardziej zróżnicowane pod tym względem niż jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Mowa szczególnie o ludności hiszpańskojęzycznej, której populacja wprost rośnie w oczach.
O ile w pokoleniu boomersów, czyli powojennego wyżu demograficznego, ludność hiszpańskojęzyczna stanowiła 9 proc. populacji, o tyle w pokoleniu Z, czyli wśród osób urodzonych po 2000 roku, stanowi aż 22 proc. Wśród boomersów biali to trzy czwarte społeczeństwa, wśród zetów – już tylko nieco ponad połowa. Rośnie też liczba Afroamerykanów – ich udział w poszczególnych pokoleniach wzrósł w tym czasie z 11 do 14 proc.
Tooze: Nasz kapitalizm świetnie poradzi sobie z kryzysem, zwykli Amerykanie gorzej
czytaj także
Część konserwatywnie nastawionych białych, szczególnie tych z interioru, choć nie tylko, zwyczajnie boi się nadchodzących zmian. Z jednej strony obawiają się konkurencji na rynku pracy, z drugiej zaś marginalizacji politycznej. Gros mniejszości rasowych i etnicznych głosuje bowiem na demokratów, więc w przyszłości konserwatystom może być coraz trudniej wygrywać. Między innymi dlatego konserwatyści tak gwałtownie zareagowali na zwycięstwo Bidena: Trump i alt-rightowe media te nastroje jeszcze podgrzewały, ale to nie oni są ich źródłem.
Jak na razie jednak realnie uzasadnione obawy o swój los mają przede wszystkim właśnie te szybko rosnące grupy etniczne i rasowe. Pandemiczny kryzys gospodarczy uderzył bowiem głównie w mniejszości. W kwietniu aż 61 proc. latynoskich gospodarstw domowych utraciło część lub całość dochodów, to samo dotyczyło 44 proc. czarnych gospodarstw domowych i tylko 38 proc. białych. Prawie trzy czwarte latynoskich i czarnych gospodarstw deklarowało w kwietniu, że nie ma środków wystarczających na trzymiesięczne utrzymanie. Podobny problem dotyczył już tylko niecałej połowy białych gospodarstw domowych. Ponad połowa Latynosów i tylko jedna piąta białych wyraziło obawy, że nie będą mogli zapłacić rachunków za telefon i internet. Niepewność ekonomiczna mniejszości rasowych i etnicznych w USA była więc istotnym podłożem demonstracji i rozruchów spod znaku Black Lives Matter.
Bilans pandemii w USA: 41 milionów bezrobotnych, miliarderzy bogatsi o pół biliona
czytaj także
Rozwierające się nożyce
Fatalne położenie ekonomiczne mniejszości wynika w dużej mierze z wysokiego poziomu nierówności dochodowych w USA w ogóle. Cierpią na nich głównie mniej zarabiający, czyli właśnie Latynosi i czarni.
Nierówności dochodowe w Stanach rosną nieprzerwanie od kilku dekad. W 1968 roku górne 20 proc. społeczeństwa zgarniało 43 proc. ogólnej sumy dochodów, obecnie to już 52 proc. Według Pew Research Center wskaźnik Giniego w USA wynosi 0,43 i jest zdecydowanie najwyższy ze wszystkich państw wysoko rozwiniętych – w drugiej Wielkiej Brytanii wynosi 0,39, a w pobliskiej Kanadzie 0,35.
W latach 2007–2016 realnie wzrosły dochody jedynie najwyższego kwintyla, czyli górnych 20 proc. społeczeństwa, a dochody realne gospodarstw domowych z pozostałych kwintyli spadły.
Amerykańska klasa średnia topnieje w oczach – w 1970 roku jej dochody odpowiadały 62 proc. dochodu zagregowanego w USA, tymczasem w 2018 roku to już tylko 43 proc.
Co istotne w tym wszystkim, wyborcy republikanów w większości nie uważają wysokich nierówności za problem. Według 43 proc. wyborców GOP nierówności są na odpowiednim poziomie, a według 41 proc. są zbyt wysokie. Za to wśród wyborców demokratów aż 73 proc. jest przekonanych, że nierówności są za wysokie, a jedynie 7 proc. twierdzi, że ich poziom jest odpowiedni. Tak więc, o ile demonstracje BLM były w dużym stopniu motywowane kwestiami ekonomicznymi, o tyle szturm na Kapitol już niekoniecznie. A przynajmniej nie bezpośrednio. Tym bardziej że uczestniczyli w nim głównie biali mężczyźni, których sytuacja finansowa jest – znów, statystycznie rzecz biorąc – lepsza niż pozostałych. Mediana dochodu białego gospodarstwa domowego w 2018 roku wyniosła 84,6 tys. dolarów rocznie, tymczasem czarnego jedynie 51,6 tys. dolarów.
Oczywiście, ubożenie klasy średniej bez wątpienia uderza w wielu białych wyborców Trumpa z interioru. Jednak główną przyczynę ich relatywnie gorszej sytuacji widzą oni nie w bogaceniu się bogatych, tylko coraz silniejszej konkurencji ze strony biedniejszych od nich mniejszości.
Ubożenie klasy średniej powoduje również ogólne zniechęcenie i brak nadziei na przyszłość. Ponad jedna czwarta dorosłych Amerykanów jest przekonana, że ma mniejsze możliwości życiowe niż poprzednie pokolenia, będąc w ich wieku. I te minorowe nastroje mają faktyczne uzasadnienie.
czytaj także
Młode Amerykanki i Amerykanie mają trudniejszy start, przez co muszą między innymi długo mieszkać z rodzicami, co w kraju tak nastawionym na sukces jest traktowane jako powód do wstydu. Odsetek młodych dorosłych mieszkających z rodzicami w 2020 roku wyniósł ponad 50 proc., a więc przebił poziom z czasów Wielkiego Kryzysu z lat 30.; dla porównania, na początku lat 60. zaledwie 29 proc. młodych dorosłych mieszkało z rodzicami. Obecne pokolenie młodych w USA czuje się więc w pewnym stopniu upokorzone. Z jednej strony mówi im się o nieskończonych możliwościach, jakie daje im kraj, a z drugiej ich faktyczne możliwości pozwalają im jedynie na okupowanie pokoju w domu lub mieszkaniu rodzinnym.
Starcie pokoleń
Zamieszkiwania z rodzicami zapewne nie ułatwia fakt, że poszczególne pokolenia w USA coraz bardziej różnią się pod względem kulturowym. Obrazuje to chociażby szybka laicyzacja amerykańskiego społeczeństwa: tylko nieco ponad jedna czwarta reprezentantów pokolenia Z codziennie się modli, tymczasem gdy ich rodzice byli w ich wieku, codziennie modliła się połowa. Jedynie 40 proc. zetów bezgranicznie wierzy w Boga – wśród ich rodziców w ich wieku głęboką wiarę deklarowało 63 proc.
Jednocześnie tego procesu laicyzacji oraz przemian etnicznych wpływających na strukturę religijną w USA (liczba muzułmanów w latach 2007–2017 wzrosła z 1,5 do 3,5 miliona osób) w ogóle nie odzwierciedla reprezentacja polityczna. W Kongresie dominują osoby deklarujące się jako chrześcijanie – 88 proc. kongresmenów to zdeklarowani chrześcijanie, przy 65 proc. w całym społeczeństwie.
Zaledwie jeden kongresmen (0,2 proc.) deklaruje się jako niezwiązany z żadnym Kościołem – w całym społeczeństwie takich osób jest aż 26 proc. W Kongresie zasiada trzech muzułmanów – czyli 0,6 proc., wobec 1 proc. muzułmanów w całych USA.
Co gorsza, kobiety oraz mężczyźni w USA politycznie coraz bardziej oddalają się od siebie. 56 proc. kobiet w USA to wyborczynie demokratów, a tylko 38 proc. popiera republikanów. Wśród mężczyzn jest odwrotnie – 50 proc. z nich to zwolennicy republikanów, a 42 proc. demokratów. Inaczej mówiąc, statystyczny Amerykanin jest konserwatystą, a Amerykanka liberałką.
Na przestrzeni lat kobiety oddalają się od GOP, natomiast poparcie dla niej wśród mężczyzn jest względnie stabilne. Właśnie dlatego na wystąpieniach BLM można było dostrzec sporo kobiet, za to podczas szturmu na Kapitol było to znacznie trudniejsze (choć to kobieta była pierwszą potwierdzoną ofiarą śmiertelną).
Zważywszy na ogromne napięcie między zwolennikami obu partii, w niejednym amerykańskim domu polityczne kłótnie muszą być na porządku dziennym.
Podział społeczny w USA jest znacznie głębszy niż w krajach Europy. Dwupartyjny system wyborczy sprzyja polaryzacji, szczególnie wtedy, gdy do władzy dochodzą kontrowersyjni politycy tacy jak Trump. Ubożenie klasy średniej oraz przemiany etniczne wywołują w mniej zamożnych niepokój, że ich wcześniejsze przewagi stopnieją. Z kolei wzrastające nierówności społeczne są zarzewiem buntu wśród mniejszości etnicznych. Konserwatyści są przestraszeni postępującą laicyzacją, natomiast progresywna młodzież nie jest zadowolona z faktu, że scena polityczna nie zmienia się tak szybko, jak ewoluuje młodsza część społeczeństwa. Poszczególne grupy społeczne są na siebie wściekłe, a każda z nich ma argumenty tę wściekłość uzasadniające. Jedne są lepsze, drugie gorsze, ale wszystkie są jakoś zakorzenione w amerykańskiej rzeczywistości.
Ten pat przezwyciężyć mogłaby egalitarna polityka zmierzająca do odbudowy równości szans w USA, które najpóźniej od lat 70. są już tylko wspomnieniem. Można jednak wątpić, że nowy, 78-letni prezydent, który wcześniej nie wsławił się szczególnie odważnymi decyzjami, będzie gotów na taki kopernikański przewrót.