Ostrygi i wręcz przeciwnie.
Katarzyna Krenz, Julita Bielak, Księżyc myśliwych, Znak 2015
Powieść dla ludzi kulturalnych. Bergman, Bergman, Bergman, w ogóle klasyka kina, klasyka literatury oraz to, co jednak wypada znać, jeżeli należy się do wymierającego gatunku, który uważa, że jeszcze coś wypada lub nie wypada. Filozofia, zabytki, muzyka. Jeśli coś lekkiego do słuchania na lotnisku to Sassetti, Bollani, Einaudi.
Kuchnia to też kultura! Elegancja-Francja. L’hors d’oeuvres. Ostrygi najlepiej otwierać nożem od Sabatiera, mogą być też amerykańskie bostony od Dextera Russella. Następnie ostrygi spijamy. La calva od Boularda. Croque-monsieur z beszamelem na maśle, szczyptą muszkatu i gałązką tymianku, do tego niezbyt drogi (bo w końcu chodzi o prawdziwie dobry smak, a nie zwykły snobizm) riesling Louis Guntrum z Hesji o wyczuwalnym aromacie zielonego jabłka, cytrusów i gruszki. A jak piwo, to do niego tylko Harzer Käse.
Nie wiem, czy to wszystko w ogóle istnieje, czy to taki postmodernistyczny żart. W każdym razie ja otwieram ostrygi wyłącznie tłukiem pięściowym z epoki kamienia łupanego.
A kultura wyższa przyprawia mnie o lęk wysokości. Poza tym czuję się jak na teście, który co chwilę oblewam. (Chociaż, tak przy okazji, Listy do pani Z. napisał Brandys, a nie Dygat.)
Miejsce akcji to Sylt – fryzyjska wyspa dla bogatych Niemców. I ogólnie jest europejsko i światowo.
Wysmakowany język, żadnych, broń Boże, wulgaryzmów, cudowne opisy morza, nieba, pogody, uczuć… Interesująca konstrukcja całości. Ale żeby nie było zbyt staroświecko, to także gra z popularną konwencją. Nie będzie pewno zaskoczeniem, że jest to „miękki”, niepatriarchalny kryminał, bo teraz to się nosi. „Postmodernistyczny eklektyzm na granicy gry pozorów, czarnego humoru i autotematyzmu”, jak czytam w części autotematycznej. Jak kryminał, to musi być i zło. Też niezaskakujące – wielkie, bezwzględne i chciwe korporacje, zanieczyszczenie środowiska i neonaziści.
Do intrygi można mieć rozmaite zastrzeżenia, ale skoro jest to postmodernistyczny eklektyzm na granicy gry pozorów, to chyba nie wypada. Najważniejsze, że zmusza ona bohaterów do poruszania się i kontaktowania ze sobą, bo w przeciwnym razie zapewne jedynie kontemplowaliby oni przyrodę, tajemnice egzystencji i uroki kuchni.
Sama się sobie dziwię, ale bardzo mi się ta powieść spodobała. Jest w niej COŚ poza słowami, z czym niekiedy jednak dobrze jest poobcować, choć bezpieczniej jest tego nie nazywać.
To jest właśnie piękne w literaturze, że czasami podoba się to, co się nie podoba.
I to powinien być największy komplement dla autorek.
Marek Hłasko, Wilk, Iskry 2015
Jeśli ktoś jeszcze pamięta Marka Hłasko, to zapewne pierwsze określenie, które się z nim kojarzy, to buntownik. Polski James Dean, o ile ktoś jeszcze i o nim pamięta. Umarł (alkohol i prochy) na emigracji mając zaledwie 35 lat. Jego utwory były zakazane w PRL-u, więc był oczywiście kontestatorem. W Wilku, swoje młodzieńczej (zaczął ją pisać jako dziewiętnastolatek), niewydanej powieści, też tak jest.
Jej siłę napędową jest bunt przeciwko nędzy proletariatu i marzenie o walce z burżuazją. Ale nie jakimiś abstrakcyjnymi korpo, tylko wstrętnymi, brzuchatymi kapitalistami. To jednak bardziej działa na emocje.
Niektórzy zapewne nazwą te powieść socrealistyczną i przytoczą fragment, w którym namalowanie portretu Stalina staje się momentem zwrotnym w czasie strajku. Zapomnijmy jednak o Stalinie. Wilk to historia chłopaka żyjącego przed wojną na warszawskim Marymoncie, opisanym z niezwykłą starannością. Nie było tam wtedy stacji metra, a jedynie błotniste ulice, krzywe domki i nędza. Hłasko nie idealizuje miejskiego proletariatu – to ludzie walczący o przeżycie, często brutalni, niewykształceni. Solidarność klasowa też łatwo im nie przychodzi. Bohater najpierw pragnie być dzielnym kowbojem, potem bandytą, by w końcu związać się z komunistami. Więcej w tym wyborze jednak przypadku, złości, determinacji, buntu przeciwko niesprawiedliwości i biedzie, pragnienia sensownego życia, mniej ideologicznego uwiedzenia.
Powieść kończy się dramatem, jakim jakim jest dla polskich komunistów rozwiązanie przez Stalina KPP.
Nie jest to bardzo dobra książka, ale ma w sobie jakąż straceńczą energię, jak całe pisanie i życie Hłaski.
Zaczęłam to czytać z powodu dawnego sentymentu dla autora, a potem dałam się (trochę) uwieść. I myślę, że skoro już żyjemy w czasach, w których trzeba czytelnikom w przypisie tłumaczyć, co to jest Międzynarodówka, to znaczy, że już możliwa jest lektura poza kontekstem historycznym, który sprawił, że autor zrezygnował z jej wydania. I jest też coś poruszającego w wierze tamtych komunistów (niekoniecznie autora), że inny świat jest możliwy. Dzisiaj taka wiara jest jest chyba niemożliwa, ale niektórzy za nią wciąż tęsknią.
Glendon Swarthout, Eskorta, przeł. Stanisław Tekieli, Czarne 2015
Lubicie westerny albo powieści z Dzikiego Zachodu? Pewno nie. (Bohater Wilka je kochał.) Kiedyś czytało/oglądało się to w szczenięcych latach, teraz jeśli nawet szczeniaki czytają głównie fantastykę. A jednak tej książce może warto dać szansę?
XIX wiek, życie osadników jest skrajnie trudne, prawo nie działa najlepiej… Kilka kobiet, nie mogąc znieść ciężkich warunków, popada w obłęd, a rodziny nie potrafią zapewnić im opieki. Zapada – nie bez przeszkód – decyzja, aby odwieźć je do rodzin na Wschodzie.
Zadania tego podejmuje się pewna dzielna singielka, a jej pomocnikiem zostaje awanturnik odcięty przez nią ze stryczka.
Oczywiście po drodze niejedno się wydarzy, ale jest to jednak inna historia niż te o dzielnych kowbojach oddalających się w kierunku zachodzącego słońca po pozbyciu się z miasteczka bandytów i zwycięskim pojedynku.
Leila Guerriero, Samobójcy z końca świata, przeł. Katarzyna Sosnowska, WAB 2015
Ten reportaż z małego miasteczka w Patagonii, z zadupia Argentyny, wygląda jak ilustracja do koncepcji Durkheima. Samobójstwa to wynik rozpadu więzi społecznej.
W Santa Cruze w ciągu kilku lat kilkanaście osób, głównie młodych, popełnia samobójstwa.
Reporterka rozmawia z rodzinami i bliskim zmarłych, szukając przyczyn. Trudno je znaleźć. Ludzie nagle wychodzą do drugiego pokoju albo na podwórko i się wieszają. Może rzeczywiście powodem tych desperackich zachowań jest atmosfera miasteczka. Kiedyś rozkwitło na chwilę przy okazji boomu naftowego, pojawiło się wiele napływowych mieszkańców, potem sytuacja zaczęła się pogarszać – bieda, bezrobocie, ciągnące się miesiącami blokady dróg i strajki, brak perspektyw…
Jednak po lekturze nadal pozostajemy z poczuciem, że kryje się w tym jakaś tajemnica. Ciekawe.
Wbrew pozorom Patagonia nie jest aż tak daleko.
**Dziennik Opinii nr 288/2015 (1072)