Jeśli do wyboru mamy kulturę polskokatolicką, ksenofobiczną i martyrologiczną albo neoliberalną dżunglę, którą porządkuje wolny rynek i przekonanie, że przetrwają najsilniejsi i najlepiej przystosowani, to czy nie lepiej wybrać kulturę terapii? Ale czy nie jest ona tylko wariantem tej ostatniej? Kinga Dunin czyta „Jak płakać w miejscach publicznych” Emilii Dłużewskiej.
Emilia Dłużewska, Jak płakać w miejscach publicznych, Znak Literanova 2023
Każdej tragedii towarzyszy coś zabawnego.
To mi przypomina stary rysunek Małgorzaty Halber z cyklu z Bohaterem, mogę tekstu nie przywołać dokładnie, ale sens był taki: to, że się uśmiecham, nie znaczy, że nie mam depresji. To oczywiście prawda. I ta książka to taki nieco bardziej wyrafinowany sposób narracyjnego przetwarzania swojej depresji, kulturowo już nieźle opracowany – nie ukrywając, jak trudne jest to doświadczenie, i nie bagatelizując go, jednocześnie pozwolić sobie na dystans i ironię. Nic nie jest śmiertelnie poważne, nawet śmierć. Z pewnością lepiej się to sprzedaje, i taką właśnie drogę wybrała Dłużewska.
Po inbie pod tytułem „napisała Magda Środa, że depresja to jest moda”, shame, shame!, nastąpił, choćby na FB, wylew coming outów w tonie dość dramatycznym – ja też się leczę i pamiętajcie o tych, których doprowadziło to do samobójstwa. Tak, to może tak się skończyć i trzeba o tym przypominać, jednak pewną ulgę przyniosły mi inne głosy: też mam, biorę leki, ale mogę się także z tego śmiać. Albo żartobliwe: dziesięć cech, po których poznasz milenialsa, gdzie na pierwszym miejscu pojawiała się depresja. Sądząc z tego, że są to osoby podróżujące po świecie, piszące i zajmujące się rozlicznymi formami aktywności, jest to depresja wysokofunkcjonująca, co nie znaczy, że nie jest dotkliwa, nie utrudnia życia i relacji i że stan taki nie wymaga terapii.
O takiej depresji, swojej, czyli jest to literatura otwarcie autobiograficzna, pisze Dłużewska, chociaż w końcu okazało się, że to jest ChAD, choroba dwubiegunowa, w której okresy depresji przeplatają się z manią. W jej przypadku raczej łagodną, która sprawia, że ma dużo energii, pomysłów, gada jak najęta, szuka kontaktów z ludźmi, jest twórcza. Nie brzmi to nawet najgorzej, ale ceną za to są okresy depresji. Leki potrafią ustabilizować nastrój.
„To tylko moja opinia o depresji”? Nie, to szkodliwa dezinformacja
czytaj także
Trudno powiedzieć, gdzie przebiega granica między depresją wysokofunkcjonującą a innymi nieprzyjemnymi stanami: żałobą, uzasadnionym smutkiem, samotnością, egzystencjalnym niepokojem, obniżonym nastrojem, bo zima, troską o stan świata, bo kapitalizm, wojna, klimat… Odpowiedź wydaje się prosta: tę granicę wyznacza medycyna.
Mimo wszystko sprawę komplikuje to, że jednak nie jest to choroba jak każda inna, chociaż obecnie tak się mówi. I zauważa to autorka. Depresji nie można zdiagnozować w sposób obiektywny, nie potwierdzi jej żadne badanie krwi czy rezonans magnetyczny. Diagnozę stawia się na podstawie tego, co o swoim samopoczuciu mówi pacjent, a emocje, a właściwie ich interpretacje, tworzone są z wykorzystaniem narzędzi dostarczanych przez kulturę – to, jak je opowiadamy i rozumiemy, nie bierze się znikąd. Wyobrażenia i naciski kulturowe mogą wzmacniać jedne emocje, wypierać inne. To, co jest, a co nie jest chorobą, jest negocjowalne, szczególnie jeśli mówimy o stanach granicznych.
czytaj także
Dłużewska opowiada historię zbyt późnego podjęcia decyzji o leczeniu. I współczesne dyskursy są przede wszystkim nastawione na zachęcenie ludzi do tego, żeby nie liczyli na to, że „wezmą się w garść”, i nie obawiali się kontaktu z psychologiem czy psychiatrą. Wiąże się to też z perswazyjnymi działaniami, które mają zdjąć z zaburzeń psychicznych stygmę „wariactwa”.
Jeśli zastanawiasz, czy powinieneś iść do psychiatry, to zrób to, mówi swoim czytelnikom autorka. I nie obawiaj się, że lekarz powie ci, że nic ci nie dolega. Skoro źle się czujesz, to dolega. Czasem nie wiadomo co, ale ostatecznie zostaniesz umieszczony w jakiejś szufladce z jakąś etykietką: depresja, ChAD, spektrum czegoś, ogólne zaburzenia lękowe… Nie będziesz do niej idealnie pasował, bo każdy człowiek jest inny, ale to lekarz legitymizuje chorobę. Od tego momentu twoje złe samopoczucie dostaje nazwę. Możesz ją przedstawić otoczeniu jako usprawiedliwienie gorszego funkcjonowania, dostać leki i nawet zwolnienie z pracy. A także tworzyć obraz siebie z jej użyciem.
czytaj także
Nie znaczy to jednak, że nigdy nie zdarzają się odwrotne sytuacje, zbyt szybko stawianych diagnoz, zgłaszania problemów, które przeminęłyby, są inne sposoby radzenia sobie z nimi czy bywają wyolbrzymiane. Co to jednak znaczy – wyolbrzymione? Właśnie to jest przedmiotem negocjacji, czyli ucierania się rozmaitych przekonań w kulturze. Bierze w tym udział także medycyna, mogą mieć znaczenie interesy producentów leków i zawodów związanych ze zdrowiem psychicznym. Towarzyszy temu rozbudowany dyskurs medialny – poważny i pop. Powstają nowe narracje tożsamościowe. Literatura konfesyjna i takaż publicystyka. Instytucje i profesje. Wzory zachowań, sposobów przeżywania emocji.
Wszystko to nazywamy kulturą terapii. Wiąże się ona z indywidualizmem, czynieniem z jednostkowego dobrostanu naczelnej wartości, używaniem języka psychologii do opisu relacji i charakterystyki siebie i innych. Nie ma już cech charakteru, są spektra, emocje i różne psychiczne właściwości. Różne zjawiska zewnętrzne odbierane są przez pryzmat emocji – nie możemy spać z powodu wojny, zmiany klimatyczne budzą lęk, późny kapitalizm stałą frustrację, media społecznościowe, zmuszając do ciągłego porównywania się z innymi, wywołując poczucie niższej wartości. Coraz sprawniej poruszamy się wśród rozmaitych konceptów poppsychologii. Można już zadrwić sobie z Freuda, toksycznej matki, która jest wszystkiemu winna, nazwać – tak jak Dłużewska – wewnętrzne dziecko bachorem, chociaż mieliśmy je przytulać i o nie dbać.
Instytucjonalną odpowiedzią na to jest rozkwit profesji zajmujących się naszym zdrowiem psychicznym. Rozsądni specjaliści radzą, żeby po ustabilizowaniu stanu dzięki farmakoterapii zwrócić się po pomoc do psychoterapeutów. Jeśli wpiszecie w Google’a „dobra psychoterapia Warszawa” lub podobne hasło, utoniecie w dziesiątkach ofert. Są to głównie młode, zadbane kobiety z wypisanym na twarzy: „możesz mi zaufać” i uśmiechające się zachęcająco. Oraz zdjęcia przytulnych gabinetów i kwiatów. Jestem wdzięczna Dłużewskiej za uwagę: a do kogo mają się zwrócić starsi pacjenci? Rzeczywiście, pewno trudno byłoby mi zawrzeć dobry pakt psychoterapeutyczny z kimś, kto wygląda jak postać wycięta z okładki „Wysokich Obcasów”.
Autorka też gubi się w mnogości propozycji, radzi się znajomych, wczytuje w opisy. Wreszcie ktoś daje jej dobrą radę – nieważne, jaka terapia, nieważne, kto ją prowadzi, ważne, żeby być w terapii.
Ostatnie tygodnie przyniosły wiele tekstów dotyczących skuteczności leków. A jak jest ze skutecznością psychoterapii? Wiadomo, że w tym wypadku ważna jest praca samego pacjenta, więc nieskuteczność terapii może wynikać z jego niemożności pracy nad sobą. (Ilu psychoterapeutów potrzeba do wkręcenia żarówki? Jednego, ale żarówka musi chcieć się wkręcić. To już dowcip z brodą do pasa). Z drugiej strony samo zaangażowanie w często długotrwały proces terapeutyczny daje poczucie, że coś robimy dla siebie, więc coś się zmienia. Skuteczność leków trochę łatwiej zmierzyć.
czytaj także
Można to nazwać trendem kulturowym, bo jak ktoś to nazywa „modą”, to znaczy, że nie wie, na jakim świecie żyje, co dziś wolno, a czego nie wolno. Trendy zwykle pojawiają się najpierw w jakiejś grupie środowiskowej. Dłużewska, która – tak sama o sobie pisze – jest ładna i bardzo inteligentna, trochę po trzydziestce, czyli milenialka, jak się wydaje, żyje w otoczeniu podobnych ludzi, którzy udzielają jej dobrych rad, bo mają już doświadczenia z psychiatrią i psychoterapią. Miasto Warszawa, niezła praca. W jej przypadku etat i szef, który się troszczy, a w razie gorszego samopoczucia zmniejsza zakres obowiązków. No i pakiet medyczny, niestety niezawierający porady psychologa. (Ponieważ to książka autobiograficzna zakładam, że to wspaniałe miejsce pracy to Agora). Na szczęście zarobki pozwalają jej na opłacanie kolejnych wizyt u psychiatry, 300 zeta, długoterminową psychoterapię, też nietanią. I zapomnijcie o NFZ-ecie, nikt normalny na to nie liczy.
Nie możemy jednak powiedzieć, że to tylko problemy jakiejś bańki. Raport Sadury i Sierakowskiego pokazał, że psychoterapii pragną prawie wszyscy, bez względu na wiek, płeć, poziom wykształcenia i miejsce zamieszkania, chociaż po pandemii większość ofert zawiera również opcję terapii online, więc miejsce zamieszkania nie ma już takiego znaczenia. Tylko nie wszystkich na nią stać. (Ech, a mogliby pragnąć zwycięstwa lewicy w wyborach. Zielonej rewolucji, końca wojny, upadku kapitalizmu…)
Jak płakać w miejscach publicznych to książka popularna, przyjemna i dowcipna, wręcz skrząca się dowcipem (podobno miał to być stand-up), co może na dłuższą metę być męczące, ale nie ma tu dłuższej mety, bo nie jest długa. Autorka ma dystans do siebie, parę całkiem bystrych obserwacji, ale przede wszystkim czuje się w tej kulturze jak ryba w wodzie. Ryby chyba nie wiedzą, że mieszkają w wodzie, tak jak my nie pamiętamy, że oddychamy powietrzem. Jak płakać w miejscach publicznych to tylko jeszcze jedna cegiełka do budowy gmachu kultury terapii, i nic ponadto.
Uderz w stół… Co nam mówi dyskusja o lekach antydepresyjnych wywołana filmem Beaty Pawlikowskiej
czytaj także
Na koniec pozostaje pytanie, co właściwie jest w tej kulturze takiego złego? Może to, że zajmujemy się sobą, a nie zmianą świata, i za mało myślimy o warunkach, które depresji sprzyjają? Albo to, że skupianie się na introspekcji nie zawsze jest dla nas i dla naszych relacji z innymi aż tak korzystne? Że jej indywidualizm zbyt dobrze rymuje się z kapitalizmem?
Z drugiej jednak strony, może to dobry pierwszy krok. Milenialsi są dziećmi mojego pokolenia, które zostało wychowane przez rodziny potężnie straumatyzowane wojną, więc też stworzyło rodziny dysfunkcyjne. (Więcej na ten temat możecie przeczytać w książce psycholożki Joanny Flis Co ze mną nie tak?) Teraz milenialsi i młodsi gotowi są, aby zająć się sobą, a potem już lepiej wychować własne dzieci. I dopiero te dzieci naprawią świat? To oczywiście nie jest takie proste, zresztą depresja ma też inne podłoże niż egzogenne.
Jasne, jeśli do wyboru mamy kulturę polskokatolicką, ksenofobiczną i martyrologiczną albo neoliberalną dżunglę, którą porządkuje wolny rynek i przekonanie, że przetrwają najsilniejsi i najlepiej przystosowani, to czy nie lepiej wybrać kulturę terapii? Ale czy nie jest ona tylko wariantem tej ostatniej? W każdym razie warto o kulturze terapii myśleć krytycznie, analizować ją, a przede wszystkim dostrzec, że istnieje. Wolno też zastanawiać się nad jej niepożądanymi konsekwencjami. Wiecie przecież – kultura jest źródłem cierpień. Każda kultura.