Doszło do tego, że mówimy o swoim samopoczuciu w kategoriach hormonalnych, jak serotonina i dopamina. Stabilizujemy się, liczymy kroki i mierzymy sen, ładujemy akumulatory i regulujemy, najlepiej za pomocą suplementów i leków. Po co? Aby dalej być optymalnymi i produktywnymi narzędziami AGD, a nie ludźmi.
Paulina Januszewska: „W tej branży wszyscy są zawsze niezadowoleni, niezależnie od okoliczności” – tak podsumowujesz polski rynek wydawniczy w Znakach zodiaku, ale na Instagramie wydajesz się twórcą, który nie ma na co narzekać. Jeździsz w książkowe trasy, zbierasz świetne recenzje i nawiązujesz współprace z markami. Jak jest naprawdę? Należysz do tych zadowolonych?
Maciej Marcisz: Książka prezentuje myśli bohaterów, które niekoniecznie pokrywają się jeden do jednego z moimi. To raczej zbiór zderzających się ze sobą – własnych i zasłyszanych – idei. O Znakach zodiaku mówi się, że to również portret rynku wydawniczego, ale ja bym powiedział, że w książce znajduje się dosłownie jedna scenka rodzajowa z branży. Teza, że wszyscy uczestnicy rynku wydawniczego są niezadowoleni, bo na przykład nagradzani autorzy chcieliby się dobrze sprzedawać, a dobrze sprzedający się narzekają na brak nominacji do nagród literackich, to myśl mojego bohatera o sytuacji twórców. Ale ona od wieków taka była.
Gdy słyszę narzekania, że ktoś nie może żyć z pisania, pytam: a kiedy wszyscy utalentowani byli się w stanie z tego utrzymać? Czy, myśląc o znanych pisarzach, nie wymazujemy przypadkiem ich społecznego położenia? Weźmy legendę typu Emily Dickinson. Niesamowita kobieta, która siedziała zamknięta w pokoju i pisała wiersze. Skąd miała ten pokój? Kto jej podawał obiady? Była uprzywilejowaną poetką, córką wpływowego prawnika i wnuczką założyciela Amherst College. Miała za co uprawiać swoją cudowną izolację.
Czyli trzeba się dobrze urodzić, by być spełnioną pisarką, albo pogodzić się z faktem, że za pracę twórczą nie było i nie będzie pieniędzy pozwalających godnie żyć?
Nie chcę, żeby wyszło, że mówię: zawsze tak było, więc już na zawsze tak musi być. Niemniej historycznie było tak, że twórcy, jeśli nie należeli do elit, głodowali albo robili wszystko, żeby jakoś wiązać koniec z końcem. Wśród artystów zawsze mieliśmy do czynienia ze strukturą typu „happy few”. Artyści-przedsiębiorcy i uznani ludzie sukcesu, średnia półka i ci, którzy ledwo wiązali koniec z końcem, dorabiając na boku. Wielu poetów i tłumaczy w XVIII i XIX wieku dorabiało jako guwernerzy dla dzieci z dobrych domów, a pozornie uznanym malarzom dziś wiszącym w muzeach narodowych zdarzało się dla bieżącego zarobku malować sklepowe szyldy.
Twórcy potrzebują mecenatu. Dobrze wiemy, że taki Knausgård nie napisałby Mojej walki gdyby nie liczne stypendia i rządowe wsparcie. Kończąc lekturę jakiejkolwiek uznanej anglojęzycznej powieści, warto przeczytać w całości podziękowania i listę grantów, dzięki którym mogły być one napisane. Joseph Conrad jedną ze swoich pierwszych powieści napisał jak dostał spadek po wuju.
czytaj także
Często jest tak, że twórcy mają trudne lub wręcz niemożliwe do zaspokojenia ego. Jestem jednym z nich. Marzenie o życiu z pisania jest pozornie fajne. Ale jako jednocześnie autor i pracownik branży wydawniczej wiem, że to bardzo trudne i mówię sobie: Maciej, uspokój się, nie można mieć wszystkiego. Zresztą, tak naprawdę, znając realia branży, wcale nie chciałbym ryzykować takiej drogi.
Co masz na myśli, mówiąc o realiach branży?
Mody przemijają. Jednego dnia wszyscy mogą cię chcieć, drugiego już nie. Branża wydawnicza jest bardzo ciekawą grupą społeczną. Im dłużej w niej pracuję, tym wyraźniej widzę różnicę między właścicielami, pracownikami wydawnictw i pisarzami oraz pisarkami.
Oczywiście wydawnictwo wydawnictwu nierówne, ale zazwyczaj jest tak, że pracownicy mają stałą, bezpieczną i przewidywalną pracę. Dzięki niej żyją w otoczeniu kultury, ale posiadając pewne przywileje, takie jak umowa o pracę, ubezpieczenie zdrowotne, komfort wynikający z rutyny i stabilności, których nie mają twórcy. To znaczy, że branża jest napędzana kreatywnością twórców, którzy chcąc spełniać swoje marzenia, podejmują życiowe ryzyko.
Założyć i prowadzić wydawnictwo – to zazwyczaj rodzaj przedsięwzięcia dostępnego dla wyższej klasy średniej i dalej. Czy to źle? Nie. Można by przecież pieniądze robić w łatwiejszy sposób, a to naprawdę wymagający i ryzykowny biznes. Ale trzeba przyznać, że pieniądze zarobione na książkach wydają się szlachetniejsze (śmiech). Mówiąc o sytuacji branży wydawniczej, często pomijamy, że ona klasowo jest również bardzo mocno zróżnicowana.
Czy jednak moment dziejowy, w którym się znajdujemy, oddolne dążenie do równości, upominanie się o sytuację twórców, może internet, wpływają jakkolwiek na przezwyciężenie klasowego determinizmu i sprawiają, że obecny kształt rynku wydawniczego jakoś wyróżnia się na tle historii? Jakie są jego główne typowo współczesne problemy, biorąc pod uwagę przekonanie, ludzie w ogóle nie czytają, za to wszyscy piszą książki, że ciągle brakuje pieniędzy, ale wydawanie nowości nie ustaje?
Mnie na pewno moment dziejowy nastraja optymistycznie. Zaraz wyjaśnię dlaczego, tylko dodam, że wskaźniki czytelnictwa publikowane przez Bibliotekę Narodową, które co roku były fatalne, a w bieżącym wskazują wzrost, są mocno wątpliwe z jednego prostego powodu: zmieniono metodę badania, aby wreszcie zaprezentować coś innego. Nikt nie ma całościowych danych, ale wydaje się, że liczba sprzedanych książek z roku na rok w ciągu ostatnich lat pozostaje na niezmienionym poziomie. Następują przepływy między gatunkami, między czytelnikami i czytelniczkami. Ale właśnie z perspektywy czytelnika wydaje mi się, że dawno nie mieliśmy tak dobrej sytuacji jak obecnie. Mamy o wiele większy dostęp do literatury światowej niż 10 lat temu i w porównaniu chociażby z rynkiem amerykańskim, gdzie ludzie pozostają niemal zupełnie zamknięci na literaturę światową. Ameryka jest wpatrzona w siebie. My mamy o wiele większy wybór i chętnie z niego korzystamy. To duży plus.
Słuchaj podcastu autorki tekstu:
A minusy?
Niepokojąca jest sytuacjach małych księgarń, które bez wątpienia powinny być wspierane systemowo, jako miejsca kulturotwórcze. Druga sprawa to wojna cenowa, która sprawia, że przyzwyczailiśmy się do kupowania książek z rabatami, które często nie opłacają się nikomu oprócz czytelników.
Czy trzeba być marketingowcem, znać trendy i umieć w promocję oraz media społecznościowe, żeby dziś zostać poczytnym pisarzem?
Nie trzeba, ale na pewno to pomaga. Większość popularnych polskich twórców umiejętnie porusza się w tych polach, nie muszą pracować w marketingu, by być w nim dobrzy. Niektórzy radzą sobie bez tego, ale wtedy zazwyczaj potrzebują zewnętrznego kopa – zaangażowanego wydawcy, nagród literackich, ekranizacji, a najlepiej wszystkich tych rzeczy.
Badania pokazują, że – znowu od zawsze – w zawodach twórczych jednym z istotnych czynników zaistnienia jest usieciowienie. To znaczy, że aby zostać pisarzem czy artystą, wejść na salony i tak dalej, oprócz tego, że trzeba mieć talent i warsztat, lepiej jest znać innych pisarzy i artystów. Moja praca etatowa zapewniła mi ten przywilej. Wydawcy z kolei wiedzą, że nie istniejesz, jeśli nie ma cię w mediach społecznościowych, więc robią wszystko, by obecni byli tam ich autorzy i autorki, budujący kontakt z czytelnikami.
Można o tym mówić różnymi językami – marketingu, social mediów i postów, ale wydaje mi się, że kluczowa jest tu przede wszystkim obecność i relacje międzyludzkie. Instagram i tak dalej po prostu ułatwia ich nawiązywanie. Dostaję dużo wiadomości, w których czytelniczki dzielą się swoimi historiami, wrażeniami po lekturze. Więc jasne, są zasięgi, ale jest też najważniejsza dla mnie rzecz, czyli dowody na to, że książki są czytane i przeżywane.
I co ci w tych wiadomościach piszą?
Podam ci jeden przykład. W mojej poprzedniej powieści Książce o przyjaźni była postać Doroty, która została odsunięta od reszty przyjaciół. I jedna z czytelniczek napisała mi tak: „Przyznaję, że ta książka wciągnęła mnie bardziej niż Taśmy rodzinne [debiut literacki Marcisza – przyp. aut.]. Może dlatego, że temat utraty przyjaciół czy wykluczenia nie jest mi obcy. Doskonale określił Pan uczucia Doroty na dwóch ostatnich stronach książki. Przyznam, że dzięki Panu znalazłam słowa na określenie moich uczuć i myśli związanych z utratą przyjaciela, wręcz wymazanie mnie przez tę drugą osobę. Teraz jest mi łatwiej to przeżyć”.
Nie pomyślałam: „Czas napisać książkę o aborcji” [rozmowa z Megan Nolan]
czytaj także
No i widzisz. Czasem jako twórca miewa się momenty zwątpienia w sens całej tej działalności. A potem dostajesz tego typu wiadomość i nagle to, czy ktoś tam cię nie lubi, a ktoś inny dostał większą zaliczkę, przestaje mieć znaczenie. Można więc mówić, że robię marketing, promo i flex na Instagramie, ale to przede wszystkim współbycie z czytelnikami.
A to nowe czy jednak mocno już zaadaptowane zjawisko wśród twórców?
Myślę, że ta dialogiczność istniała zawsze. Przecież do Konopnickiej i Sienkiewicza ludzie też pisali. Balzac poznał swoją żonę Ewelinę Hańską w wyniku listów, które pisała do niego, wyrażając podziw dla jego twórczości. I tak dalej. Dziś osoby czytające mogą po prostu szybciej i łatwiej wysłać wiadomość i dostać odpowiedź.
Pozostając jednak w żargonie marketingowym spytam cię o trendy. Na ile Znaki zodiaku to świadomy złoty strzał w moment, gdy astrologia i tarot święcą triumfy popularności?
Znowu odbiję się od języka marketingu i powiem, że ten trend jest po prostu interesującym zjawiskiem społecznym. Astrologia i wszystko, co nazwałbym alternatywnymi formami poznania, zaczęły mnie interesować mniej więcej w czasie pandemii, gdy mój przyjaciel wkręcił się w tarota, kupił sobie talię i na mnie testował odczytywanie kart. Pierwsze czytanie odbyło się – co charakterystyczne dla tego czasu – przez Zooma. Bardzo spodobała mi się warstwa estetyczna tarota – zarówno wygląd kart, jak i język, którym opowiada się o życiu za sprawą konkretnych symboli. Potem moja koleżanka poleciła mi zainstalowanie aplikacji Pattern, żebyśmy mogli sobie sprawdzać, co dzieje się w naszej relacji. I ponownie – zafascynował mnie język. Miałem poczucie, że odkryłem coś, czego mi brakowało, choć nie zdawałem sobie z tego braku sprawy.
Dzisiaj to banał: literatura zawsze jest polityczna. I to jej wspaniała właściwość [rozmowa]
czytaj także
Co było w tym nowe?
Odzyskanie duchowości w świecie, który bardzo medykalizuje nasze istnienie i sprowadza nas wyłącznie do biologicznych istot. Mówimy o swoim samopoczuciu w kategoriach hormonalnych, jak serotonina i dopamina. Stabilizujemy się, liczymy kroki i mierzymy sen, ładujemy akumulatory i regulujemy, najlepiej za pomocą suplementów i leków. Po co? Aby dalej być optymalnymi i produktywnymi narzędziami AGD, a nie ludźmi. Na bardziej duchowe potrzeby coraz bardziej zsekularyzowanego społeczeństwa przestał odpowiadać kościół czy w ogóle religia konwencjonalna. Powstała pewna luka, którą wypełniła astrologia, niejako będąc dodatkiem, a czasem przeciwwagą dla próbującej zawłaszczyć nasze myślenie o życiu kulturze terapeutycznej i psychiatrycznej. Które znowu – są okej, ale nie stanowią całej opowieści o byciu człowiekiem. Jesteśmy też istotami duchowymi. A jeśli nawet nie wszyscy z nas, to na pewno część.
Już widzę komentarze krytyków z prawej strony, którzy powiedzą: właśnie tak się kończy brak wiary – zodiakarstwem, i tych z lewej, broniących racjonalizmu i obawiających się, że astrologia i tarot to prosta droga do promocji szurstwa, zaczynającego się od spoglądania w gwiazdy, a kończącego na szerzeniu teorii spiskowych oraz podważaniu zasadności terapii czy szczepionek. Co byś im odpowiedział?
Sam zaczynałem pracę nad tą książką z perspektywy serdecznego sceptycyzmu. Myślałem: okej, może to wszystko jest nieprawdą, ale przyjrzyjmy się jej, bo ludziom coś ewidentnie daje. W „New Yorkerze” czytałem ciekawy artykuł podsumowujący milenialski zwrot ku astrologii (choć oczywiście zetki też go podchwyciły i jest to coś, co zdecydowanie łączy oba pokolenia). Przeczytałem tam zdanie, że astrologowie i astrolożki na pytania o naukowość swojej dziedziny odpowiadają, że ten dylemat uważają za kompletnie nieistotny. Jakie w końcu ma znaczenie to, czy podstawy wiary w astrologię są prawdziwe, skoro prawdziwe jest to, co ludzie wokół niej przeżywają, czują i tak dalej? Oczywiście astrologia – tak jak każde inne zjawisko – może mieć swoje wynaturzenia, być wykorzystywana do złych, nieetycznych celów, do zarabiania na ludzkim nieszczęściu i tak dalej…
… ale?
… jeżeli ich wzmacnia, to w czym problem? Co więcej – i teraz uwaga, bo to będzie mocne (śmiech) – mówi się, że astrologia jest pierwszym starożytnym zapisem psychologicznej wiedzy ludzkości. W dodatku przez lata wraz z astronomią tworzyły jedną dziedzinę. Dopiero gdzieś w XVIII wieku nastąpił podział i wtedy właśnie astronomia stała się tą mądrą, poważaną nauką, a astrologia – według niechętnych jej osób – szurstwem.
Myślę, że jest coś bardzo pociągającego i wzmacniającego w wizji, która zakłada, że stanowimy część większej całości. Wiem, banał, ale wydaje mi się kojące założenie, że nasze narodziny osadzone w konkretnym miejscu i czasie mogą się jakoś łączyć z tym, co okazuje się od nas większe i ma na nas wpływ, daje poczucie sensu i świadomość, że nie musimy być samotnymi wyspami, własnymi żaglami i okrętami. Tarot i astrologię oglądam z perspektywy twórcy, który widzi w nich przede wszystkim potencjał metaforyczny do opowiadania świata. Świata, w którym wzrost zainteresowania astrologią stał się przecież reakcją na kryzys finansowy z 2008 roku. Wtedy okazało się, że poważni panowie w garniturach, którzy tyle mówili o racjonalności, jednak nie są tacy poważni i racjonalni. Wyszło na jaw, że chu*a wiedzą o rzeczywistości, którą im jakoś zawierzyliśmy.
Fronty wojen kulturowych: na banowaniu książek się nie kończy
czytaj także
Może za jakiś czas okaże się wreszcie, że ekonomia jest tak naprawdę szurska.
Tak, mówi się, że ekonomia jest astrologią mężczyzn, a niektórzy faceci nienawidzą astrologii, bo nie mogą jej mansplainingować (śmiech). Będę więc bronić znaków zodiaku i tarota jako dodatkowego języka do opowiadania o swoim życiu. Karty to tylko źródło refleksji, bodziec zachęcający do zastanowienia się nad sobą w sensie pozytywnym. Nie jestem tą osobą, która przeczyta w horoskopie, że ma nie wychodzić z domu, bo coś tam, i faktycznie w nim zostanie. Zresztą, powiedzmy sobie wprost – poważna astrologia absolutnie nie sugeruje, że przewiduje przyszłość. Mówi jedynie, jaka jest jakość czasu.
Może to też jest opowieść o uważności wziętej z terapii, która często przywodzi nas do miejsca, w którym trzeba jednak zatrzymać się i pomyśleć o sobie, coś poczuć? Zwrot astrologiczny widzę też jako odwrót od patriarchalnej, a także oddzielającej rozum od ciała oświeceniowości. Bohaterka twojej książki, Ida, mierzy się z tym wszystkim, przechodząc kryzys psychiczny, kwestionując oczekiwania otoczenia i zmieniając swoje życie pod wpływem kosmogramu zinterpretowanego wprawdzie pod wpływem złych intencji, ale jednak skłaniającego ją do przewartościowania wszystkiego.
Zobacz, ile siły jest jednak nie tyle w sugestii, co raczej autosugestii. Oczywiście pokazuję, że źle podany kosmogram, intencjonalnie nieprzychylne odczytane rozdanie kart, mogą mieć ten nieetyczny wydźwięk, ale wiele zależy od też od osoby, która go przyjmuje.
Skoro jesteśmy przy gwiazdach, to z perspektywy Drogi Mlecznej zdaje się, że wszyscy jesteśmy ze wsi. Jednak w Znakach zodiaku pochodzenie, zyskujący na popularności w Polsce zwrot ku historii ludowej oraz kwestie awansu społecznego są bardzo ważne, tyle, że nieco przewrotnie potraktowane – jako pułapka, w którą wpada twój bohater Maks, podkręcający dramatyczność swojej rodzinnej historii. W ogóle bohaterowie niższych klas o wielkich aspiracjach wydają się strasznie irytujący, czego nie powiedziałabym o uprzywilejowanej bogaczce Poli. Czy to nie za wcześnie tak kreślić postaci w kraju, w którym tak długo zawstydzano osoby o chłopskich korzeniach czy ogólnie biedę?
To ciekawe, co mówisz, bo mam wrażenie, że do tej pory nie stworzyłem tak bardzo polaryzujących postaci. Niektórzy mówią, że Pola to jedyna fajna, zdrowa i normalna postać w tej książce, od innych słyszę, że jest absolutnie pustą dziewczyną, która niczego nie wie o życiu. Podobnie jest z Maksem i Idą – jedni się z nimi utożsamiają, inni nie mogą znieść ich egocentryzmu. Na poziomie odbioru osobistego czuć tu ogromny rozdźwięk. Natomiast moją intencją na pewno nie było negatywne sportretowanie osób aspirujących. Sądziłem, że bohaterką, z którą będzie utożsamiać się najwięcej osób, okaże się Ida, która znajduje się pomiędzy konfabulującym Maksem a uprzywilejowaną Polą. Z kolei zwrot ku chłopskim korzeniom wydaje mi się możliwy dziś właśnie dlatego, że znajdujemy się bardzo daleko od tej wsi.
czytaj także
Co to znaczy?
Że mówimy o rzeczywistości, w której żyli nasi dziadkowie czy nawet pradziadkowie. Teraz, gdy standard życia w Polsce diametralnie się zmienił, gdy jesteśmy według różnych wskaźników 20. lub 30. najbogatszym krajem świata, mamy szósty najsilniejszy paszport, nowe dworce, szpitale i świadczenia socjalne, które zmieniły ten kraj na zawsze i sprawiły, że 70 proc. Polaków uważa się za członków klasy średniej, możemy wreszcie z łatwością i bez wstydu powiedzieć: tak, moja prababcia doiła krowy, zbierała ziemniaki, miała trudności z czytaniem i nie była nigdy w mieście. 30 czy nawet 15 lat temu było za wcześnie, bo wtedy robiliśmy wszystko, by od tej trudnej historii odejść. By się z nią nie kojarzyć.
Dziś możemy o niej mówić jak o naszym dziedzictwie i czuć dumę, a nie wstyd. Nasze chłopskie przebudzenie mogło nastąpić dopiero teraz, kiedy już jesteśmy od chłopów wystarczająco daleko cywilizacyjnie. I to bardzo ciekawe zjawisko do obserwowania. Ale właśnie – jak każde zjawisko może być fetyszyzowane. To właśnie robi mój bohater, który wykorzystuje łaknienie tych historii, aby samemu dokonać klasowego awansu.
Standard życia teoretycznie się podnosił, ale od kilku lat nierówności majątkowe znów rosną, o czym świadczą m.in. dane GUS-u. Efekty pewnie będziemy obserwować wkrótce. Tymczasem inne różnice – również na poziomie dostępu do pewnych zasobów – można obserwować w doświadczeniach pokoleniowych. Opisujesz w swoich książkach milenialsów i uchodzisz za głos tej generacji, ale w wywiadach mówisz, że coraz mniej zajmują cię międzypokoleniowe odrębności, albo że coraz bardziej się one zacierają. Dlaczego?
Różnice generacyjne nie mówią nam już tyle, ile chcemy, żeby mówiły albo jak sugerują nam to media. Do pewnego stopnia pokoleniowość jest też wytworem marketingu, bo uzasadnia ulepszanie produktów, ich stratyfikację i tak dalej. Sama koncepcja pokoleń narodziła się wraz z powstaniem amerykańskiego rynku reklamowego. Jasne, różnice istnieją, ale też nigdy wcześniej nie współistniało w tym samym momencie historycznym tak wiele pokoleń na raz. To powoduje, że się od siebie uczymy i wpływamy na siebie nawzajem. Nasi rodzice słuchają podcastów o samorozwoju i montują rolki na Instagramie. Wiesz o co chodzi? Chcę przez to powiedzieć, że przyspieszone zmiany cyfrowe w dużej mierze powodują, że pokolenia, które mają zróżnicowaną historię, teraz się do siebie upodabniają. To sprawia, że ani milenialsi, ani nawet genzeci już nie mogą o sobie mówić, że są tymi, którzy najlepiej rozumieją nowe technologie.
Ale chyba coś jednak nas różni.
Na pewno można mi wytknąć, czytając wywiady z ostatnich dwóch miesięcy, że sam sobie przeczę. Raz mówię, że pokolenia już nic nie znaczą, a potem jako głos pokolenia opowiadam o milenialsach. Chcę powiedzieć, że często w takich dyskusjach dokonujemy typowego poznawczego błędu, czyli próbujemy złożoną rzeczywistość wyjaśniać jednym pokoleniowym czynnikiem. Myślę, że znacznie większe znaczenie niż zmiana pokoleniowa, mają różnice klasowe i merytokratyczne. Oczywiście zetki przetarły pewne szlaki, na przykład zmieniły narrację na temat rynku pracy. Ale obecnie korzystamy z niej mniej lub bardziej już wszyscy. Zwiększa się też długość życia.
Ludzie, którzy w latach 90. i potem w pierwszej dekadzie XXI wieku osiągnęli pewną pozycję społeczno-zawodową, na przykład w branżach, w których oboje funkcjonujemy, czyli mediach i kulturze, do dzisiaj w nich są i nimi rządzą. Mają decydujący wpływ na swoje pola i perspektywę jeszcze kilkudziesięciu lat rządzenia.
My – jako milenialsi – nadal nie mamy władzy, a tu już garną się do niej zetki.
No właśnie. Dlatego w branży medialno-kulturalnej musimy pracować po prostu 20 razy ciężej, żeby uzyskać 20 proc. tego, co mają ci, którzy pojawili się wcześniej. Czy to jest wątek tylko pokoleniowy? Nie tylko.
czytaj także
A czy łatka „milenials” mówi jeszcze coś ważnego o twojej tożsamości?
Bardzo bym chciał, żeby już nie mówiła. Mam coraz większe wrażenie, że tę etykietkę najchętniej nadaje mi starsze, posiadające pokolenie. Czegokolwiek bym nie zrobił i nie powiedział, zawsze będę dla nich milenialsem piszącym książki o milenialsach, z którymi nie wiedzą, co zrobić i co – ku mojemu zaskoczeniu – nie zdarza się wśród zetek, a też mnie czytają. Dla nich tworzę po prostu książki o ludziach, z którymi mogą się identyfikować. W ogóle myślę sobie, że jeśli miałby nastąpić jakiś wyobrażony sojusz pokoleń, to najlepiej byłoby się millenialsom sprzymierzyć z zetami.
Ale ostatnio strasznie nas dojeżdżają w social mediach nawet o to, jakie nosimy skarpetki.
Tak działa władza algorytmu, napędzana chęcią wybicia się na tym, kto zrobi śmieszniejszą rolkę, niemającą absolutnie żadnego przełożenia na rzeczywistość. Życie to nie Tik-Tok ani Instagram. Mam raczej wrażenie, że na poziomie zawodowym i codziennym możemy od siebie nawzajem czerpać wiedzę niż dogryzać i rywalizować. Ale wszystkie skarpetki stópki już wyrzuciłem (śmiech).
Może ważniejsze są dziś inne tożsamości niż te wynikające z przynależności pokoleniowej? Wprawdzie często przez to współczesnym twórcom zarzuca się niespotykane dotąd skoncentrowanie na „ja”. Ale czy pisanie z siebie, przez pryzmat siebie, a przez to o sobie nie było zawsze ich domeną?
Myślę, że wszyscy żyjemy w kapitalizmie tożsamości, czyli w sytuacji, gdzie tożsamości są intensywnie przetwarzane przez rynek. Panuje głód nowych historii – takich opowieści, jakich jeszcze nie było, takich osób, jakich jeszcze nie mieliśmy na swojej kanapie w telewizji śniadaniowej. Gdy się pojawiają, eksploatujemy je dotąd, aż rynek się nasyci. Narracyjnie mielone przez kapitalizm są chociażby osoby LGBT+. Znaleźliśmy się już w sytuacji, gdy tożsamość gejowska jest absolutnie zużytą i starą opowieścią. Bycie gejem okazuje się totalnie nudne, ludzie ziewają, więc wiem, że sam medialnie na tym niczego już nie zrobię. Stary temat.
czytaj także
I całe szczęście, czas na lesbijki.
Poproszę! Zauważ jak w okolicach 2020 roku cały rynek streamingowy oraz rynek wydawniczy zainteresowały się osobami transpłciowymi, potem niebinarnymi. W końcu znajdą kolejne tożsamości. Nie zatrzymamy tego. Ale też nie uważam, żeby w przypadku twórców traktować koncentrację na tożsamości jako zarzut. Po prostu taki jest stan tożsamościowej gry i większość osób próbuje jakoś się do niego dostosować, a niektórzy robią swoje bez względu na to, czego wymaga mainstream.
Jednocześnie każdy z nas w codziennym życiu prowadzi tę grę – wybiera z tego, co w sobie ma, rzeczy, które komunikuje na zewnątrz: matka, aktywistka, idealistka, feministka. Wiesz o co chodzi. Może wyjątkowość tego mechanizmu polega na tym, że dziś uczestniczą w nim wszyscy, bo dużo dzieje się w mediach społecznościowych i sporo ludzi uważa się za przyszłych influencerów, a artyści i twórcy robili to od zawsze.
Problem zaczyna się wtedy, gdy na potrzeby wyróżnienia się i porwania tłumów trzeba tę tożsamość podkoloryzować, co robi bohater twojej książki. Ale czy to możliwe, by zainteresować publikę czystą prawdą, która jest często mało spektakularna? Gdzie leży granica autokreacji, której nie należy przekraczać? I czy pisarza Maksa, który podkręca swoją biografię, szyjąc ją częściowo z zasłyszanych opowieści, co twórcy robią cały czas, słusznie spotyka tak wielka krytyką?
Wychodzi na to, że wszyscy jesteśmy narracyjnymi Frankensteinami. Myślę, że sprawa Maksa ostatecznie rozejdzie się po kościach, a on napisze o tym kolejną książkę – bestseller o przeciętności.
Będę czekać! Myślisz, że na polskim poletku podobny skandal, w którym ktoś buduje swoją personę publiczną na fałszywej biografii, kogoś by aż tak obeszła, jak w twojej książce?
Zależy, jak zostałaby podana. Spójrzmy na historię Natalii Janoszek. Jej sprawa została totalnie rozdmuchana i bazowała – moim zdaniem – na seksistowskich przesłankach. Łatwiej przecież skupić się na ładnej kobiecie, która wymyśliła sobie karierę w Bollywood, niż na przykład na wpływowym polityku, który łamie obietnice wyborcze i okrada budżet państwa.
czytaj także
Początkowo pisałem Maksa jako postać całkowicie negatywną, ale z czasem zacząłem go rozumieć. Stworzył opowieść, która porwała tłumy, bo prawdziwe życie było zbyt nudne. Można powiedzieć, że zdefiniował pewne potrzeby i na nie odpowiedział. Na tym też może polegać twórczość. Pytanie brzmi: co motywuje jego demaskatora?
Przekonuje, że sprawiedliwość społeczna.
Tylko jaką Maks wyrządził szkodę społeczeństwu, pisząc autobiograficzną powieść, z którą mogli utożsamić się inni ludzie? Jaka była szkodliwość społeczna w przypadku Janoszek? Obawiam się, że znęcanie się nad celebrytką to ruch obliczony na sensację i kliki, celowanie z armat do wróbla, nic więcej. Kobieta wymyśliła, wyprodukowała opowieść na swój temat i sama jest interesującą fikcją. A jaka jest rola gwiazd w naszym życiu? Dostarczanie nam rozrywki, bajek.
W historii Maksa wątpliwy etycznie czy też niebezpieczny jest ten moment, w którym wykorzystuje świadomie intymne historie innych ludzi. Ale z drugiej strony – czy jest to przekroczenie, jeśli nie naraża ich na identyfikację? Nie mam na to jednoznacznej odpowiedzi.
Demaskator Maksa kieruje się szlachetnością i poczuciem moralnej wyższości. Na ile ma to przełożenie na toczące się na przykład w sieci wojny o krystaliczną czystość czy kartę prawdziwego lewaka?
Zazwyczaj odbieram walki tych krystalicznych wojowników jako emanację jakichś ego tripów. Bardzo dobrze, że wszyscy siebie sprawdzamy, jestem daleki od zabraniania komukolwiek jakiejkolwiek wypowiedzi. Ale z drugiej strony trybunały sprawiedliwości medialno-społecznej okazują się często niemądre w swoich zbyt szybkich wyrokach, nieczułe na niuanse. Każda taka inba to dla wojowników sprawiedliwości szansa na zasięgi, lajki i nowych obserwujących. Zawsze kiedy widzę kogoś oburzonego w sieci, mam pytanie o motywację. Widziałem to kilkukrotnie na swoim przykładzie: nic się tak nie klika jak oburzenie, najlepiej w sprawie, w której wszyscy z twojej bańki się zgadzają. Wtedy można wyjść jednocześnie na „mocny głos, który mówi jak jest” i niewiele zaryzykować.
Przykład? Niedawno cała Polska w ramach sezonu ogórkowego rozmawiała o tym, co o zwierzętach i feminatywach myśli profesor Bralczyk. Byłem wtedy na wakacjach, praktycznie nie sprawdzałem wiadomości. Jedyna rzecz, jaka docierała do mnie z Polski, to profesor Bralczyk. Czy to naprawdę było aż tak ważne? Nie, ale było opłacalne, szczególnie dla lifestylowo-ideologicznych wojowników.
Zaraz ci ktoś wytknie, że nie szanujesz zwierząt i kobiet.
Domyślam się, ale czy ze wszystkich problemów, o których warto rozmawiać, to naprawdę był ten, któremu powinniśmy byli poświęcić dwa tygodnie medialnego czasu? Czekam, aż prof. Bralczyk zajmie się zaimkami.
A tak na serio, odpowiadanie Bralczykowi tylko poszerza dawaną mu platformę, wpisując się w logikę algorytmu żądnego emocji i oburzenia, niepozostawiającego miejsca na niuans. Język się zmienia niezależnie od tego, co powie Bralczyk. Rada Języka Polskiego też nie ma takiej mocy, żeby zabronić ludziom jakoś mówić, pisać czy cokolwiek. Szkoda czasu.
**
Maciej Marcisz – pisarz, zawodowo związany z branżą wydawniczą, autor Taśm rodzinnych (W.A.B., 2019), jednego z najczęściej komentowanych debiutów ostatnich lat, i Książki o przyjaźni (W.A.B., 2021). Jego opowiadania ukazywały się̨ na łamach „Wakatu”, „Pisma”, „Vogue’a Polska” i „Gazety Wyborczej”. Wraz z przyjaciółką prowadzi Nowy Klub Czytelniczy. Pochodzi ze Śląska, mieszka w Warszawie.