„Szokująca wystawa w MOCAK-u”, „Krakowskie muzeum twierdzi, że Kościół katolicki jest odpowiedzialny za antysemityzm” – krzyczą nagłówki prawicowej prasy. Czy stateczne Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK, oczko w głowie prezydenta Jacka Majchrowskiego i flagowa instytucja kulturalna Krakowa, postanowiło pójść w radykalne polityczne prowokacje? Nic z tych rzeczy. Ale wystawa „II wojna światowa – dramat, symbol, trauma” wbrew założeniom pokazała, że polski minister kultury wciąż boi się antysemitów. I nazywania antysemityzmu po imieniu.
Żyd z kostek mydła nie oburza
II wojna światowa – dramat, symbol, trauma to solidna, dość muzealna, typowo MOCAK-owa wystawa. Warto ją odwiedzić, można przyprowadzać na nią wycieczki szkolne, mogłaby nosić typowy dla wystaw MOCAK-u tytuł II wojna w sztuce. Historyczna narracja o drugiej wojnie światowej, a przede wszystkim o niemieckiej okupacji Polski, skonfrontowana jest tu z jej artystycznymi reprezentacjami. Od uznawanego za wieszczy wiersza Zuzanny Ginczanki Maj 1939 z wersem „coś przyjdzie: miłość lub wojna”, po sztukę Artura Żmijewskiego, przez dzieła Władysława Hasiora czy malarstwo Marii Jaremianki.
Jeśli chodzi o Hasiora, w MOCAK-u zobaczymy asamblaże – brutalne, surowe, na granicy kiczu i niestosowności – jak „symboliczny wizerunek Żyda” – z długą brodą i czarnym kapeluszem – ułożony z kostek mydła (Epitafium Żydom polskim, 1993) czy wózek wypełniony ziemią z małymi krzyżykami, symboliczny cmentarz dziecięcych ofiar nazizmu z Zamojszczyzny (Czarny krajobraz, 1974). Są historyczne akcenty lokalne – jak powstała we współpracy z Uniwersytetem Jagiellońskim sekcja poświęcona Sonderaktion Krakau.
Nawet prace, które niedawno wywoływały kontrowersje i oburzały, dziś zdają się na wystawie MOCAK-u „umuzealnione”, włączone już w historię sztuki, ustalony kanon. Tak jest np. z głośnym 80064 – powstałym w 2004 roku filmem Żmijewskiego, w którym artysta stara się nakłonić byłego więźnia Auschwitz Józefa Tarnawę do odnowienia sobie tatuażu z tytułowym numerem. Tarnawa początkowo się zgadza, potem oponuje. Używa jednak argumentu zupełnie potocznego, na pozór oderwanego od znaczenia symbolu czy obawy przed profanacją – mówi, że przecież numer widać całkiem wyraźnie, gdyby się zatarł – to co innego. Ostatecznie numer zostaje odnowiony, a ten akt „upamiętnienia” można odczytać jako kolejne znamię przemocy.
Intensywny spór przed dekadą przyniosło też wideo Jane Korman Tańcząc w Auschwitz. Rodzina artystki, australijskiej Żydówki, w tym ocalony z Zagłady ojciec Korman Adolek Kohn (w koszulce „Survivor”), tańczy pod bramą Auschwitz, pomnikiem Zagłady w Łodzi czy obozem w Terezinie. Profanacja czy celebracja radości z ocalenia i tego, że wbrew zamiarom nazistów historia Żydów się nie skończyła? Praca Korman podzieliła też jej rodzinę – inaczej niż ojciec, matka artystki nie zdecydowała się na przyjazd do Polski. Dla mnie osobiście ta praca jest wciąż wstrząsająca – w pozytywnym, katartycznym sensie.
Ksiądz kolaborant oburza
Ale to nie gra z pamięcią Auschwitz wywołała w Krakowie kontrowersje – ale rzecz poboczna, kontekstowa, zdawałoby się – niewielka. Poszło o ekspozycję plakatów propagandowych z lat okupacji, przygotowaną z pomocą dr. hab. Michała Bilewicza – psychologa społecznego, specjalisty m.in. od uprzedzeń i mowy nienawiści.
Plakaty skierowane do Polaków ukazują Hitlera i nazistów jako obrońców chrześcijaństwa przed „bolszewizmem”. Żołnierz podpisany „Antychryst bolszewik” ściąga figurę Jezusa z krucyfiksu. „Kultura europejska” – czyli kobiety w chustach modlące się w wiejskim kościele pod figurą Maryi – przeciwstawione są „kulturze bolszewickiej” – czyli radzieckim żołnierzom w czapkach budionówkach, z wykrzywionymi twarzami i bagnetami zwróconym w stronę kobiet.
Bilewicz pokazuje też radzieckie plakaty propagandowe (te odwołują się m.in. do „sojuszu Słowian”) oraz plakaty polskie. Największe emocje wywołał jednak umieszczony na wystawie cytat z księdza Stanisława Trzeciaka: „Hitler żywcem bierze swe prawa z encyklik papieskich, […] ma wzory wśród wielkich papieży, którzy zwalczali złość żydowską, ma on wzory wśród świętych, ma opatrznościowe posłannictwo, by poskromić złość żydowską i uratować ludzkość od żydokomuny”.
Kim był ksiądz Trzeciak? Katolickim duchownym i skrajnym antysemitą, honorowo mianowanym szambelanem papieskim przez Piusa XI. Przed wojną Trzeciak wspierał faszystowskie ugrupowanie ONR-ABC, jeszcze w marcu 1939 roku wychwalał na piśmie Hitlera – na łamach „Małego Dziennika”, tego samego, który redagował ojciec Maksymilian Kolbe. W trakcie wojny Trzeciak został nazistowskim kolaborantem. Zginął zastrzelony przez niemieckiego żołnierza podczas powstania warszawskiego. Jak przypomina MOCAK – i czego atakujący go prawicowi publicyści nie podważają – polski Kościół nigdy księdza Trzeciaka nie potępił.
W próbie rozpętania nagonki na MOCAK połączyły siły „Polonia Christiana” – portal i pismo powiązane z Ordo Iuris poprzez wydawcę – Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. Piotra Skargi; korwinowski „Najwyższy Czas”; „Tygodnik Solidarność” – wydawany przez związek zawodowy o tej samej nazwie; oraz portal SKOK stefczyk.info, współpracujący z mediami braci Karnowskich. Wszystkie te redakcje wzięły „informację” o „skandalu” w MOCAK-u z jednego źródła, mediów społecznościowych katolickiego vlogera Tomasza Samołyka. To kolejny przykład modelowej anatomii prawicowego (fake) newsa – „skandalicznej” wiadomości szerzącej się od tytułu do tytułu bez samodzielnego przyjrzenia się temu czy innemu zjawisku przez dziennikarzy kolejnego alarmującego medium, bez weryfikacji źródeł, bez wzięcia komentarza od „drugiej strony”. Ale czy w 2020 roku ktoś dziwi się jeszcze absolutnemu brakowi warsztatu w prawicowym dziennikarstwie?
czytaj także
Oburzony vloger – a za nim prawicowi „dziennikarze” – zwrócili się z pytaniami i protestami do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Dlaczego? Bo MOCAK, choć jest muzeum miejskim, otrzymywał wielokrotnie dotacje celowe od resortu kultury. Dlaczego zatem prawicowy minister Piotr Gliński wspiera „szkalowanie Polaków i Kościoła”? – pytano.
Tu jest Polska…
Jak odpowiedział Gliński? Szybko i technokratycznie. „Prezentowana wystawa nie była przedmiotem finansowego wsparcia MKiDN” – można było przeczytać w oświadczeniu ministerstwa w mediach społecznościowych. „O doborze dzieł na wystawę i kontekście ich prezentacji decyduje kurator, który dokonuje ich interpretacji” – tłumaczył też resort, dodając, że „pytania o kontekst prezentacji dzieł zakupionych ze środków MKiDN należy kierować do dyrektora instytucji kultury, który w sposób autonomiczny powinien realizować program zaakceptowany przez organizatora”.
Można by uznać, że to odpowiedź wzorowa – szanująca autonomię instytucji kultury, wskazująca na przejrzysty podział kompetencji. Oczywiście, gdybyśmy nagle znaleźli się w jakiejś rzeczywistości równoległej, w której Gliński nie cenzurował festiwali, nie recenzował artystów w mediach i na konferencjach, nie wygłaszał krytycznych minireferatów na wernisażach, w których uczestniczył, nie prowadził czystki w instytucjach kultury i nie obsadzał ich zaangażowanymi przedstawicielami, niekiedy skrajnej, prawicy.
czytaj także
Drugim warunkiem byłoby znalezienie się w kraju, w którym znacząca część prawicy – tej rządzącej, tej opozycyjnej i tej pozaparlamentarnej – nie posługuje się antysemityzmem, zarazem go wzmacniając. W którym afery rozpętywane przez niszowe, skrajne środowiska nie są używane do realizacji polityki rządu.
Ale… tu jest Polska. Tutejsza prawica w ostatnich latach używa antysemityzmu już oficjalnie, i to dość bezwstydnie, choć na różne sposoby – od partii Grzegorza Brauna w Sejmie, straszącej „ustawą 447”, przez TVP Jacka Kurskiego w kuriozalny sposób sięgającą po „żydowską kartę” przeciwko Rafałowi Trzaskowskiemu (bo wierzy w Boga „żydowskiego filozofa Spinozy”), po prezydenta Dudę – który jeszcze jako kandydat w poprzedniej kampanii negował Jedwabne.
Bilewicz: Nagonka na osoby LGBT ma zasłonić szemrane interesy ministra Szumowskiego
czytaj także
Tymczasem minister Gliński robi wszystko, by pominąć fakt, że kierowany do niego apel jest wezwaniem do cenzurowania prawdy o antysemickiej postawie części duchowieństwa katolickiego podczas drugiej wojny i przed nią i o charakterze części propagandy hitlerowskiej, kierowanej do Polaków. A najlepiej – by nie zauważyć w ogóle, że jakiś antysemityzm w Polsce był lub jest. Trudno się zresztą dziwić, skoro dla Glińskiego inauguracja Muzeum Getta Warszawskiego była okazją do stwierdzenia, że placówka upamiętniać będzie… „800 lat miłości między narodami”.
…a nie Polin
Tragifarsowy pokaz takiej postawy wicepremier Gliński dał w trakcie konferencji prasowej w sprawie powołania… Instytutu im. Dmowskiego. Było to 3 lutego 2020 roku w Ministerstwie Kultury. Gliński brał w niej udział razem z dyrektorem Instytutu – byłym senatorem PiS Janem Żarynem.
Instytut Dmowskiego i Paderewskiego jest Polsce potrzebny jak dziura w moście
czytaj także
Na konferencji jedno z pytań zadał Michał Jelonek – były rzecznik prasowy ONR, dziś dziennikarz skrajnie prawicowego portalu Media Narodowe – wydawanego przez Stowarzyszenie Marsz Niepodległości. Jelonek zapytał Glińskiego o to, czy będzie „reakcja ministerstwa” na stwierdzenie, rzekomo na stronie muzeum, że „Adam Mickiewicz miał żydowskie korzenie”. Brzmiało to dokładnie tak – spisałem z nagrania:
Jelonek: Drugie pytanie do ministra Glińskiego o publikację, która pojawiła się na stronie Muzeum Polin, sugerującą, że Adam Mickiewicz miał żydowskie korzenie. Czy tutaj będzie jakaś reakcja ministerstwa?
Gliński: Gdzie taka publikacja się pojawiła?
Jelonek: Ostatnio… na stronie muzeum jest ta publikacja.
Gliński: Wie pan, ja nie znam tej publikacji oczywiście. Ja się szczególnie nie ekscytuję, jakie kto ma korzenie. W przypadku Adama Mickiewicza możemy oceniać jego dokonania, to, kim był…
Plączącemu się ministrowi w sukurs próbował pójść Żaryn.
Wybór celu ataku – Muzeum Historii Żydów Polskich Polin – przez ONR-owca udającego dziennikarza nie był oczywiście przypadkiem. Gliński wywołał wówczas kryzys polityczny wokół muzeum, nie powołując na stanowisko wybranego ponownie w konkursie dotychczasowego dyrektora muzeum, profesora Dariusza Stoli. Minister nie powoływał go aż do wyborów, a potem… też nie, aż Stola sam zrezygnował po przeszło dziewięciu miesiącach od wygranego konkursu.
Halbersztadt: Demontaż instytucji kultury trwa w Polsce od dawna. To „zasługa” nie tylko PiS-u
czytaj także
Dlaczego Stola nie został powołany? Można uznać, że m.in. dlatego, że Gliński poddawany był w tej sprawie systematycznym naciskom ze strony skrajnej prawicy – to znaczy tej jeszcze skrajniejszej niż PiS; tej, o której głosy rywalizować miał w nadchodzących wtedy wyborach parlamentarnych. Publicysta gadzinowo antysemickiej „Warszawskiej Gazety” zarzucał Glińskiemu, że „skąpi grosza” na Muzeum Kresów, a „wspiera w szczególny sposób” Polin i jeszcze otwiera Muzeum Getta Warszawskiego. „Bo co? Bo historia Żydów jest ważniejsza od historii Polski?” – perorował Stanisław Srokowski.
Inni skrajni prawicowcy – i ci są już dziś w Sejmie – powtarzali i powtarzają wciąż z lubością, że „tu jest Polska, a nie Polin”. Dyrektor Stola podpadł też jak najbardziej mainstreamowej medialnej prawicy – jak Magdalena Ogórek czy Rafał Ziemkiewicz, których antysemickie tweety stały się elementem ekspozycji o Marcu 1968 i jego następstwach.
W Polin musiała wtedy polecieć głowa – tak jak swego czasu stało się w przypadku Jana Klaty, byłego dyrektora Starego Teatru w Krakowie. Jak twierdzi Klata, Gliński wprost przyznał na spotkaniu z zespołem, że dotychczasowy dyrektor jest „nie do zaakceptowania przez jego obóz polityczny”. Zatem Klata zniknął.
To, co realnie dzieje się w takiej placówce potem, nie jest aż takie ważne. Czasem dochodzi do całkowitej dewastacji, czasem sporo udaje się uratować – nowy dyrektor Polin, wcześniej zastępca dyrektora, kontynuować będzie linię Stoli. W krakowskim Starym Teatrze – poza Klatą – też ostatecznie pracują ci sami reżyserzy co wcześniej. Choć instytucja z perspektywy resortu została „spacyfikowana”, to w praktyce powstał w niej przede wszystkim chaos, osłabiona została jej autonomia i podmiotowość.
Przymykanie oczu kosztuje
W przypadku MOCAK-u najpewniej wszystko rozejdzie się po kościach. Ot, paru nieusatysfakcjonowanych antysemitów przeniesienie swój głos z Dudy na Bosaka – bo PiS nie dość skutecznie cenzuruje wystawy.
Nic się nie stało? Nie, takie sytuacje mają swój koszt, i to nie tylko dla komitetu wyborczego Dudy. Przymykanie oczu, obła i obłudna postawa wobec politycznego antysemityzmu stwarza podglebie dla kolejnych, groźniejszych akcji. Gdy następnym razem PiS-owi będzie wygodniej, będzie mógł bojowników o czystość – ideową, narodową, historyczną czy religijną – nie tyle próbować dyplomatycznie obejść, co po prostu wesprzeć. Bądź przynajmniej dyskretnie pobłogosławić. Przecież już to robił – tak jak przy protestach pod Teatrem Powszechnym po Klątwie, gdy najpierw wiceminister Jarosław Sellin sugerował, że w sprawie głośnego spektaklu protesty powinny odbywać się pod warszawskim ratuszem, a gdy doszło do fizycznych ataków na teatr i widzów, to z kolei minister Gliński obciążał odpowiedzialnością za nie ówczesną prezydentkę Warszawy.
czytaj także
By dostać ciche wsparcie PiS, wystarczy więc, że następna atakowana instytucja będzie nie po linii partii, atakujący będą mniej niszowi albo władza stwierdzi, że dany atak się jej opłaca – np. by spróbować wywołać kolejną panikę, jak z „ideologią LGBT” w ostatnich tygodniach.
Na razie obóz rządzący uznał po prostu, że nie opłaca się przeciwstawiać złu. Bo minister Gliński, choć krzyczy o „silnej Polsce”, dba o wizerunek twardziela, uprawia boks i lubi wchodzić w konflikty w „lewactwem” na Twitterze – nie ma odwagi odpowiedzieć nawiedzonemu youtuberowi: „Tak, ksiądz Trzeciak był kolaborantem, a przedwojenni księża często wspierali antysemityzm”, a faszyście na tej czy innej konferencji prasowej: „Nawet jeśli matka Mickiewicza była Żydówką, to co w tym strasznego, idioto?”.