Przemówienie, które wygłosił prezydent Joe Biden, równie dobrze mógł odczytać prezydent Trump albo prezydent Sanders. Amerykańskie zabawy w globalnego policjanta, sędziego i pracownika resocjalizacji w jednym nie przyniosły światu pokoju i dobrobytu, były za to często źródłem cierpienia i chaosu, który rozlewał się daleko poza sam obszar teatru wojennego.
Trwająca 20 lat wojna w Afganistanie kończy się klęską. Dramatyczne sceny z lotniska w Kabulu muszą budzić złość. Dziś możemy być praktycznie pewni tego, że nie uda się ewakuować z kraju wszystkich Afganek i Afgańczyków, którym pomoc jesteśmy winni – współpracowników kontyngentów wojskowych, ambasad, organizacji humanitarnych, osób szczególnie narażonych na prześladowania. Moralną i polityczną odpowiedzialność za te zaniedbania ponosi administracja Joe Bidena i w proporcjonalnym stopniu sojusznicy Stanów Zjednoczonych, w tym Polska.
Po nic, czyli 20 lat wojny, 70 tys. zabitych cywilów i celebracja klęski na koniec
czytaj także
Waszyngton, ale i inne zachodnie stolice, nie potrafił albo nie chciał dostrzec słabości Afganistanu, który bez wsparcia Ameryki zawalił się niczym domek z kart. To kompromitacja służb wywiadowczych i nadzorujących je decydentów.
czytaj także
Ale wojna nie została przegrana w ciągu 10 dni, które minęły między zajęciem przez talibów pierwszej stolicy prowincji a wkroczeniem do Kabulu. Afganistan od lat był pacjentem sztucznie podtrzymywanym przy życiu. To kolektywna porażka administracji George’a W. Busha, Baracka Obamy i Donalda Trumpa, którym nie udało się zbudować struktur państwowych i armii, jakie bez pomocy patrona przetrwałyby dłużej niż tydzień. I niech nie zwiodą nas niskie liczby ofiar po stronie żołnierzy koalicji sugerujące, że w ostatnich latach niewielkim nakładem sił udałoby się utrzymać porządek. Talibowie oszczędzali Amerykanów, aby nie narazić na szwank „procesu pokojowego”. Same walki trwały, tylko ginęli w nich afgańscy żołnierze i oczywiście cywile.
Upadek Islamskiej Republiki to też klęska afgańskich elit politycznych i wojska. Często jedynymi strzałami, które fanatyczni brodacze w pickupach musieli oddać zajmując kolejne miasta, były salwy triumfu w powietrze. Prezydent Aszraf Ghani – współautor wydanej w 2008 roku książki pod tytułem, o ironio!, Fixing Failed States – nie zastanawiał się długo, zanim opuścił kraj.
Kapitulację afgańskiej armii można tłumaczyć odcięciem amerykańskiego wsparcia. Ale pamiętajmy też, że żadna armia nie walczy w próżni, tylko o coś i dla kogoś. Tymczasem okazało się, że w osieroconym przez Stany Zjednoczone Afganistanie nie ma politycznej wspólnoty, której lokalna armia jest gotowa bronić. Islamska Republika Afganistanu upadła pod naporem i terrorem talibów, ale i frustracji oraz rezygnacji społeczeństwa. W ostatnich wyborach prezydenckich w 2019 zagłosowało zaledwie dwa miliony Afgańczyków. Pięć lat wcześniej było to siedem milionów.
Choć chaotyczna ewakuacja może sprawiać takie wrażenie, to opuszczenie Afganistanu przez Amerykanów nie dzieje się nagle. Zgodnie z porozumieniem, które administracja Donalda Trumpa podpisała z talibami w lutym 2020 roku, amerykańskie wojska miały opuścić Afganistan już 1 maja tego roku. Ale przecież już Barack Obama w 2014 roku ogłosił plan wyjścia – miało ono nastąpić do końca 2016 roku. Jednak wojskowi przekonali prezydenta, że talibowie rosną w siłę, więc misja nie jest jeszcze zakończona.
Amerykanie stali od lat przed dylematem. Mogli trwać dalej w Afganistanie mając świadomość, że kolejna wiosenna ofensywa talibów tym razem na cel może wziąć także amerykańskich żołnierzy albo zakończyć swój udział w „wiecznej wojnie” wiedząc, że koniec „amerykańskiej” wojny nie oznacza końca wojny domowej, w której szala zwycięstwa może oznaczać powrót talibów do władzy.
Joe Biden udzielił na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. W swoim poniedziałkowym przemówieniu wprost stwierdził, że jeśli Afganistan nie jest w stanie stawić oporu talibom dziś, to nie należy łudzić się, że w kolejne lata obecności amerykańskich wojsk cokolwiek zmienią. Błędem byłoby więc kontynuowanie walki przez amerykańskie oddziały, gdy siły zbrojne Afganistanu nie są w stanie zrobić samodzielnie nic, a polityczni przywódcy wywiesili białą flagę. Trudno nie przyznać Bidenowi racji w tej zasadniczej kwestii – nawet jeśli dobór słów wobec dziesiątek tysięcy żołnierzy afgańskich, którzy polegli w czasie wojny, był delikatnie mówiąc niefortunny.
I’ve argued for many years that our mission should be narrowly focused on counterterrorism, not counterinsurgency or nation building. pic.twitter.com/UaObavqm8j
— President Biden (@POTUS) August 17, 2021
Nie łudźmy się bowiem, że gdyby Amerykanom udało się przeprowadzić wzorowo przygotowaną akcję ratunkową, a do tego talibowie biernie przyglądali się jak z kabulskiego lotniska wylatują kolejne samoloty pełne obywateli ich nowego emiratu, to zasadniczo zmieniłaby się sytuacja strategiczna. Dramat na kabulskim lotnisku to tragiczny i wstydliwy, ale tylko epizod w całej historii.
Na naszych oczach kończy się epoka konserwatywno-liberalnego interwencjonizmu. Mieszanka mesjanizmu i militaryzmu przez lata była kompasem amerykańskiej polityki zagranicznej. Choć bezpośrednim impulsem inwazji na Afganistan były zamachy z 11 września, to misja szybko przerodziła się w karkołomną próbę zbudowania przynajmniej namiastki sprawnie funkcjonującego organizmu państwowego. Być może cała historia potoczyłaby się inaczej, gdyby na początku operacji udało się pojmać Osamę bin Ladena. Ale tego Amerykanie dopadli dopiero dekadę później w Pakistanie, gdy wojna w Afganistanie żyła już własnym życiem.
czytaj także
Wówczas Amerykanie byli jeszcze zachłyśnięci swoją potęgą. Obecnie widać wyraźnie, że zadanie zbudowania na drugim końcu świata państwa przez inne państwo to zbyt ambitny projekt nawet dla supermocarstwa. Widzą to sami weterani. W przeprowadzonym na początku roku sondażu aż dwie trzecie z nich poparło wycofanie wojsk amerykańskich z Afganistanu. Beznadzieję afgańskiej misji dobrze oddają słowa cytowanego przez „New York Times” żołnierza służącego w Afganistanie w 2008 roku: „Nawet wtedy nie mieliśmy pojęcia, jaki jest cel naszej misji”. Inny formułuje to dosadniej „Poświęcaliśmy życie za kłamstwo”.
Dlatego dziś Amerykanie, chcąc stawić czoło konkurencji ze strony Chin i Rosji, zrzucają balast na krańcach swojego imperium. To ponadpartyjny konsensus. Przemówienie, które wygłosił prezydent Biden, równie dobrze mógł odczytać prezydent Trump albo prezydent Sanders.
Zła wojna kończy się w złym stylu. Ale dobrze, że się kończy. Amerykańskie zabawy w globalnego policjanta, sędziego i pracownika resocjalizacji w jednym nie przyniosły światu pokoju i dobrobytu, były za to często źródłem cierpienia i chaosu, które rozlewały się daleko poza sam obszar teatru wojennego.
czytaj także
Jednocześnie wycofanie się z Afganistanu to brutalna lekcja realpolitik, w efekcie której po latach psioczenia na Amerykę, że jest światowym policjantem, nadchodzi czas psioczenia, że nim nie jest. Okazuje się bowiem, że zakończenie „wiecznych wojen” to nie tylko chwyt retoryczny ładnie brzmiący na wiecach i felietonach, ale i decyzja polityczna, która niesie ze sobą także poważne, nawet dramatyczne koszty.
Zapobieżenie im często będzie poza naszym zasięgiem. Niezależnie, czy naszą emocjonalną reakcją będzie oburzenie czy zaciśniecie zębów, pamiętajmy, że najważniejsza będzie gotowość do niesienie pomocy humanitarnej – na miejscu, w krajach ościennych, ale i poprzez przyjęcie uchodźców, gdy będzie taka potrzeba.