Czytaj dalej, Weekend

„Nic się nie działo” – na wsi to oznaczało egzystencjalne bezpieczeństwo

Wieś Polska lata 50.

Doświadczenie braku kontroli nad wielkimi zmianami dziejowymi przerodziło się w swoistą filozofię życiową: wiejski stoicyzm. Może miastowi wierzą, że mogą kontrolować Olbrzyma, my nie mamy takich rojeń. Patrzymy tylko, co zostaje po jego przejściu – czasem są to zgliszcza, czasem uchylona furtka do innego świata – i staramy się to wykorzystać.

Od zakończenia II wojny światowej minęło blisko 80 lat. W tym czasie zaszło w Polsce kilka rewolucji: gospodarcza, technologiczna, kulturowa. To niemal całe życie jednej kobiety. Anna Markiewka, z domu Salachna, babka autora, przywołuje swoje wspomnienia i jakby niechcący opowiada o Polsce – zarówno tej, którą widziała przez okno w przyciasnej izbie, jak i tej, która zaprosiła kobiety do biur, fabryk i polityki. W efekcie otrzymujemy coś na kształt osobistej historii ludowej. Publikujemy fragment książki Tomasza S. Markiewki Nic się nie działo.

**

Kiedy wypytywałem mieszkańców Liszkowa, czy docierały do nich burzliwe wydarzenia polityczne z okresu PRL-u, z reguły odpowiadali lakonicznie. Najlepiej oddaje to krótki dialog z pewnym mężczyzną, którego zaczepiłem, gdy przechodził obok sklepiku. Był to starszy człowiek, który z racji wieku niejedno powinien widzieć i wiedzieć. Chciałem, żeby mi opisał, jak wyglądały powojenne lata w Liszkowie. Mężczyzna spojrzał na mnie dziwnie, a potem zawołał:

– Panie, tu się nic nie działo, tylko Ruski zastrzeliły kilka osób!

„Nic się nie działo” – to zdanie lub mu podobne powracały w relacjach mieszkańców. Nie ukrywam, wywoływało to we mnie lekką frustrację. Pomijam fakt, że dla mojej książki byłoby lepiej, gdyby coś się jednak działo. Przede wszystkim to lekceważenie nijak nie pasowało do tego, co liszkowianie rzeczywiście mówili. Jak to nic się nie działo? A zabicie kilku osób, w tym córki Schwarza? A rewolucja techniczna? A budowa świetlicy, wylanie asfaltu, postawienie właściwie od nowa wszystkich domów i obór we wsi? A aktywność PZPR-u i demokratycznej opozycji? Gdy mieszkańcy już się wciągnęli w rozmowę o konkretach, okazywały się one pełne „dziania”. Ale gdy mieli się pokusić o ogólną refleksję, znowu wracali do stwierdzeń o nic-się-niedzianiu.

Sen o elektryfikacji

Po pewnym czasie wreszcie mnie oświeciło. Rozumiałem owo „nic się nie działo” na opak. Sądziłem, że odnosi się ono do wydarzeń i procesów, które zachodziły bądź nie zachodziły w Liszkowie. A tak naprawdę opisywało raczej stan ducha, nie stan rzeczy. Pojąłem swój błąd, gdy zwróciłem uwagę na ton, w jakim mieszkańcy wypowiadali tę frazę. Robili to nie z pretensją czy rozczarowaniem, ale z poczuciem ulgi. „Nic się nie działo” oznaczało: „uff, na szczęście nikt nie wywrócił nam życia do góry nogami”. Te cztery słowa symbolizowały egzystencjalne bezpieczeństwo.

Dla ludzi takich jak Anna i Józef ten rodzaj bezpieczeństwa był daleki od oczywistości. Dobrze pamiętali, czego doświadczyli ich rodzice. Przypomnijmy tylko losy rodziny Józefa: klepanie biedy pod zaborem austriackim, powstanie II RP, epizod emigracyjny, przeprowadzka na Kujawy, wojna, mobilizacja ojca i utrata całego dobytku, wreszcie nadejście Polski Ludowej.

Anna i Józef mieli wszelkie podstawy, by spodziewać się podobnych wstrząsów w swoim życiu. I rzeczywiście, początkowo też tułali się po Polsce, gdy jednak już osiedli w Liszkowie pod koniec lat pięćdziesiątych, sprawy się ustabilizowały. Można by podsumować cały ten okres tak: lata sześćdziesiąte – mieszkają w swoim gospodarstwie w Liszkowie; lata siedemdziesiąte – mieszkają w swoim gospodarstwie w Liszkowie, lata osiemdziesiąte… I wcale się nie martwili z tego powodu, wręcz przeciwnie – cieszyli się spokojem nieosiągalnym dla pokolenia urodzonego jeszcze w czasach zaborów, a dorastającego w dwudziestoleciu międzywojennym.

Mało się mówi o nomadycznym i niepewnym bycie chłopów z początków dwudziestego wieku. Stereotypowe wyobrażenie wsi kładzie nacisk na monotonię ciągle tych samych czynności, wykonywanych ciągle w tym samym miejscu, w otoczeniu ciągle tych samych ludzi, z pokolenia na pokolenie.

„Jego ojciec czynił dokładnie to samo co on, to samo czynili wszyscy jego przodkowie i wszyscy jego sąsiedzi. Nie zna innego życia” – zauważył angielski dziennikarz i podróżnik Bernard Newman, który w 1934 roku przejechał całą Polskę na rowerze i gdzieś na polnych drogach między Inowrocławiem a Poznaniem, czyli całkiem blisko Liszkowa, naszła go refleksja na temat chłopskiego żywota. Ten opis wcale nie jest wytworem fantazji, w przypadku wielu chłopów tak to właśnie wyglądało. Ale nie wszystkich.

Ironia polega na tym, że Newman pisał te słowa akurat w czasach bezprecedensowej emigracji chłopów za granicę, która zaczęła się jeszcze przed I wojną światową. Wincenty Witos wspominał, że istniały wsie, gdzie trudno było znaleźć rodzinę, z której co najmniej jedna osoba nie wyjechałaby do Ameryki. Jak obliczył, w przysiółku Wierzchosławice w Małopolsce emigracji doświadczyło pięćdziesiąt sześć z sześćdziesięciu dwóch domostw.

Emigracyjny przemysł [rozmowa z Martinem Pollackiem]

Trend utrzymywał się w dwudziestoleciu międzywojennym. W samych latach 1926–1928 z polskiej wsi wyjechało do innych krajów pół miliona osób. Lecz długotrwały pobyt za granicą to nie wszystko. Chłopi szukali prac sezonowych, gdzie się tylko dało. Formalnie nie wyprowadzali się ze swojej wsi, ale dużą część roku spędzali poza nią. „W porze letniej cicho i bezludnie, w dnie świąteczne zjawiają się tylko w pewnej liczbie murarze i cieśle. W zimowej porze za to gwarno i ruchliwie we wsi, kiedy obecni są prawie wszyscy, którzy pracowali w Europie” – pisał historyk Franciszek Bujak o wsi Maszkienice.

Różnie więc bywało z tym zasiedzeniem chłopów. Wielu z nich – rodzice Józefa są dobrym przykładem – żyło nie w monotonii, lecz ciągłym rozedrganiu. Nawet w obrębie jednej miejscowości losy mieszkańców mogły się układać odmiennie. W Liszkowie Kujawiacy pracujący od dziesiątków lat w posiadłości Schwarzów mieli z reguły trochę inne doświadczenia niż przybysze z gór, którzy przejechali pół Polski, żeby kupić ziemię od państwa.

Brak stabilizacji nie wynikał jednak tylko z dobrowolnej tułaczki za ziemią i pracą. Starsze pokolenie chłopów było z reguły niepewne jutra: nie wiedzieli, gdzie się obudzą następnego dnia, pod jakimi rządami, w jakim systemie prawnym. Dopiero młodsze zyskiwało powoli poczucie, że wie, na czym stoi, i że można się wreszcie zacząć urządzać „u siebie”.

Kiedy pierwszy raz usłyszałem, że rodzice Anny obawiali się zostać w poniemieckim domu w Radkowie, odruchowo pomyślałem, że to irracjonalny strach. Ale właściwie co było w nim irracjonalnego? Być może nie rzucało ich po Polsce i Europie tak bardzo jak rodziców Józefa, lecz jedni i drudzy wiedzieli aż za dobrze, że możesz mieć swój dom, swoje pole, swój świat, a pewnego dnia zostać poinformowanym, że mieszkasz już w innym państwie, choć nie ruszyłeś się na krok, kto inny jest właścicielem twojego domu czy pola i w twoim świecie panują zupełnie inne zasady gry. W tej niepewności tylko jedno było pewne: nikt się nie pytał ciebie – biednego chłopa, biedną chłopkę – o zdanie.

Ludowej historii nie można zakląć w pomnik. Ona wciąż trwa

Wątek braku kontroli nad wielkimi zmianami dziejowymi – trauma urodzonych jeszcze przed I wojną światową, którą przekazali swoim dzieciom – ciągle przebijał z opowieści Anny, nawet jeśli rzadko był wyrażany wprost. To doświadczenie przerodziło się w swoistą filozofię życiową: wiejski stoicyzm. Może miastowi wierzą, że mogą kontrolować Olbrzyma, my nie mamy takich rojeń. Patrzymy tylko, co zostaje po jego przejściu – czasem są to zgliszcza, czasem uchylona furtka do innego świata – i staramy się to wykorzystać. A jeśli Olbrzym na dłuższą chwilę da nam spokój, zajęty innymi sprawami, wtedy, cóż… wtedy właśnie „nic się nie dzieje”. Mamy poczucie, że wreszcie jakoś panujemy nad naszym otoczeniem. To w gruncie rzeczy proste podejście: wielkie zmiany oznaczają władzę innych; stabilizacja oznacza władzę – chociaż częściowo – naszą.

Kiedy to pojąłem, łatwiej było mi zrozumieć, że owo nic-się-niedzianie było tłem, na którym działo się wszystko inne. Więcej, było warunkiem możliwości „dziania się”: rozwoju technicznego, kulturowego i materialnego. Bez przekonania, że nikt im nie zabierze ziemi, domów i pracy, mieszkańcom Liszkowa trudno byłoby się zmobilizować do zmian.

Świt nowej Polski

To wszystko nie znaczy, że kujawska wieś oddzieliła się na kilkadziesiąt lat murem od wielkiej polityki. Olbrzym ich nie deptał, ale wciąż mieszkali w jego cieniu – w świecie, któremu on nadał ramy. W państwie o takim, a nie innym ustroju; w takim, a nie innym momencie dziejowym; z takimi, a nie innymi możliwościami wynikającymi z bieżącego układu sił.

Decyzje władzy przekładały się w ten czy inny sposób na życie mieszkańców Liszkowa. Jak choćby ogłoszona w 1950 roku ustawa o powszechnej elektryfikacji wsi. Dla liszkowian, którzy czekali na jej realizację przez dekadę, to był po prostu spóźniony postęp, dla państwa – wielki projekt polityczny.

Wiele powojennych przepisów – obowiązkowe dostawy, tworzenie spółdzielni rolniczych na wzór radzieckich kołchozów czy utrudnienia w dziedziczeniu ziemi – miało taki charakter. Ludowa władza zamierzała doprowadzić do ściślejszej integracji chłopstwa z socjalistycznym państwem. Chciała, żeby rolnictwo było nie indywidualistyczne, lecz kolektywne. Te pomysły jednak nie działały, a mieszkańcy wsi nie należeli, delikatnie rzecz mówiąc, do ich entuzjastów. […]

Opór wobec oficjalnych zasad uwidaczniał się również przy sołtysowaniu wsią. Anna miała dobry wgląd w to, jak wyglądała praca sołtysa, bo w drugiej połowie lat osiemdziesiątych wybrano na ten urząd Józefa. Już same wybory odbiegały od jakiejś typowej wizji oddolnej wiejskiej demokracji. Poprzedzono je rodzajem debaty między mieszkańcami, lecz trwała ona krótko. Na początku spotkania wstał postawny mężczyzna, który zakrzyknął tubalnym głosem:

– Kurwa! Markiewa mo być sołtysem!
– A nie, nie, poczekajta, może ktoś z Budziaków? – pojawił się nieśmiały głos sprzeciwu.
– Chuj tam, Markiewa mówię! – odparł mężczyzna i walnął pięścią w stół, jakby dając do zrozumienia, że nie ustąpi.

I po krótkiej wymianie zdań przystąpiono do głosowania, które Józef wygrał bez kłopotu.

Na pozór wygląda to groteskowo, mieszkańcy widzieli to jednak inaczej. „Kampania wyborcza” toczyła się tu cały rok – podczas codziennych spotkań w polu, świetlicy czy kościele. Ludzie znali się od lat i wiedzieli, czego się po sobie spodziewać.

Rządzenie wsią też nie wyglądało podręcznikowo. Przede wszystkim trudno naprawdę mówić o rządzeniu – sołtys nie miał swojego budżetu, a tam gdzie nie ma pieniędzy, tam też nie ma wielkiej władzy. Był on raczej pośrednikiem między mieszkańcami a gminą, gdzie znajdowały się środki. Delegatem wsi, któremu mówi się „co i jak”, i wysyła go dalej, by to wywalczył.

I znowu: istniała oficjalna ścieżka – w latach dziewięćdziesiątych można było zgłosić wniosek na radzie gminy czy radzie sołeckiej, wypełnić odpowiednie dokumenty – oraz ścieżka nieoficjalna, która prowadziła bezpośrednio do domu Józefa. Gdy ktoś w Liszkowie miał interes albo coś go trapiło, przychodził do niego i przedstawiał swoją sprawę, licząc na to, że może obejdzie się bez urzędowych pism, bo sołtys załatwi ją w gminie osobiście. Zazwyczaj chodziło o drobne kwestie, jak zbudowanie kawałka asfaltowej drogi, postawienie oświetlenia przy drogach gruntowych, naprawienie dziur, uprzątnięcie błota…

Nie ma święta parcelacji

Na dłuższą metę Józefa jednak to męczyło. Przy kieliszku był towarzyski, ale na co dzień nie miał głowy do niekończących się dysput z mieszkańcami. „Idę legnąć” – ogłaszał, gdy przyuważył przez okno, że ktoś idzie w stronę domu. Po czym szybko zamykał się w sypialni. To na Annę spadał wtedy obowiązek „pierwszego kontaktu” z obywatelami Liszkowa. Nie narzekała, bo lubiła z nimi rozprawiać. Albo też przywykła do tego, że to ona odgrywa w tym związku rolę specjalistki od relacji międzyludzkich. Taki jest problem ze społecznościami, w których ciężar utrzymywania więzi – od organizacji imienin po kontakty z sąsiadami – spada głównie na kobiety: czasami trudno stwierdzić, czy dana osoba lubi to robić, czy raczej czuje się zobowiązana do odgrywania tej roli.

Taka rozmowa wymagała pewnej wprawy. Popularne wyobrażenia na temat wiejskiego życia sugerują, że wszystko, co najważniejsze, ustala się tu zawsze przy wódce albo innym trunku. Rzeczywistość była bardziej skomplikowana. Kiedy ktoś przychodził ze sprawą do sołtysa, trzeba było wyczucia, żeby wiedzieć, czy można mu nalać, czy lepiej nie. Byli tacy, którzy godzinę krążyli wokół tematu i nie zaczynali gadać z sensem, dopóki nie rozgrzali się kieliszkiem. Im należało polać, inaczej siedzieliby do wieczora i nic by z tego nie wynikło.

Byli jednak i tacy, z którymi w żadnym razie nie należało tak postępować. Polej im choćby ździebko, a nie pozbędziesz się ich przed kolacją, bo będą chcieli więcej i więcej. Na podobnej zasadzie: jednych dało się przy wódce udobruchać, inni stawali się z kolei nazbyt skłonni do zwady. W większości przypadków nie było zaś mowy o jakimkolwiek polewaniu, bo Anna spieszyła się do kuchni, do kurnika, do obory czy na pole, tak samo zresztą jak sąsiedzi.

Czy PRL wyzwolił kobiety?

Ta strategia cichego anarchizmu działała dopóty, dopóki sprawy dotyczyły tylko Liszkowa, w kraju zaś panował względny spokój. Kiedy jednak stawka się zwiększała, a mieszkańcy musieli się zmierzyć z ogólnokrajowymi zmianami, trudniej było uniknąć spotkania z Olbrzymem.

Dobrym przykładem jest to, co się stało w 1995 roku. Do bram Liszkowa zapukała duża prywatna firma, która chciała postawić wieżę telefonii komórkowej. Na początku szło gładko. Niby garstka sceptyków przebąkiwała, że wieża zepsuje liszkowski krajobraz, ale prawdę mówiąc, niewielu się tym przejmowało, bo też mało kto sądził, że ich wieś odznacza się wyjątkowym pięknem. Ludzie traktowali wieżę jako kolejny znak postępu i modernizacji. Nieco wcześniej przeprowadzono we wsi akcję podłączania telefonów stacjonarnych i już to zdawało się bardzo nowoczesne.

– A sołtys wiedzioł, że ta wieża to bydzie promieniować i raka u ludzi wywoływać? – zagadnął Józefa pewnego razu jeden z sąsiadów, gdy ten wiózł ziemniaki do gorzelni.
– Eee tam, ludzie głupoty wygadują – odpowiedział pewnie Józef.

Tak naprawdę nie znał się na telefonii komórkowej ani na promieniowaniu, wiedział za to, że jeśli jego brak pewności, czy maszt faktycznie nikomu nie zagraża, wyjdzie na jaw, to plotka migiem rozniesie się po wsi i będzie miał na głowie niepotrzebny kłopot.

Szybko się jednak przekonał, że sprawy i tak nie można zbyć machnięciem ręki, bo kilku mieszkańców nie odpuszczało. Nie dało się też załatwić jej we własnym gronie. W grę wchodziły duże pieniądze, więc i gmina, i firma były żywo zainteresowane rozwojem sytuacji. Konflikt udało się zażegnać dopiero po kilku miesiącach. Zwolennicy teorii promieniowania okazali się na tyle łebscy, że zaczęli przemawiać językiem przepisów i umów. Dopatrzyli się, że na wieży zamontowano więcej talerzy, niż to wynikało z ustaleń. Firma z kolei odpowiedziała językiem, który przemawiał do wzburzonych mieszkańców – wypłaciła im odpowiednie rekompensaty.

Nic się nie działo okładkaGdy afera dobiegła końca, zarówno Józef, jak i Anna puścili ją w niepamięć. Lecz z perspektywy czasu trudno nie zauważyć, że symbolizowała ona koniec pewnego porządku, który trwał w Liszkowie od lat pięćdziesiątych. Duża prywatna firma ze swoimi interesami, ludzie, którzy naczytali się o promieniowaniu i publicznie protestują, pojedynek na kruczki prawne – to była nowość. Stare strategie radzenia sobie z Olbrzymem przestawały działać. We wsi znowu się działo.

*
Fragment książki Tomasza S. Markiewki Nic się nie działo. Historia życia mojej babki, która ukaże się wkrótce nakładem Wydawnictwa Czarne. Pominięto przypisy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz S. Markiewka
Tomasz S. Markiewka
Filozof, tłumacz, publicysta
Filozof, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, tłumacz, publicysta. Autor książek „Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media” (2017), „Gniew” (2020) i „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” (2021). Przełożył na polski między innymi „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” (2017) Roberta H. Franka i Philipa J. Cooka.
Zamknij