Jednym z paradoksów połączonego świata jest to, że niemal każdy może nawiązać kontakt z wystarczająco dużą liczbą podobnie myślących ludzi, by stać się częścią realnej wspólnoty politycznej. Im bardziej świat się łączy, tym bardziej jest podzielony. Publikujemy fragment książki Marka Leonarda „Wiek nie-pokoju. Współzależność jako źródło konfliktu”.
Nazwali to „okupacją Pragi”. 21 sierpnia 2016 roku na Rynek Starego Miasta wjechał jeep z powiewającą flagą ISIS wypełniony brodatymi mężczyznami, którzy strzelali w powietrze z karabinów, wrzeszcząc: „Allahu Akbar!”. Ich przywódca, przy wtórze serii z karabinu maszynowego, wykrzykiwał: „Przynosimy wam światło prawdziwej wiary”.
Świadkowe tego zdarzenia rozpierzchli się w panice, przewracając stoły i krzesła. Dopiero po pewnym czasie ludzie rozpoznali w „imamie” prowadzącym atak Martina Konvičkę, znanego działacza antyimigracyjnego. Konvička i jego zwolennicy zaplanowali happening: przebrani za terrorystów z ISIS, z doklejonymi brodami i atrapami broni w rękach, w towarzystwie wielbłąda i kozy, postanowili pokazać, jak wyglądałoby życie, gdyby do Czech wpuszczono zbyt wielu muzułmańskich uchodźców. Policja przerwała ich występ, zanim doszło do punktu kulminacyjnego – upozorowanego ścięcia niewiernego – ale Konvička i tak ogłosił na Facebooku, że akcja zakończyła się sukcesem. Wybrana przez niego data wydarzenia miała charakter symboliczny: tego dnia w 1968 roku rozpoczęła się inwazja wojsk radzieckich na Czechosłowację.
Choć jego taktyka jest – mówiąc łagodnie – ekscentryczna, Konvička perfekcyjnie zaplanował protest, odwołując się do nastrojów, które zapanowały w naszej połączonej polityce. Opracował go tak, by wykorzystać każdą ze słabości, o których była mowa w poprzednim rozdziale: polaryzację związaną z tożsamością, zazdrość oraz obecne wśród przedstawicieli wielu społeczeństw poczucie, że ich kraje są zmieniane przez siły, nad którymi oni sami panują jedynie w znikomym stopniu. Nowy nacjonalizm, który reprezentuje Konvička, jest produktem konektywności. To jeden z powodów, dla których geopolityka skłania się raczej ku konkurencji niż ku współpracy.
Na ironię zakrawa fakt, że zaledwie kilka tygodni przed demonstracją Konvički w Londynie odbył się bardziej konwencjonalny protest o podobnej tematyce – tyle że skierowany przeciwko imigracji z krajów Europy Wschodniej, takich jak Czechy. Stojąc na ogromnej scenie stadionu Wembley podczas ostatniej debaty w kampanii referendalnej na temat członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej, Boris Johnson wezwał współobywateli, by odzyskali kontrolę nad swoimi granicami, finansami i życiem. „Jeśli zagłosujemy za opuszczeniem Unii Europejskiej – krzyczał – ten czwartek może być dla naszego kraju Dniem Niepodległości”.
czytaj także
Konvička i Johnson nie wyglądają może na naturalnych spadkobierców Thomasa Jeffersona, Mahatmy Gandhiego czy Jomo Kenyatty, ale tematy podporządkowania i wykluczenia, które poruszają, bardzo przypominają retorykę ruchów antykolonialnych z wcześniejszych epok. „Świat kolonialny jest podzielony na dwie części […], zamieszkują [go – przyp. tłum.] dwa różne gatunki” – twierdził Frantz Fanon w książce Wyklęty lud Ziemi, która stała się biblią dekolonizacji w latach 60. Mówił o świecie podzielonym na segmenty, w którym większość ludności tubylczej żyła na innych obszarach, w odmiennych kulturach i warunkach ekonomicznych niż elity. Mówił również o kosztach emocjonalnych, jakie ponoszą tubylcy – lekceważeni, marginalizowani i oskarżani o uprzedzenia i brak rozsądku.
Dzwony wolności rozbrzmiewały przez dziesięciolecia, pobudzając ruchy narodowowyzwoleńcze i powołując do życia nowe narody, które domagały się własnych państw, co prowadziło do coraz większego rozdrobnienia mapy świata. 21 czerwca 2016 roku Alexander Boris de Pfeffel Johnson złożył ofertę rozpoczęcia piątej fali dekolonizacji. Tym razem miał być to proces dekolonizacji „wewnętrznej”: próba wyzwolenia się „rdzennej” większości spod kontroli kosmopolitycznych elit oraz imigrantów przez owe elity sprowadzanych.
To dążenie do secesji szybko znalazło swój lustrzany odpowiednik w tych regionach Wielkiej Brytanii, które popierały pozostanie w Unii – tam powszechne było pragnienie uwolnienia się od nowych, „niepodległościowych” elit powstałych w efekcie brexitu. Szkocka Partia Narodowa ponownie poruszyła kwestię niepodległości Szkocji, a petycja na rzecz niepodległego Londynu zebrała niewiarygodną liczbę 175 tysięcy podpisów w kilka dni po referendum w sprawie brexitu.
Jednym z paradoksów połączonego świata jest to, że niemal każdy może nawiązać kontakt z wystarczająco dużą liczbą podobnie myślących ludzi, by stać się częścią realnej wspólnoty politycznej. Im bardziej świat się łączy, tym bardziej jest podzielony. Konektywność daje każdej z tych grup wyborczych powody do zazdrości, strachu i sporów. W tym sensie prowadzi to do narastania konfliktów wewnątrz narodów.
Zmobilizowane mniejszości i zagrożone większości
W epoce przemysłowej polityka sprowadzała się do walki między jasno zdefiniowanymi klasami o podział dóbr. Masowy ruch robotniczy zrodził się w fabrykach, a partie prawicowe powstały przy kościołach, które łączyły drobnomieszczaństwo i kapitalistów. Rozwój krajowych środków masowego przekazu sprawił, że teraz to one stały się głównym polem bitwy, na którym partie o synkretycznym charakterze rozgrywały walkę o władzę.
Wybitny socjolog Manuel Castells twierdzi, że internet tworzy inny rodzaj polityki, umożliwiając krystalizowanie się nowych grup skupionych wokół tożsamości i wartości. Jego zdaniem to właśnie internet pomógł zapoczątkować nową falę „dekolonizacji”, bo dzięki niemu zarówno mniejszości, jak i większości były w stanie grupować się na nowe sposoby.
Już w 2002 roku książka Johna B. Judisa i Ruya Teixeiry zatytułowana The Emerging Democratic Majority [Powstająca demokratyczna większość] zelektryzowała strategów amerykańskiej Partii Demokratycznej wizją zmobilizowania rosnących populacji mniejszości azjatyckich, latynoskich i afroamerykańskich, które stopniowo przewyższały liczebnie kurczącą się populację białych w Stanach Zjednoczonych. To właśnie dzięki zastosowaniu strategii opisanych w tej książce Barack Obama i Joe Biden zdołali zdobyć poparcie większości.
Jednak równie istotna była kontrmobilizacja białych, którzy poczuli się sprowokowani tym nowym politycznym krajobrazem, co pozwoliło Donaldowi Trumpowi wygrać wybory prezydenckie w 2016 roku. Był to dobitny przykład nowego zjawiska politycznego: mobilizacji „zagrożonych większości” – większości, które zachowują się jak mniejszości.
Skrajnie prawicowy francuski intelektualista Renaud Camus opisuje to zjawisko we wpływowej książce Le Grand Remplacement [Wielka wymiana]. Ostrzega w niej, że w ciągu jednego–dwóch pokoleń we Francji białą ludność zastąpią widoczne już dziś mniejszości – dojdzie do tego w wyniku zarówno imigracji, jak i różnic w przyroście naturalnym.
Syndrom oblężonej rasy, czyli o co chodzi z wielkim zastąpieniem
czytaj także
Jego prawicowe przesłanie odbiło się echem na całym świecie – od Polski po Stany Zjednoczone – szczególnie tam, gdzie obywatele skarżą się, że stają się obcymi we własnych krajach. Kiedy prezydent Trump obiecał w swoim zwycięskim przemówieniu wygłoszonym 9 listopada 2016 roku, że „zapomniani mężczyźni i kobiety z naszego kraju nie będą już zapomniani”, uczynił się również głosem nowego „wyklętego ludu Ziemi” – białych, którzy czują, że padli ofiarą kolonizacji przebiegającej w odwrotnym kierunku. Europejskie imperia mogły w przeszłości podbijać i wyzyskiwać większość krajów globalnego Południa, dehumanizując i pozbawiając praw obywatelskich miliony ludzi na całym świecie, teraz jednak globalizacja sprawia, że to mieszkańcy byłych metropolii kolonialnych czują się pozbawieni praw obywatelskich.
W świecie połączonej polityki tożsamości celem nie jest już przekonanie ludzi do zmiany poglądów, lecz raczej zidentyfikowanie tych, którzy się z nami zgadzają, i nadanie debacie takiego kształtu, jaki zapewni nam poparcie większości. Stosując mikrotargetowanie i big data, partie polityczne, zamiast polegać na masowych kampaniach, dostosowują swoje komunikaty i ich posłańców do wymagań poszczególnych osób.
Jednak skandal z Cambridge Analytica ujawnił dodatkowy poziom ich ambicji: pragnienie oddziaływania na psychologię ludzi w takim samym stopniu jak na ich poglądy. Celem było więc zhakowanie ludzkich mózgów – wdarcie się do nieświadomości jednostki, tak aby móc manipulować jej działaniami. I chociaż pracownicy Cambridge Analytica przyznali później, że zrealizowanie tego pomysłu znacznie przewyższało ich rzeczywiste możliwości, mieli ambicje, które pokazują, jak wraz z rozwojem technologii zmienia się polityka.
czytaj także
Istnieje ryzyko, że przez fake newsy, media społecznościowe, big data i „ściemnianie” [w oryginale: gaslighting – przyp. red.] partie polityczne przestaną nas do siebie przekonywać, a zamiast tego zaczną nami manipulować. Technologia deepfake ułatwia fałszowanie materiałów wideo, a sztuczna inteligencja szybko doskonali umiejętności pisania przekonujących argumentów bez pomocy człowieka. Prowadzone przez badaczy technologii eksperymenty z komputerami podłączanymi bezpośrednio do naszych mózgów – jak Neuralink Elona Muska – budzą zrozumiały niepokój. Nasuwa się tylko niepokojące pytanie, czy programiści byliby w stanie manipulować ludzkimi emocjami z pominięciem świadomych partii naszego mózgu.
Upokorzenie i bezsilność
Niektórzy twierdzą, że nowy ruch dekolonizacyjny stanowi odpowiedź na nierówności ekonomiczne nieodłącznie związane z globalizacją. Ich zdaniem to knowledge economy, czyli gospodarka oparta na wiedzy, rozwój robotów, upadek przemysłu wytwórczego oraz gwałtowny wzrost handlu i migracji – w połączeniu z kryzysem ekonomicznym i kurczącymi się sieciami bezpieczeństwa – sprawiły, że wielu ludziom żyje się gorzej. Istnieje także alternatywne wyjaśnienie tych procesów: jest nim kulturowy odwrót od kosmopolityzmu i niechęć do zmian kulturowych.
W naszym połączonym świecie wiele problemów ekonomicznych w istocie nierozerwalnie wiąże się z kulturą. Erudycyjne dzieło historyka Davida Abernethy’ego poświęcone tematyce doświadczenia kolonialnego ukazuje, jak imperia europejskie zmieniły gospodarkę, instytucje polityczne, a nawet wartości okupowanych przez siebie krajów, przemieszczając ponad granicami kapitał, technologię i ludzi. „Spuścizną rządów kolonialnych – wyjaśnia Abernethy – jest wysoki poziom podatności na wywoływane z zewnątrz zmiany gospodarcze i technologiczne”.
Innymi słowy, gospodarki krajów skolonizowanych były wywracane do góry nogami z powodu decyzji podejmowanych w odległych zakątkach świata. Jednym z najbardziej wyrazistych dowodów przypadkowego charakteru tych zmian są nazwy, jakie europejscy osadnicy nadawali wielu koloniom. Często nie miały one wiele wspólnego z lokalnymi zwyczajami, więcej natomiast mówiły o tym, co na danym obszarze Europejczycy chcieli uprawiać lub wydobywać: Cape Cod [Przylądek Dorsza], Minas Gerais [Kopalnie Generalne], Argentyna [Srebrzysta], Rio de Oro [Złota Rzeka], Złote Wybrzeże, Wybrzeże Kości Słoniowej.
W rasizmie chodzi o zarządzanie różnicą, niekoniecznie o kolor skóry [rozmowa]
czytaj także
Populiści twierdzą, że dynamika ta ulega obecnie odwróceniu i że to rdzenna ludność Zachodu jest teraz ofiarą sił ekonomicznych, których nie jest w stanie kontrolować.
Fakt, że Boris Johnson ogłosił się przywódcą „ruchu niepodległościowego” w sercu Londynu, miał szczególny wydźwięk. Miasto to było stolicą niegdyś największego imperium kolonialnego (według jednego z historyków tylko 22 kraje uniknęły najazdu Wielkiej Brytanii), a proces jego tworzenia zapoczątkował powstanie świata konektywności. Historyk Eric Hobsbawm przekonująco opisywał, jak połączenie rewolucji przemysłowej i ekspansji imperium sprawiło, że cała gospodarka światowa została zbudowana na – a raczej wokół – Wielkiej Brytanii.
Imperium brytyjskie dawno już zniknęło, lecz Londyn pozostaje najbardziej połączonym miastem na świecie, z największą liczbą łączy szerokopasmowych i międzynarodowych połączeń lotniczych. Jest też największym na świecie rynkiem walutowym. Referendum w sprawie brexitu pokazało, że większość obecnych mieszkańców Wielkiej Brytanii nie uważa się za spadkobierców kolonialnych panów globalnej gospodarki, lecz raczej za „skolonizowany naród” zdany na łaskę kosmopolitycznej londyńskiej elity. Jak mówi Fanon o kolonialnej klasie rządzącej: „Określa ją fakt przybycia z zewnątrz, to, że w niczym nie przypomina autochtonów; że jest inna”.
W brytyjskiej debacie poprzedzającej referendum w sprawie brexitu krytyczne głosy dotyczyły przede wszystkim migracji, którą wykorzystano do ukazania różnicy perspektyw między nowymi elitami a obywatelami należącymi do pozbawionej swojego miejsca większości. Liderzy biznesu i przedstawiciele wysoko wykwalifikowanych branż uznawali migrację za zjawisko ze wszech miar korzystne – nie tylko dostarcza ono kompetentnych, pracowitych i tanich pracowników, lecz również wzbogaca Wyspy kulturowo.
Choć gospodarka brytyjska skorzystała na migracji, wielu obywateli miało jednak poczucie, że nie podzielono się z nimi zyskami. Poszczególne dzielnice w rejonach przyciągających duże ruchy migracyjne nie otrzymały dodatkowych środków na zapewnienie mieszkań, miejsc w szkołach czy lekarzy. A płace w niektórych regionach i branżach – takich jak budownictwo – uległy obniżeniu.
czytaj także
W innych krajach istnieją podobne opowieści o podwójnych gospodarkach i społeczeństwach. Donald Trump użył wymiany handlowej z Chinami i imigracji z Meksyku jako symboli podziałów między „elitami z wybrzeży” a większością białej populacji. W pierwszym rozdziale omawialiśmy, jak silnym czynnikiem mobilizującym była kwestia chińska.
Geograf Christophe Guilluy w bestsellerowym eseju La France périphérique opisuje dwie konkurujące ze sobą Francje. Z jednej strony jest to kraj metropolii wypełnionych klasą menedżerską i ciężko pracującymi imigrantami. Stanowią one dumne przykłady szczęśliwej globalizacji. Z drugiej strony większość populacji kraju – 60 procent ludności – to mieszkańcy małych i średnich miast i miasteczek oraz wsi. Oni nie czerpią z globalizacji żadnych korzyści.
W strefie euro, kiedy kraje takie jak Grecja i Hiszpania cierpiały z powodu kryzysu bankowego i zadłużenia publicznego, ich rządy musiały słuchać dyktatu międzynarodowych kredytodawców i nie reagowały na pragnienia obywateli, którzy na nie głosowali.
Ze względu na rolę Berlina w planowaniu wsparcia finansowego przywódcy partii lewicowych w zadłużonych krajach Europy skarżyli się, że ich państwa zredukowano do statusu „niemieckich kolonii”. Państwa wschodnioeuropejskie, takie jak Węgry i Polska, nie są wprawdzie w strefie euro, lecz i tak czują, że niemieckie łańcuchy dostaw przekształcają je w kraje peryferyjne. W 2017 roku polski premier Mateusz Morawiecki nazwał międzynarodowych inwestorów „kolonizatorami” i argumentował, że Polska została zredukowana do roli niemieckiej kolonii gospodarczej. Przyłączenie się do globalnych łańcuchów wartości miało spowodować, że kraj znalazł się w pułapce low-skills economy – gospodarki, w której podstawę stanowi niewykwalifikowana siła robocza, a zyski powracają do centrali korporacji.
Mówiąc o dążeniu do odzyskania kontroli, wszystkie te „ruchy niepodległościowe” mają na myśli w równym stopniu pieniądze i zranioną dumę. Żyjący w świecie nieustannych porównań i sfrustrowani obywatele czują, że tracą kontrolę nad swoją przyszłością, widząc, jak inni – za granicą – prą do przodu.
Zwolennicy konektywności zmieniają sposób mierzenia postępu tak, aby odzwierciedlał on ich aspiracje dotyczące połączonego świata, a równocześnie sprawił, że skutki postępu dla najbardziej poszkodowanych będą pozostawały prawie niewidoczne.
Internacjonaliści często starali się gromadzić dane, które traktowałyby planetę i narody jako całość. W ten sposób powstały dane dotyczące wzrostu globalnego PKB czy globalnej emisji dwutlenku węgla. Patrząc na zsumowane informacje, można stwierdzić, że globalizacja jest dobra zarówno dla świata jako całości, jak i dla wszystkich poszczególnych krajów. Jednak taka suma ukrywa nierówny podział korzyści płynących z globalizacji.
W 1979 roku najbogatszy 1 procent Amerykanów zarabiał 12 procent dochodu rynkowego; w 2016 roku – niemal 20 procent. W przypadku „dolnej połowy” populacji wartości te wynosiły odpowiednio 20 procent w 1979 roku i 13 procent w 2016 roku. To prawda, że przeciętnie wszyscy się wzbogacili – lecz równie prawdziwe jest stwierdzenie, że biedni stali się biedniejsi. Te same zniekształcenia pojawiają się w wypadku zmian klimatycznych, których negatywne skutki, takie jak zanieczyszczenie środowiska, rozkładają się nierównomiernie.
Można dostrzec pewne paralele pomiędzy rozwojem ekonomii w połączonym świecie a próbami stworzenia wspólnego języka we wcześniejszych epokach. Twórcy esperanto starali się opracować wspólną lingua franca łączącą cechy tych języków świata, którymi posługiwało się najwięcej użytkowników. Chociaż kierowały nimi szlachetne motywy, w rezultacie stworzyli język pozbawiony korzeni i dysponujący dużo mniejszymi możliwościami ekspresywnymi niż języki, na bazie których powstał. Z kolei utworzenie „esperanckiej” ekonomii spowodowało, że większość naszych danych na temat globalnego postępu nie idzie w parze z doświadczeniami zwykłych obywateli. Z jednej strony uniemożliwia to zwycięzcom zrozumienie niedoli przegranych, z drugiej zwiększa rozżalenie tych ostatnich. W końcu nikt nam nie mówi, że dokuczliwa stagnacja standardu życia czyni z nas zwycięzców.
przeł. Andrzej Wojtasik
*
Jest to fragment książki Marka Leonarda Wiek nie-pokoju. Współzależność jako źródło konfliktu, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Pominięto przypisy.
**
Mark Leonard – brytyjski analityk i teoretyk stosunków międzynarodowych. Dyrektor wykonawczy think tanku European Council on Foreign Relations, zaliczany do grona najbardziej wpływowych myślicieli geopolitycznych. Autor książek What Does China Think? i Why Europe Will Run XXIst Century. Prowadzi podcast Mark Leonards’s World in 30 Minutes i jest publicystą Project Syndicate.