Twój koszyk jest obecnie pusty!
Nie ma nic ważniejszego niż klasa pracująca
Jeśli lewica nie przypomni sobie języka walki klas, będzie mogła tylko bezczynnie patrzeć, jak jej byli wyborcy idą marszowym krokiem do walki o narodową czystość.

Widmo krąży po Europie – widmo klasy pracującej, której polityczny dom został poddany egzekucji komorniczej. Pod wpływem fatalnego zauroczenia „trzecią drogą” Billa Clintona, Tony’ego Blaira i Gerharda Schrödera siły centrolewicowe od dziesięcioleci wypierają język walki klas.
Ugrupowania centrolewicowe ze wszystkich sił starają się zdobyć powszechny szacunek i dowieść, że potrafią skuteczniej i sprawiedliwiej zarządzać kapitalistycznym systemem. Tak się w tym pędzie zatraciły, że przestały mówić o wyzysku i konsekwentnie ignorują antagonizm, czy wręcz przemoc, zawsze obecną w relacji pracy i kapitału. Dlatego wyrugowały ze swojego politycznego przekazu wszystko to, co wiążę się z klasą pracującą – robotniczy język, zwyczaje, styl życia i aspiracje. A na koniec poniżyły jeszcze swoich byłych wyborców, nazywając ich, jak Hillary Clinton, deplorables, „godnymi ubolewania”.
Degradacja społeczna i ubóstwo objęły dziś potężne połacie prowincji, a niegdyś dumna klasa pracująca czuje się porzucona. W miejscach, od których główne partie polityczne odwróciły wzrok, pojawiło się pragnienie odzyskania godności, a wraz z nim pojawiła się opowieść, w której po jednej stronie jest kolektywne „my”, a po drugiej potężni „oni”. Jakąś dekadę temu wypełniła tę lukę siła, która sączy jad i ma ze sto lat doświadczenia w przechwytywaniu takich próżni. Była to ksenofobiczna skrajna prawica.
„Populizm” nie jest właściwą nazwą tego zjawiska. Ruchy polityczne i przywódcy, których określa się tym mianem, nie wymyślili tego pragnienia, a tylko je cynicznie wykorzystali – jak wytrawny monopolista, gdy dostrzeże na rynku wolną niszę. Od robotniczych dzielnic na południe od Pireusu, rzut kamieniem od miejsca, gdzie piszę te słowa, po niegdyś „czerwone” przedmieścia Paryża czy Marsylii obserwujemy przepływy wyborców. Te bloki elektoratu, które głosowały kiedyś na partie komunistyczne i socjaldemokratyczne, dziś popierają ugrupowania założone przez politycznych spadkobierców Mussoliniego i Hitlera.
Tak samo jak wtedy, dzisiejsze partie ekstremistycznej prawicy są politycznymi kameleonami, mienią się obrońcami uciśnionej klasy pracującej. Z kolei w Stanach Zjednoczonych pełną życia i energii koalicję stworzyli biali suprematyści, chrześcijańscy fundamentaliści, technofeudalni panowie oraz głęboko rozczarowani byli wyborcy Partii Demokratycznej – i dzięki temu sojuszowi już dwukrotnie zwyciężyli w wyścigu do Białego Domu.
Często przywoływane porównanie do okresu międzywojnia może nas łatwo zwieść na manowce, ale w tym przypadku jest jak najbardziej zasadne. I chociaż niewybaczalnym grzechem lewicy jest wyklinanie wszelkich przeciwników z obozu konserwatywnego lub centrystycznego jako faszystów, to jednak dziś wyraźnie czujemy ten faszyzm wokół nas. Jak mogłoby być inaczej? Gdy w całym świecie zachodnim klasa pracująca została spisana na straty, łatwo było rozbudzić w niej nowe nadzieje obietnicą narodowego odrodzenia w oparciu o zmyśloną historię minionej Złotej Ery (ach, kiedyś to było pięknie!).
Kiedy rybka chwyciła haczyk, następnym krokiem było przekierowanie gniewu klasy pracującej. Zamiast buntować się przeciwko społeczno-ekonomicznym siłom, które sprowadziły na nią ubóstwo, miała tropić jakieś nieuchwytne spiski. Na ich czele mieli stać „globaliści”, „głębokie państwo” lub sam George Soros, a wszyscy oni pragnęli „wyprzeć” przedstawicieli klasy pracującej z ich ziemi i zastąpić ich kimś innym, kimś obcym.
Na fali wzbudzonych w ten sposób silnych emocji wypłynęli ultraprawicowi politycy, którzy zaczęli tępić liberalne elity, bankierów, bogatych obcokrajowców za granicą i biednych imigrantów w kraju. Wszystkich tych ludzi przedstawiono jako uzurpatorów Złotej Ery, stojących na drodze do odrodzenia narodu.
W tym momencie (i dopiero w tym momencie) pojawia się odrzucenie walki klas, wykluczenie politycznej reprezentacji interesów ekonomicznych klasy pracującej. Gniew na właścicieli lokalnej fabryki, którzy ją zamknęli i wysłali w całości do Wietnamu, zostaje przekierowany na robotników z Chin. Wściekłość przeciwko bankowi, który w ramach egzekucji komorniczej przejął rodzinny dom, zmienia się w nienawiść wobec żydowskich prawników, muzułmańskich lekarzy i meksykańskich robotników pracujących za dniówkę. Każdy, kto przypomina, że kapitał akumuluje się przez wyrwanie ludzi takich jak oni z domu i rodzinnej ziemi, wyciśnięcie z nich ostatniej kropli pracy, a w końcu porzucenie, traktowany jest jak zdrajca.
W latach 20. Obecnego stulecia, podobnie jak przed wiekiem, ultraprawica wykorzystuje ten proces do zdobycia politycznej dominacji. Nie stało się to z dnia na dzień. Proces, w wyniku którego klasy pracujące najpierw popadły w poczucie beznadziei, a potem w mentalność faszystowską, rozpoczął się wraz z rozpadem systemu z Bretton Woods w 1971 roku. Ale co właściwie spowodowało takie przeobrażenie skrajnej prawicy? Jak to się stało, że z ruchu protestu w obrębie środowisk konserwatywnych przerodziła się w autonomiczną siłę, która przejmuje władzę, jawnie demoluje burżuazyjno-liberalne instytucje i rozpoczyna projekt anihilacji „bolszewizmu kulturowego” (co było jednym z ulubionych określeń Josepha Goebbelsa)?
Dwa zjawiska rzucają się w oczy. Po pierwsze, globalny krach finansowy 2008, odpowiednik roku 1929 w naszym pokoleniu. Sprawujący wówczas rządy centryści surowo zacisnęli pasa klasie pracującej, a jednocześnie wyciągnęli solidarną dłoń do wielkiego biznesu, oferując mu „socjalizm” – pomoc finansowaną z państwowej kasy. Po drugie, okazało się, że podobnie jak w latach 20. i 30. ubiegłego wieku, centryści i niebędący faszystami konserwatyści boją się demokratycznej lewicy i nienawidzą jej bardziej, niż obawiają się i nienawidzą autorytarnej prawicy.
Lekcja dla lewicy jest boleśnie oczywista. Skupienie się wyłącznie na kwestiach tożsamościowych, takich jak etniczność czy gender, przy jednoczesnym ignorowaniu materialnej rzeczywistości klasy pracującej stanowi katastrofalny błąd strategiczny. Jest to złożenie broni w obliczu wroga, który z opowieści odrzuconej przez partie centrolewicowe uczynił swój oręż.
Zadanie polega teraz na tym, by włączyć newralgicznie istotną walkę z rasizmem i patriarchatem w odnowioną, wewnętrznie spójną krytykę władzy klasowej. Musimy nauczyć się mówić o solidarności i wyzysku, żeby pokazać, że prawdziwym wrogiem pracowników nie jest imigrant, ale rentier, technofeudalny władca, jedyny pracodawca w okolicy oraz finansista, który spekuluje z zyskiem na ich przyszłości. Nowi liderzy, jak kandydat na burmistrza Nowego Jorku Zohran Mamdani muszą wypracować jakąś syntezę, w której znajdzie wyraz cała ta kondycja ludzi pracy.
Inaczej pozostaniemy w roli widzów własnego tragicznego spektaklu. Będziemy tylko patrzeć, jak zapomniani przez lewicę ludzie są prowadzeni marszowym krokiem do walki o narodową czystość z prawicowych fantazji. Nie ma nic ważniejszego niż klasa pracująca. Czas pokazać w działaniu, że lewica to rozumie.
**
Copyright: Project Syndicate, 2025. www.project-syndicate.org. Z angielskiego przełożył Maciej Domagała.
Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.