Emily Dickinson i Ania Shirley – nieco zakurzone, ale ważne postaci kultury. Dwie XIX-wieczne nastolatki, których historie opowiadane są za pomocą najpopularniejszego w XXI wieku środka – serialu.
Gej w Avonlea, oszuści na Zielonym Wzgórzu i osierocony Gilbert. To tylko kilka powodów, dla których Lucy Maud Montgomery może przewracać się w grobie. Pokolenia dziewczynek wyrosły na jej cyklu powieści o Ani z Zielonego Wzgórza, jedenastoletniej rudowłosej sierocie, która urodziła się gdzieś w połowie XIX wieku. Tę historię w trzech sezonach serialu Ania, nie Anna (do obejrzenia na Netfliksie) opowiada Moira Walley-Beckett. Bierze z Ani z Zielonego Wzgórza zarys fabuły i postaci, a potem idzie własną drogą, dodając do oryginalnej fabuły konteksty, o jakich nie śniło się pisarce żyjącej dwieście lat temu.
„Starałam się szukać nowych historii między wierszami książki, odkrywać nowe przestrzenie” – tłumaczyła Walley-Beckett po premierze pierwszego sezonu. Z każdą kolejną serią serial oddalał się coraz bardziej od powieści, wrzucając na barki nastoletniej Ani coraz poważniejsze kwestie, takie jak rasizm, seksizm czy nierówności społeczne.
czytaj także
Z kolei biografią jednej z najważniejszych amerykańskich poetek Emily Dickinson zainspirowała się Alena Smith (producentka i scenarzystka, znana m.in. z serialu The Affair). Na Apple TV+ można obejrzeć jej 10-odcinkowy serial Dickinson. To swobodna wariacja na temat tego, jak mogła wyglądać młodość poetki, fabularna historia bez literackiego pierwowzoru, ale ze współczesnym rebelianckim rysem. Mimo że akcja rozgrywa się w połowie XIX wieku w zamożnej rodzinie prawniczej w małym miasteczku w Nowej Anglii, w tle słychać współczesną muzykę pop, a słownictwo bohaterów odbiega od angielszczyzny sprzed dwustu lat. Bohaterowie Dickinson twerkują, czytają powieści publikowane w odcinkach i krzyczą „no spoilers” w obawie przed utratą radości z ich czytania. Dzięki uwspółcześnieniom Dickinson staje się przewrotna i zabawna.
Bohaterkami obu seriali są nastolatki z niezwykłą wyobraźnią i pasją. Ania kocha przyrodę, pisze opowiadania, tworzy wyimaginowane światy, w których jest księżniczką, a nie nastolatką z Wyspy Księcia Edwarda. Emily jest poetką, czyta tony książek i marzy o tym, aby jej wiersze ukazały się drukiem. Obie nie zgadzają się z zasadami panującymi w ich środowiskach i szukają własnej drogi. Nie chcą wychodzić za mąż i zajmować się domem, tylko uczyć się, rozkoszować literaturą i pisać. Ania i Emily są outsiderkami, buntowniczkami, a w swoich serialach mają inspirować współczesne dziewczyny do przekraczania własnych granic, walki o samodzielność i stawania w obronie słabszych.
Serialowa Ania Shirley co chwilę wchodzi na terytorium zarezerwowane dla chłopców i nie przyjmuje do wiadomości, że XIX-wieczne konwenanse nie pozwalają jej na robienie tego, na co ma ochotę. Publikuje feministyczny manifest w obronie koleżanki, która była molestowana przez chłopaka z klasy. Oburzona rada parafialna chce zamknąć usta młodym dziennikarzom, ale Ania staje się aktywistką, nie tylko w wersji #metoo z Avonlea, ale też w walce przeciwko cenzurze. Inne dziewczyny też bywają bardziej wyemancypowane niż w wizji Lucy Maud Montgomery. Chcą się uczyć (Diana, która w tajemnicy przed rodziną przystępuje do egzaminów) czy uciekają sprzed ołtarza. Bardziej dosłownie o dziewczęcej emancypacji opowiedzieć się nie dało.
Trochę subtelnej serial podaje w wątpliwość tożsamość seksualną Ani. Wielokrotnie w relacjach z koleżankami jej język i zachowanie mogą sugerować biseksualność. To jednak nie jest wyrażone wprost. Inaczej niż w wątku ciotki Józefiny, która w książce była „starą panną”, w serialu zaś żyje w długoletnim związku z kobietą. W drugim sezonie ciotka Józefina zaprasza Anię do swojego domu, który okazuje się przystanią artystyczno-queerowej bohemy. Ania odkrywa wtedy, że oprócz heteroseksualnego małżeństwa są jeszcze inne opcje.
Ania i Emily są outsiderkami, buntowniczkami, a w swoich serialach mają inspirować współczesne dziewczyny do przekraczania własnych granic, walki o samodzielność i stawania w obronie słabszych.
Do serialowej opowieści o Ani twórcy dołożyli społeczne tło, którego próżno szukać w książkach. Jest wątek antyrasistowski i antyniewolniczy, w którym przyjaciel Gilberta z Trynidadu, Bash, staje się jego wspólnikiem i na równych zasadach pracuje na farmie. Początkowo szokuje to okoliczną społeczność, ale Bash szybko zyskuje szacunek w Avonlea.
Ania zaskarbia sobie sympatię Indian i pisze artykuł do lokalnej gazetki o ich życiu i zwyczajach. Znajduje wśród nich przyjaciółkę. Ka’kwet trafia do katolickiej szkoły, która ma przystosować dzieci rdzennych mieszkańców Kanady do funkcjonowania wśród białych (podobne historie można znaleźć w świetnym reportażu Joanny Gierak-Onoszko 27 śmierci Toby’ego Obeda). To miejsce pełne przemocy, właściwie więzienie. Walka Ani o powrót Ka’kwet do rodziców jest jednym z wiodących wątków trzeciego sezonu serialu. Ania pełni w nim kluczową rolę obrończyni mniejszości i pośredniczki między światami niebiałych i białych w Avonlea.
czytaj także
W trzecim sezonie Ani, nie Anny można mieć wrażenie oglądania groteskowej pogadanki, a nie serialu o rozmarzonej nastolatce – wszak tytułowa bohaterka musi rozwiązać tyle problemów. Ciągłe moralizowanie zapędza serial w pułapkę schematyczności. Rasizm jest zły, ludzie są równi – to słuszne wartości, ale forma ich przekazania jest, delikatnie mówiąc, niestrawna. Nie pomaga nawet świadomość tego, że serial jest przeznaczony dla młodszych widzów, więc wizja świata ma prawo być nieco uproszczona.
Ania radzi sobie z dyskryminacją rasową, molestowaniem seksualnym, walczy z uprzedzeniami, niesprawiedliwością społeczną, opresją systemu. Nigdy się nie boi i nie ma wątpliwości, a przecież to naturalne, nie tylko gdy ma się szesnaście lat. Zrozumiały jest zamysł twórców, którzy do popularnej historii chcieli dodać wątki dydaktyczne. Niestety, w pewnym momencie Ania przeistacza się w parodię Grety Thunberg – archetypu nastolatki, która jest jedynym ratunkiem dla świata, sumieniem i drogowskazem.
czytaj także
Ale Ania, nie Anna to nie tylko banały. Trzeba oddać sprawiedliwość serialowi za kilka ze scenariuszowych posunięć. W punkt trafia w szczególności opowieści o poszukiwaniu korzeni i własnej tożsamości. W chwili, kiedy Ania, która nie pamięta swoich zmarłych rodziców, dowiaduje się, że urodziła się w Szkocji i że jest fizycznie podobna do matki – dojrzewa. Odzyskuje część własnej przeszłości i dodaje jej to pewności siebie u progu nowego życia w nowym mieście i szkole. Chce walczyć o miłość Gilberta. Uskrzydla ją to.
Na pochwały zasługuje też wizualna strona serialu. Zielone Wzgórze potrafi być brudne i błotniste, ale też przepiękne, romantyczne, niczym z księżniczkowych wizji Ani. Czasem nastrojem przypomina Twin Peaks, czasami lasy Narnii. Twórcy nie oddalili się w sferze wizualnej od czasów, o których opowiadają, nie ma żadnych unowocześnień. Stroje z epoki (łącznie ze słynnymi sukienkami z bufkami), fryzury i wnętrza są raczej zachowawcze. Podobnie forma – konserwatywna, wręcz nudna.
Inaczej jest pod tym względem w Dickinson, gdzie serialowa biografia młodej poetki przypomina teledysk – tempo zwalnia i przyspiesza, kadry rozmazują się i wyostrzają. Na ekranie pojawiają się oryginalne wiersze poetki, które pasują do nastroju, momentu czy osoby. Serial naszpikowany jest też współczesną muzyką (w Ani, nie Annie muzyka niemal nie występuje), która ma podkreślać, kim byłaby Emily, gdyby żyła współcześnie. Do XIX- poetki pasują A$AP Rocky, Billie Eilish i Kendrick Lamar.
Gdyby serialowa Ania Shirley miała Instagrama, królowałyby tam kompozycje z zasuszonymi kwiatami i filtry retro. U Emily – zdjęcia z imprez i nasycone kolory. W scenie „przyjęcia” wyprawionego przez młodych Dickinsonów pod nieobecność rodziców młodzież z socjety, odurzona opium, rzuca się w opętańczy taniec z elementami twerkowania.
czytaj także
Fabuła serialu o Dickinson czasem czerpie inspiracje z prawdziwych wydarzeń i postaci, czasem z plotek, a w większości jest to po prostu wizja twórców. Prawdziwa Emily Dickinson była samotniczką, pod koniec życia nawet z najbliższymi rozmawiała przez uchylone drzwi. Raczej nie zażywała opium, nie uprawiała seksu ze swoją bratową i nie powiedziała nigdy Henry’emu Thoreau, żeby się pierdolił. To są tylko didaskalia, poboczne wątki serialu, ale każdy z nich składa się na obraz nieustraszonej dziewczyny, która próbuje żyć inaczej niż wyfiokowane arystokratki: nie snuje matrymonialnych planów, nie plotkuje, nie interesują ją prowadzenie domu.
Głównym wątkiem serialu o Emily jest jej życie wewnętrzne, inaczej niż w przypadku Ani, gdzie najważniejsze jest tło społeczne. Dickinson skupia się na przeżyciach, emocjach i twórczości. Emily swoją wyobraźnię celebruje, czerpie z niej, jest ona jej najcenniejszym skarbem. Czasem pojawiają się oniryczne wizje, trudne do odróżnienia od jawy, sny. W halucynacjach Emily rozmawia z pszczołą, a co jakiś czas wyrywa się z bycia tu i teraz i pędzi w czerwonej sukni na spotkanie ze śmiercią (którą po mistrzowsku gra raper Wiz Khalifa). Taka zabawa z formą pasuje do mrocznych wierszy Dickinson.
czytaj także
Podobnie jak Ania, nie Anna Dickinson to serial feministyczny o pokonywaniu przeszkód, które XIX-wieczne społeczeństwo stawia przed dziewczynami. Oczekuje się od nich posłuszeństwa, ambicje dusi w zarodku, a z działalności artystycznej dopuszcza haftowanie, a nie pisanie wierszy.
Emancypacja Dickinson to walka z ojcem, który chciałby jak najprędzej wydać ją za mąż i nie zgadza się na publikacje poezji pod nazwiskiem. Emily się złości, że nie może samotnie podróżować, że ma dużo mniej wolności i dużo więcej obowiązków niż jej starszy brat. Jej matka (świetna w tej roli Jane Krakowski) powtarza: „Ona zniszczy tę rodzinę. Nie wie, jak się zachowuje porządna młoda kobieta”. Emily razem z przyjaciółką, a potem kochanką, Sue, przebierają się za mężczyzn, aby wejść na wykład. Imponuje jej Louisa May Alcott (w tej roli Zosia Mamet), pisarka, która bez ogródek mówi, że publikuje dla zarobku, oraz oddaje się tak ekscentrycznym rozrywkom jak jogging.
W Dickinson też pojawiają się antyrasistowskie wątki, ale przedstawione są dużo subtelniej niż w Ani, nie Annie. Gdy w okolicy rozpoczyna się „polowanie” na zbiegłych z Południa niewolników, czarnoskóra służba u Dickinsonów jest w niebezpieczeństwie. Emily boi się o ich życie i kilkoma gestami chce docenić ich pracę. Jednak na ekranie nie ma rewolucji ani krucjaty przeciwko rasizmowi. Jest mały osobisty bunt Emily, który oprócz niezadowolenia jej rodziny wzbudza niezgodę czarnoskórego pracownika – on nie chce być emancypowany na siłę. Emily ponosi porażkę, sprzeciwiając się rasizmowi, ale wygrywa wiarygodnością z Anią Shirley. A słuszny przekaz nie wywołuje bólu zębów.
W Ani, nie Annie Walley-Beckett stara się przekonać widzów, że historie, które opowiada, mogły przydarzyć się nastolatce w XIX wieku. Jednak momentami serialowa Ania z literackiego pierwowzoru ma tylko nazwisko, kolor włosów i niezwykłą wyobraźnię. Twórcy Dickinson mówią wprost: wiemy, że było inaczej, ale tak chcemy opowiedzieć tę historię. Nie dbają o realizm, tylko o wzmocnienie przekazu i emocji, które kryją się za wierszami Emily Dickinson. Dzięki temu uwspółcześnianie idzie im lepiej i lepiej widać intencje, które za tym uwspółcześnianiem stoją. Emily jest bardziej wiarygodna – jej postawy i decyzje są zniuansowane, miewa wady, wątpliwości, popełnia błędy, w przeciwieństwie do serialowej Ani Shirley, która zawsze wie, co jest właściwe.
czytaj także
Ania, nie Anna zdobyła ogromną popularność w Kanadzie, na świecie została przyjęta ciepło, również w Polsce. Mimo to serial został skasowany po trzech sezonach. Dickinson to niszowa produkcja, która zginęła w tłumie superprodukcji Apple TV+ zaserwowanych widzom z okazji premiery platformy. W Polsce przeszła niemal bez echa, choć na uwagę zasługuje bardziej niż Ania.
To, co łączy oba seriale, to intencje, jakie przyświecały ich twórcom. Książkowa Ania Shirley i prawdziwa Emily Dickinson to ważne postaci kultury, ale zapomniane, raczej nieobecne w świadomości, szczególnie młodych ludzi. Seriale reanimują ich historie, sprawdzając, czy jest w nich coś, co zainteresuje widzów i widzki dzisiaj. Dobrze byłoby obejrzeć historię kobiety z XIX wieku, która może nie jest idealna, nie zawsze miała rację, a nawet nie miała odwagi bycia feministką. Ale była sobą. Na tyle, na ile czasy i społeczeństwo jej na to pozwalały. Być może taki potencjał kryje się w biografii Louisy May Alcott (w szczególności po filmowej adaptacji Małych kobietek). A na polskim podwórku – w historii życia Marii Konopnickiej. Ten serial byłby przebojem. Do dzieła!
czytaj także
**
Anna Piekutowska – dziennikarka i wydawczyni w Radiu TOK FM, socjolożka. Publikowała m.in. w „Kulturze Liberalnej”, Oko.press i „Polityce”. Członkini kapituły Funduszu im. Iwony Winiarskiej-Feleszko, który przyznaje stypendia młodym zdolnym ludziom z niezamożnych rodzin. Członkini Radiowego Klubu Książki „Poczytalni”. Wspólnie z Zuzanną Piechowicz prowadzi podcast Szkoda czasu na złe seriale.