Kinga Dunin czyta

Dunin: Łagodne postkolonialne safari

Tochman siebie i Wełnickiego stawia w opozycji do turystów zwiedzających biedne dzielnice, aby wrzucić fotkę na fejsa. My poznajemy ludzi, żyjemy blisko nich, angażujemy się – mówi.

Eli, Eli to książka, na którą składają się fotografie Grzegorza Wełnickiego oraz inspirowane nimi reporterskie eseje Wojciecha Tochmana. Pięknie wydana, w nietypowym, większym formacie, na luksusowym papierze, dzięki czemu zdjęcia wyglądają perfekcyjnie. Nie bez przyczyny najpierw wymieniłam ich autora, bo to one decydują o wymowie tej pozycji. I to one budzą najsilniejsze emocje.

Eli lama sabatchani, Boże, czemuś mnie opuścił? Te słowa Chrystusa na krzyżu w czyim imieniu zostają wypowiedziane? Kto jest tym „ukrzyżowanym”? Nędzarze ze slumsów Manili. Filipiny słyną ze zwyczaju krzyżowania w okresie Wielkanocy, jednak nie taką egzotykę tutaj znajdziemy. Będziemy się przyglądać biedzie w jej najokrutniejszym wydaniu. Przez miedzę z bogactwem, bankami, starbucksami ludzie gnieżdżą się w ścisku, wśród szczurów i robactwa, w hałasie i smrodzie. Dzieci bite i poniżane szwendają się po ulicach. Gangi, narkotyki, hazard, prostytucja. Także choroby, blizny, kalectwo.

Jak to zdejmować? Zdjęcia Wełnickiego są piękne, wysmakowane. Wzruszające. Pełne szacunku dla bohaterów. I upozowane, często w sposób wręcz ostentacyjny. Po reporterskiej fotografii oczekujemy raczej uchwycenia momentu, autentyzmu, tu fotograf ustawia swoich modeli, ubiera, rozbiera, dobiera tło, interesującą, znaczącą scenerię. Nie widać na nich zagęszczenia i, co oczywiste, nie czuć smrodu, nie słychać hałasu. Nawet wynaturzone kalectwo zyskuje na nich wartość estetyczną. Oto Josephine Vergara chorująca najprawdopodobniej na jakąś genetyczną chorobę, która sprawia, że całe jej ciało pokryte jest purchlami, zacierając jej ludzki wygląd. Tochman podejrzewa, że patrząc na jej zdjęcia widzimy w niej monstrum, kobietę dziwo i sycimy się bezwstydnie jej cierpieniem oraz dziwaczną deformacją. Stawia to czytelnika w niezręcznej sytuacji, bo oczywiście obrazy te przykuwają wzrok i fascynują. Na dodatek na jednej z fotografii kobieta upozowana zostaje na  Dziewczynę z perłą Vermeera. W ten sposób powstaje przyciągający uwagę obraz kojarzący się z malarstwem surrealistycznym, Choć przecież wiemy, że modelką jest żywą kobietą.

A to już całkiem dobrze pasuje na okładkę „Wysokich Obcasów”, popkultura uwielbia takie przedstwienia. Szokuje, ale estetycznie, przyciąga uwagę, jednocześnie zawierając słuszne przesłanie – powinniśmy być otwarci na inność, współczujący. No i reklamuje zafoliowaną książkę, którą chyba warto kupić, żeby sprawdzić, czy nie ma tam więcej takich bizarnych obrazków.

Jest w tym dwuznaczność i niebezpieczeństwo. Czy piękną i ekskluzywną książkę kupujemy, żeby dowiedzieć się, że na świecie istnieją slumsy i żyją w nich miliony ludzi? Raczej nie, bo to wszyscy, którzy są gotowi ją kupić, od dawna wiedzą. Czy po to – o takiej intencji mówi Tochman – żeby  też czegoś doświadczyć? Wemapatować się w bohaterów? Oburzyć na niesprawiedliwość? W ten sposób przeżyć katharsis, dość tanim kosztem? A może po prostu nabywca pragnie dobrze wykonanego, artystycznego przedmiotu? Literackiej klasy, której przecież Tochmanowi nie brak?

Z tych wszystkich pułapek Tochman zdaje sobie sprawę. Przetyka więc reporterską opowieść  refleksją nad – najogólniej mówiąc – etycznymi problemami, z którymi styka się reporter czy fotograf portretujący ludzką nędzę i cierpienie, któremu nie może zaradzić. Czy nie będzie to właśnie służyło ekscytacji? (Tu liczne cytaty z Susan Sontag, co przy okazji ma zapewne podnieść rangę intelektualną książki.) Dlaczego wszyscy mają na tym zarabiać – poza bohaterami, którym z zasady się nie płaci? Jeśli jednak chce się komuś pomóc, to jak to zrobić, aby pomoc była skuteczna? I czy jest to zadanie dla reportera?

Tochman siebie i Wełnickiego stawia w opozycji do turystów zwiedzających biedne dzielnice, aby wrzucić fotkę na fejsa. My poznajemy ludzi, żyjemy blisko nich, angażujemy się – mówi. Nie jesteśmy też jak kolonizatorzy, którzy jeszcze nie tak dawno zbierali okazy do „ludzkiego zoo”. Przywozili wioski dzikusów do Europy, wypychali ciała zmarłych, szukali dziwadeł i anomalii. Fotografowali, by zaszokować i podekscytować.

To prawda, autorzy książki nie są rasistami ani brutalnymi myśliwymi polującymi na okazy. To raczej łagodne, ekologiczne, postkolonialne safari, podczas którego nie krzywdzi się, ale rozumie, szanuje i dba o godność obserwowanych osobników.

Wróćmy do Vermeera. Josephine, jak wielu innych ludzi, lubi pozować, szczególnie do zdjęcia pochlebiającego. Cieszy ją rezultat, obraz, na którym wygląda jak święta. Co ją nobilituje? Kanon wysokiej kultury europejskiej. Potrafi docenić jej piękno – ach, czyż nasza kultura nie jest uniwersalna? – jednak to nie ona wybiera. Gdyby chciała pięknie wyglądać na zdjęciu, wybrałaby zapewne inny strój i inną pozę. Może kiczowatą, inspirowaną wulgarną popkulturą? A może piękną inaczej, w sposób dla nas nieoczekiwany? Tego jednak się nigdy nie dowiemy. Ze zdjęć Wełnickiego poznajemy jego gust, jego estetykę, jego wielką wrażliwość – tego z pewnością nie wolno mu odmawiać. Zostają one użyte dla dobra bohaterów, dobra i piękna według naszych wyobrażeń. Ale ja wolałabym dowiedzieć się, jak chciałaby widzieć siebie sama Josephine.

Rozdźwięk widać też na innej fotografii. W białej trumnie leżą zabalsamowane zwłoki młodego mężczyzny. Wygląda jak uśpiony buddyjski mnich. Możemy przypuszczać, że choć to nie on wybrał tę pozę, byłby z niej zadowolony. Jednak do otwartego wieka trumny przypięte jest jego zdjęcie, pokazujące, jak chciał wyglądać, kiedy żył. To twarz bezczelnego gangstera w czarnych okularach. To zdjęcie ma wiele znaczeń, ich wydobycie zawdzięczamy fotografowi, nie ma nic takiego, jak obiektywne oko kamery, ale ingerencja jest tu dużo mniejsza. Bohater w obu postaciach jest sobą.

I jeszcze jeden obraz. Chłopiec trzymający czaszkę, dość makabryczny widok, bo czaszka wciąż ma jeszcze włosy. Chłopiec, pozując do zdjęć na cmentarzu, sam po nią sięgnął, starając się zaimponować fotografowi. Ale to autor zdjęcia wie, co ono oznacza. Ach, biedny Yorick!

Nie chcę być tutaj arbitrem lewicowej wrażliwości, która wszędzie dostrzega dominację. Albo uwiedzenie przez estetykę, które przesłania społeczny wymiar książki. Choć to prawda o naszej  pozycji, mieszkańców Północy, beneficjentów biedy Południa: dominujemy i estetyzujemy.

Chciałam tylko powiedzieć, że jest w tej książce coś dwuznacznego i niepokojącego. Trzeba jednak przyznać, że autor nie stara się tego niepokoju do końca zneutralizować. I z tym niepokojem powinniśmy może pozostać. 

Wojciech Tochman, Eli, Eli, fotografie: Grzegorz Wełnicki, Wydawnictwo Czarne 2013

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kinga Dunin
Kinga Dunin
Socjolożka, publicystka, pisarka, krytyczka literacka
Socjolożka, publicystka, pisarka, krytyczka literacka. Od 1977 roku współpracowniczka KOR oraz Niezależnej Oficyny Wydawniczej. Po roku 1989 współpracowała z ruchem feministycznym. Współzałożycielka partii Zielonych. Autorka licznych publikacji (m.in. „Tao gospodyni domowej”, „Karoca z dyni” – finalistka Nagrody Literackiej Nike w 2001) i opracowań naukowych (m.in. współautorka i współredaktorka pracy socjologicznej "Cudze problemy. O ważności tego, co nieważne”). Autorka książek "Czytając Polskę. Literatura polska po roku 1989 wobec dylematów nowoczesności", "Zadyma", "Kochaj i rób".
Zamknij