Wywołany pandemią globalny kryzys wstrząśnie światem. Co stanie się z nim dalej, zależy nie tylko od chwytliwych haseł rzucanych przez intelektualistów i polityków, ale również od tego, które grupy społeczne będą wywierały presję na zmianę.
Kiedy w 2008 roku stało się jasne, że świat musi radzić sobie z kryzysem finansowym, w USA trwały wybory prezydenckie. Wygrał je Barack Obama. Otoczka jego kampanii była rewolucyjna, ale w praktyce był to prezydent drobnych korekt. Nieprzypadkowo dziś zalicza się go do umiarkowanego skrzydła Partii Demokratycznej. Ten zwrot było widać już w trakcie kampanii Obamy z 2012 roku – jak zauważa Wendy Brown w książce Undoing the Demos, przybrał on wtedy szaty obrońcy systemu i kontynuatora dotychczasowej ścieżki amerykańskiego kapitalizmu.
Wstrząs polityczny przyszedł dopiero osiem lat po wybuchu kryzysu, gdy wybory wygrał Donald Trump ze swoją dziwaczną, ale skuteczną mieszanką polityczną – połączeniem neoliberalizmu, ksenofobii i buntu przeciwko establishmentowi. W tym samym roku w Wielkiej Brytanii zwolennicy brexitu wygrali referendum.
czytaj także
Systemem politycznym zachwiała ostatecznie konserwatywna i probiznesowa prawica, a nie socjalna lewica, choć tuż po wybuchu kryzysu nawet najbardziej zatwardziali neoliberałowie, z Alanem Greenspanem na czele, przyznawali, że ich ideologiczna wiara w niezawodność rynków okazała się błędna.
Przypominam tę historię, bo dziś znowu pada pytanie, czy wywołany pandemią globalny kryzys wywróci politykę do góry nogami. Podobieństw jest zresztą więcej – w USA mamy wybory prezydenckie, w których lewicę reprezentuje umiarkowany kandydat, jednocześnie ludzie uchodzący przez lata za bastion fundamentalizmu rynkowego, jak redaktorzy „Financial Times”, nawołują do gospodarczego skrętu w lewo.
Warto pamiętać, że polityczne efekty kryzysu nie muszą ujawnić się natychmiast. Mogą być też zupełnie inne, niż wynikałoby to z początkowych reakcji i debat medialnych. A przede wszystkim – jak trafnie ujął to ekonomista z London School of Economics Paweł Bukowski – „to nie wstępniaki z gazet zmieniają świat”. System przekształca się nie pod wpływem intelektualnych refleksji, lecz wtedy, gdy dojdzie do ściany i nie ma już wyjścia.
Naomi Klein: Zderzyliśmy się ze ścianą. Z tej planety nie da się więcej wycisnąć
czytaj także
Dodajmy za Thomasem Pikettym i jego najnowszą książką Capital and Ideology, że „aktorzy polityczni, którzy znaleźli się w wirze zdarzeń, muszą sięgać po repertuar politycznych i ekonomicznych ideologii rozwiniętych w przeszłości”. Innymi słowy, gdy system doszedł do ściany, kierunek skrętu zależy od tego, jakie idee znajdują się obecnie pod ręką. A także od tego, które grupy społeczne będą wywierały największą presję na zmianę.
Jakie idee leżą zatem na stole u początków drugiej dekady XXI wieku? W gruncie rzeczy podobne do tych, które pojawiły się przy okazji kryzysu finansowego.
Zawracamy
Pierwsza idea jest prosta: potrzebujemy nie fundamentalnej zmiany, ale drobnych korekt, które pomogą nam wrócić na ścieżkę rozwoju sprzed czasów Trumpa, brexitu czy – w polskim wydaniu – Kaczyńskiego. To pomysł formacji liberalnych. Może on przybierać różne formy w zależności od sytuacji danego kraju (np. Platforma Obywatelska nie jest dokładnym odpowiednikiem umiarkowanego skrzydła amerykańskiej Partii Demokratycznej), ale ogólne przesłanie jest podobne: kapitalizm w wersji zapoczątkowanej reformami Reagana i Thatcher ma się generalnie dobrze. Po prostu na drodze pojawiły się wyboje, czyli populiści, ale powinniśmy dalej ufać rynkowi – także w kwestii kryzysu klimatycznego – i kontynuować globalizację w dotychczasowej formie.
System przekształca się nie pod wpływem intelektualnych refleksji, lecz wtedy, gdy dojdzie do ściany i nie ma już wyjścia.
Liberalna opowieść napotyka na zasadniczy problem. Coraz więcej osób w krajach zachodnich ma poczucie, że kapitalizm w obecnym kształcie nie daje im podstaw do optymizmu. Najlepiej widać to w Stanach Zjednoczonych. Kiedy ponad 20 lat temu amerykański demokrata mówił coś w rodzaju „Musimy uwolnić zmysł przedsiębiorczości u Amerykanów, państwo ma nie przeszkadzać, a ludzie sobie poradzą i zapracują na dostatek”, to spora część społeczeństwa myślała: „O! To o mnie! Pracuję, jestem ambitny, zaradny, do dzieła!”. Kiedy z podobnym przekazem polityk Partii Demokratycznej występuje dzisiaj, coraz więcej osób myśli: „To raczej nie o mnie, bo zapierdzielam od lat, a siedzę po uszy w kredytach za studia i za cholerę nie widzę poprawy. Nie wystarczy, żeby państwo nie przeszkadzało – państwo powinno mi pomóc”.
To m.in. dlatego rozjeżdżają się głosy starszych i młodszych wyborców w USA czy Wielkiej Brytanii, czyli w miejscach, z których wywodzi się neoliberalna wersja kapitalizmu. Młodzi o wiele chętniej głosują na kandydatów zmiany (Sanders, Corbyn) niż na kandydatów powrotu do starych czasów, starsi odwrotnie. Różnice są tak olbrzymie, że nie da się ich sprowadzić do zwyczajowego „młodsi są zawsze radykalniejsi niż starsi”.
How Britain voted at the 2019 general election… by age
18-24 year olds:
Lab – 56%
Con – 21%
Lib Dem – 11%70+ year olds:
Con – 67%
Lab – 14%
Lib Dem – 11%https://t.co/hC7KufOxBl pic.twitter.com/pCo73Q8jZw— YouGov (@YouGov) December 17, 2019
Po prostu te dwie grupy społeczne doświadczają kapitalizmu na różne sposoby. Młodzi nasłuchali się obietnic na temat kapitalistycznego dobrobytu, ale te przeczą ich ponurym doświadczeniom i przewidywaniom, bo kryzys klimatyczny, bo prekaryzacja i uśmieciowienie rynku pracy, bo rosnące nierówności i spadająca mobilność społeczna, bo ogólne poczucie marazmu całego systemu.
Pandemia tylko uwydatniła ten problem. Na przykład w wyniku zatrzymania amerykańskiej gospodarki 52 procent pracowników do 45. roku życia zwolniono, zredukowano im godziny lub wysłano na urlop. W przypadku pracowników powyżej 45. roku ten odsetek wynosi 26 procent. Jak ostrzega Jakub Sawulski w kontekście dzisiejszych dwudziestolatków, także polskich: „Ich kryzys dotknie najmocniej i będą odczuwać jego skutki nie przez rok czy dwa, jak cała reszta, ale przez całe swoje życie”.
Dzisiejsi dwudziestolatkowie nie będą mogli nawet wyemigrować, bo nie będzie dokąd
czytaj także
Liberałowie mają kłopot z wczuciem się w sytuację grup społecznych rozczarowanych współczesnym kapitalizmem. Widzimy to także w Polsce – gdy młodzi zwracają uwagę na problemy umów śmieciowych lub dostępu do mieszkań, a zamiast zrozumienia słyszą połajanki, że jak będą zaradni i sobie zapracują, to ich kłopoty znikną. Taka odpowiedź tylko pogłębia niechęć młodych i innych niezadowolonych grup społecznych do liberalnych rozwiązań.
Na pewnym poziomie to jest naprawdę proste. Jeśli obóz liberalny będzie potrafił wzbudzić zaufanie, że daje szanse na powszechny dobrobyt, to lewica może krzyczeć od rana do wieczora o neoliberalizmie, a prawica o zdradzie interesów narodowych, ale to niewiele liberałom zaszkodzi. Z drugiej strony – jeśli liberałowie takiego zaufania nie wzbudzą, to choćby tysiąc razy odwoływali się do PRL-owskiego marazmu, i choćby straszyli socjalizmem, populizmem oraz „komuchowem” na wszystkie możliwe sposoby, nic im to nie da.
Dosc kompromitujące komuchowo w tym wpisie. Za pieniądze rodziców chcą dokończyć dzieło dziadków.
— Tomasz Lis (@lis_tomasz) April 22, 2020
Przez ostatnie lata rozbudzanie nadziei na lepsze jutro szło liberałom kiepsko, głównie dlatego, że sami nie mogą przebudzić się ze snu o utraconym wczoraj. W Polsce zachowują się raczej tak, jakby oczekiwali od społeczeństwa przeprosin, że sprzedało się za „pięć stówek, ser i kilka parówek”.
Odbijamy w lewo…
Lewica jest najmocniejsza tam, gdzie zawodzą liberałowie – w wysuwaniu pomysłów na lepsze jutro. Można debatować o trafności lewicowych idei, ale w porównaniu z ideami liberalnymi mają one tę zaletę, że istnieją. Weźmy wspomniany tekst z „Financial Times” o potrzebie reformy systemu. Jakie konkretnie pomysły tam padają?
„Rządy będą musiały zaakceptować bardziej aktywną rolę w gospodarce. Muszą traktować usługi publiczne jako inwestycje, a nie obciążenia, i szukać sposobów na zmniejszenie niepewności na rynku pracy. Propozycje redystrybucji wracają na stół; tak samo jak dyskusje o przywilejach osób starszych i zamożnych. Rozwiązania traktowane dotąd jako ekscentryczne, takie jak dochód podstawowy i opodatkowanie majątku, będą musiały być w to włączone”.
Inwestycje państwa w usługi publiczne, walka z prekaryzacją, dochód podstawowy, podatki majątkowe – to są tematy, którymi w ostatnich latach zajmowała się przede wszystkim lewica. Pytanie, jak to zwycięstwo ideowe przekuć na zwycięstwo polityczne. Z tym lewica ma nie lada kłopot.
Powodów wyborczego marazmu lewicy jest wiele. Z jednej strony w czasach „trzeciej drogi” straciła zaufanie klasy pracowniczej, z drugiej wciąż ma problem, aby znaleźć język pozwalający dotrzeć do klasy średniej, wśród której ma reputację ugrupowania radykalnego, a przez to niebezpiecznego. Poza tym – nie czarujmy się – jeśli opowiadasz się za wyższym opodatkowaniem bogatych, w tym ludzi kontrolujących media, to czeka cię wyboista droga. Problem, z którym nie muszą zmagać się ani liberałowie, ani prawica, żyjący w dobrych stosunkach z możnymi tego świata.
Lewica ma też trudność z dogadaniem się sama z sobą. Obecne prawybory w Partii Demokratycznej są tego dobrym przykładem. Kiedy dla umiarkowanego, liberalnego skrzydła partii stało się jasne, że tylko Biden ma szansę pokonać Sandersa w prawyborach, umiarkowani kandydaci natychmiast ustąpili i poparli jego kandydaturę przed kluczowym superwtorkiem. Na lewicy Sanders i Warren nawzajem odbierali sobie głosy, a co bardziej krewcy z ich sympatyków zaczęli się obrzucać błotem, aż stało się jasne, że żadne z nich nie ma już szans na wygraną.
czytaj także
To w ogóle część głębszego problemu lewicy. Jakub Wawrzyniak, polski piłkarz, powiedział kiedyś, że występuje w narodowej reprezentacji na lewej obronie w zastępstwie idealnego zawodnika, który nie istnieje. Lewicowi wyborcy i komentatorzy zbyt często traktują tak kandydatów lewicy – jako marne podróbki nierealizowalnego ideału. Ten za bardzo gburowaty, ta za mało ludowa, tamten za radykalny, tamta za umiarkowana, jeden zbyt populistyczny, druga przeintelektualizowana itd. W efekcie kończy się na frustracjach i wzajemnych pretensjach.
…lub w prawo
Największym zwycięzcą po kryzysie finansowym okazała się prawica. W przeciwieństwie do liberałów wyczuła niezadowolenie społeczeństwa; w przeciwieństwie do lewicy potrafiła się z nim skomunikować. Wykorzystała do tego sprawdzony repertuar straszenia „obcym” – imigrantem, gejem czy feministką – który w połączeniu z buntem przeciw establishmentowi (często na pokaz) oraz, w polskim przypadku, programami socjalnymi wystarczył do przejęcia władzy.
Co zrobi prawica w trakcie obecnego kryzysu? Czy można odbić jeszcze bardziej w prawo niż po 2008 roku? Głupie pytanie, oczywiście, że tak. Posłuchajcie Krzysztofa Bosaka, który od lat narzeka, że PiS ma zbyt tolerancyjny stosunek do imigrantów i niepotrzebnie otwiera przed nimi polskie granice.
Prawica w przeciwieństwie do liberałów wyczuła niezadowolenie społeczeństwa; w przeciwieństwie zaś do lewicy potrafiła się z nim skomunikować.
Choć żadna siła polityczna nie potrafi dziś tak trafnie zarządzać emocjami politycznymi jak prawica, to i ona może się za chwilę zderzyć ze ścianą – a wraz z nią całe społeczeństwo. Bo niezależnie od tego, ile negacjonistycznych bzdur na temat globalnego ocieplenia opowiedzą prawicowe media i politycy, to nie zmienią faktu, że ono zachodzi i jest coraz bardziej odczuwalne, także w Polsce, która właśnie zmaga się z suszą. Na podobnej zasadzie psioczenie na poprawność polityczną nie zmieni tego, że kobiety nie dadzą się na powrót zamknąć w ramach tradycyjnych ról społecznych, już choćby dlatego, że są coraz bardziej niezależne finansowo.
Prawica zamiast łagodzić konsekwencje tych zjawisk dla swojego elektoratu, nakręca go przeciwko feministkom i „ekoterrorystom”, co potęguje konflikty społeczne, ale nie sprzyja konstruktywnym rozwiązaniom.
To nie znaczy, że prawicy nie uda się utrzymać pozycji lidera, przynajmniej na krótką metę. Być może będzie to wymagało pewnych zmian – „populistyczną prawicę” wymieni „prawica zachowująca pozory”, która nie będzie naruszała elementów ustrojowych demokracji, ale zachowa wszystkie prawicowe fobie: od nastrojów antyimigranckich po nienawiść do ruchów postępowych.
Majmurek: Protest przedsiębiorców albo pocztówka z przyszłości
czytaj także
Na polskim przykładzie widać bardzo dobrze, że przynajmniej część liberałów zadowoliłaby się taką prawicą. Wystarczy zobaczyć, jaką sympatią i poważaniem cieszy się w tym środowisku Roman Giertych, albo rzucić okiem na ostatnie popisy młodzieżówki Nowoczesnej, która narzeka na dyskryminację białych mężczyzn w Europie i USA. Gdyby jeszcze taka nowa-stara prawica zadeklarowała bezwarunkową miłość do wolnego rynku, obóz liberalny mógłby być w pełni ukontentowany, wygłaszając przy tym zwyczajowe formułki, że niestety nie ma obecnie warunków do spełnienia postulatów dotyczących praw kobiet czy mniejszości.
Ostatecznie jednak ta „miękka” prawica i tak musiałaby się zderzyć z tym samym, co jej poprzedniczka – katastrofą klimatyczną, gospodarczą i coraz większą presją ze strony grup dyskryminowanych.
Świat, którego nie znamy
Nie wiadomo, kto ostatecznie wygra to ideowe starcie. Wszystkie siły polityczne mają swoje problemy, być może na czoło wysunie się ten, kto zrobi coś niespodziewanego: prawica nagle skręci w stronę ekologii, liberałowie staną się entuzjastami bezwarunkowego dochodu podstawowego, lewica nauczy się zawiązywać zwycięskie sojusze albo zapożyczy coś z retorycznego słownika prawicy (patriotyzm? populizm?) bądź liberałów (globalizacja?), dopasowując to do własnych wartości.
czytaj także
Pewne jest tylko to, że na pandemii nasze kłopoty się nie kończą – nie w dobie kryzysu klimatycznego. System polityczno-gospodarczy czekają kolejne wstrząsy, więc zgodnie z tezą Bukowskiego o „dojściu do ściany” zmiany wydają się nieuniknione. W filozofii nauki mówi się czasem za Thomasem Kunhem o zmianach paradygmatów – gdy dotychczasowy system naukowy nie radzi sobie już z narastającą w jego obrębie liczbą anomalii, następuje rewolucja, z której wyłania się nowy paradygmat. Na razie jesteśmy na etapie anomalii, nowy paradygmat jest coraz bliżej, ale wciąż trudno odgadnąć jego kształt.