Właściwie można sobie wyobrazić dalszy wzrost PKB, nawet wtedy, gdy systemy społeczne i ekologiczne będą się już rozpadać. W gruncie rzeczy już teraz rządy najsilniejszych państw i wiele korporacji przygotowują się do obracania w zysk prawdopodobnych scenariuszy nieszczęść.
Kłopot ze wzrostem polega na tym, że słowo to budzi tak pozytywne skojarzenia. Jest to sugestywna metafora, głęboko zakorzeniona w naszym pojmowaniu procesów naturalnych: dzieci rosną, rośliny uprawne rosną, gospodarka więc także powinna rosnąć, prawda?
Takie ujęcie opiera się jednak na fałszywej analogii. Naturalny proces wzrostu zawsze ma swój kres. Chcemy, żeby nasze dzieci rosły, ale nie tak długo, aż staną się otyłe albo będą mierzyć dwa i pół metra. I na pewno nie chcemy, żeby rosły według nieskończonej krzywej wykładniczej – pragniemy raczej, żeby rosły do momentu, aż osiągną dojrzałość, a później utrzymywały zdrową równowagę. Chcemy, żeby rosły nasze uprawy, lecz tylko do czasu, kiedy dojrzeją – wtedy zbieramy je, po czym sadzimy lub siejemy nowe. Tak wygląda wzrost w świecie istot żywych. W pewnym momencie wszystko się stabilizuje.
Gospodarka kapitalistyczna działa zupełnie inaczej. W obliczu imperatywu ciągłego wzrostu kapitału nie istnieje żaden horyzont – żaden punkt w przyszłości, w którym ekonomiści i politycy powiedzieliby, że mamy już dość pieniędzy czy wystarczająco dużo rzeczy. Nie istnieje żaden koniec czy punkt docelowy. Niekwestionowanym założeniem jest to, że wzrost może i powinien trwać wiecznie, dla samej zasady.
Jeśli się dobrze zastanowić, za zadziwiające trzeba uznać, że w myśl dominującego w ekonomii poglądu bez względu na to, jak już bogaty jest dany kraj, jego produkt krajowy brutto i tak powinien nadal rosnąć rok po roku, bez żadnego określonego punktu końcowego. To przecież definicja absurdu! W naturze zdarza się nam obserwować taki wzorzec, zawsze jednak kończy się fatalnie: komórki rakowe są zaprogramowane właśnie tak, by mnożyć się dla samego namnażania, rezultat jednak jest zabójczy dla żywego organizmu.
czytaj także
Wyobrażać sobie, że możemy w nieskończoność powiększać gospodarkę światową, znaczy tyle, co negować najbardziej oczywiste prawdy o ekologicznych granicach naszej planety. Po raz pierwszy dotarło to do nas w 1972 roku, kiedy grupa naukowców z Massachusetts Institute of Technology opublikowała przełomowy raport zatytułowany Granice wzrostu, w którym przedstawiła zarys wyników nowatorskiego programu badawczego, prowadzonego przy użyciu potężnego modelu komputerowego zwanego World3. Zaprojektowano go tak, żeby analizował złożone dane ekologiczne, społeczne i ekonomiczne z lat 1900–1970 i prognozował, co będzie się działo ze światem pod koniec XXI wieku przy dwunastu różnych scenariuszach rozwoju sytuacji.
Rezultaty były szokujące. Scenariusz „wszystko jak do tej pory”, w którym wzrost gospodarczy miał postępować dalej w zwykłym tempie, wskazuje, że gdzieś między 2030 a 2040 rokiem wpadniemy w kryzys: ze względu na rekurencyjny charakter funkcji wzrostu zasoby odnawialne znajdą się u kresu możliwości odnawiania, zasoby nieodnawialne zaczną się wyczerpywać, a zanieczyszczenia przekroczą możliwości ich absorpcji przez Ziemię.
Państwa będą musiały wydawać coraz więcej pieniędzy na próby zaradzenia tym problemom, a przez to coraz mniej będzie można poświęcić na reinwestycje podtrzymujące wzrost. Produkcja gospodarcza będzie się zmniejszać, podaż żywności znajdzie się w zastoju, stopa życiowa się pogorszy i zacznie się zapaść demograficzna. „Najbardziej prawdopodobnym skutkiem – pisali cokolwiek złowieszczo – będzie raczej nagły i niekontrolowany spadek zarówno liczby ludności, jak i mocy produkcyjnych przemysłu”.
To ludźmi wstrząsnęło. Raport z impetem wdarł się do społecznej świadomości, stając się jednym z najlepiej sprzedających się tytułów ekologicznych wszech czasów, wpasowując w kontrkulturowy etos, który rozszerzył zasięg w ślad za młodzieżowymi rewoltami 1968 roku.
Klimatyczny holocaust, czyli ostateczny triumf pogoni za wzrostem
czytaj także
Niebawem przyszła jednak kontrofensywa – i uderzyła z miażdżącą siłą. Raport był krytykowany na łamach „The Economist”, „Foreign Affairs”, „Forbesa” i „The New York Timesa”, przeciwstawili mu się również luminarze świata ekonomii. Orzekli, że model jest zbyt uproszczony i nie bierze pod uwagę bezgranicznej, jak się wydaje, innowacyjności kapitalizmu. Zgoda, obecne rezerwy zasobów nieodnawialnych mogą się kiedyś wyczerpać, ale nowe technologie umożliwią dotarcie do nowych złóż albo stworzą jakieś materiały zastępcze. I zgoda, ilość ziemi dostępnej do produkcji zasobów odnawialnych takich jak żywność może być ograniczona, lecz zawsze będziemy mogli wynaleźć jeszcze lepsze nawozy czy bardziej wydajne odmiany roślin uprawnych albo może będziemy uprawiać je od razu w magazynach.
Pewien profesor Oksfordu, Wilfred Beckerman, posunął się nawet do stwierdzenia, że dzięki cudom postępu technologicznego „nie ma powodu przypuszczać, że wzrost gospodarczy nie będzie mógł trwać przez kolejne 2,5 tysiąca lat”. Ronald Reagan prowadził swoją kampanię wyborczą przeciw urzędującemu prezydentowi ekologowi Jimmy’emu Carterowi, atakując samo pojęcie granic i łącząc ideę bezgraniczności z duchem amerykańskiego snu. „Granice wzrostu nie istnieją – głosił – ponieważ ludzka wyobraźnia nie ma granic”. Przesłanie to trafiło Amerykanom do przekonania. Reagan pobił Cartera na głowę.
W dekadzie, która nastąpiła – wobec upadku Związku Radzieckiego w 1989 roku i euforii globalizacji konsumpcjonizmu w stylu amerykańskim – Granice wzrostu poszły mniej lub bardziej w zapomnienie. Formułowane tam przestrogi zagłuszył konsensus triumfalnie ogłoszony przez Francisa Fukuyamę w książce Koniec historii z 1992 roku: oto kapitalizm wolnorynkowy jako jedyny pozostał na placu boju i całemu światu się wydawało, że będzie trwał już na wieki.
Stiglitz: Neoliberalizm chciał zatrzymać historię. Teraz historia kładzie mu kres
czytaj także
Później jednak przyszła zmiana – imprezę gwałtownie przerwał wielki kryzys finansowy z 2008 roku. Ludzka wiara w bezgraniczną magię wolnego rynku i powszechną obietnicę amerykańskiego snu została wystawiona na ciężką próbę. Największe banki bankrutowały, miliony ludzi na świecie straciły domy i pracę. Desperacko usiłując na nowo pobudzić wzrost, rządy wielu państw zaczęły ratować banki, dawać bogatym wakacje podatkowe, ograniczać prawa pracownicze i ciąć wydatki socjalne w ramach brutalnych programów oszczędnościowych.
Wywołało to masowe wystąpienia ruchów społecznych: Occupy Wall Street, Oburzeni, Arabska Wiosna – obywatele wściekali się na system, który stawia kapitał ponad ludźmi. Wszystko to zaś nastąpiło w momencie, gdy świat zaczął sobie uświadamiać realność zmian klimatycznych, a huragany, pożary, susze i powodzie zaczęły regularnie trafiać na pierwsze strony gazet.
Głód, zniszczenie, choroby, migracje i wojna. Tak, mowa o twoim życiu
czytaj także
W scenerii systemowych kryzysów zaczęto kwestionować panujący wśród ekonomistów konsensus i zagadnienie granic ekologicznych znów wysunęło się na pierwszy plan. Tym razem jednak mentalność Granic wzrostu zastąpił inny, zupełnie nowy sposób myślenia.
Problematyczną stroną raportu Granice wzrostu było to, że zwracał uwagę tylko na skończoność zasobów niezbędnych, aby gospodarka mogła dalej się rozwijać. Ten sposób myślenia o granicach jest narażony na krytykę ze strony tych, którzy wskazują, że jeśli uda nam się znaleźć nowe złoża lub zastąpić dotychczas eksploatowane zasoby jakimiś innymi, a przy tym opracujemy metody podwyższenia plonów zasobów odnawialnych, to nie będziemy się musieli przejmować tymi granicami. Co prawda proces zastępowania i intensyfikacji również ma swoje ograniczenia – w pewnym momencie dotrzemy do jakiejś absolutnej granicy – ale z tego, co nam wiadomo, może to być moment bardzo odległy.
Rzecz w tym, że środowisko naturalne funkcjonuje całkiem inaczej. Wzrost gospodarczy jest problematyczny nie tylko dlatego, że w końcu może nam zabraknąć zasobów. Większym problemem jest to, że wzrost ten degraduje coraz to nowsze ekosystemy.
W miarę wyczerpywania się lądowych złóż ropy możemy przerzucić się na złoża położone pod dnem morskim, ale jedno i drugie przyczynia się do rozregulowania klimatu. Może uda nam się zastąpić jakiś metal innym, lecz zwiększanie wydobycia metali, takich czy innych, będzie zatruwać rzeki i rujnować siedliska. I może zdołamy zintensyfikować wydobycie, wpompowując w ziemię chemikalia rozpuszczające złoża, nie odbędzie się to jednak bez zmniejszenia zasobów ziemi nadającej się pod uprawę i załamania się populacji owadów zapylających. Procesy substytucji i intensyfikacji może pozwolą nam przez pewien czas obchodzić granice dostępności zasobów, ale same w sobie przyspieszają ekologiczną destrukcję. I to jest prawdziwy problem.
W ostatnich latach ekolodzy wypracowali nowe, bardziej przekonujące naukowo rozumienie naturalnych ograniczeń. W 2009 roku grupa pod kierunkiem Johana Rockströma ze Stockholm Resilience Centre, amerykańskiego klimatologa Jamesa Hansena oraz twórcy terminu „antropocen” Paula Crutzena opublikowała przełomowy referat opisujący nową koncepcję „granic planetarnych”.
Ziemska biosfera jest zintegrowanym systemem, który potrafi wytrzymać znaczne presje, ale tylko do pewnego momentu – później system ten zaczyna się załamywać. Na podstawie danych dostarczonych przez naukę o systemach funkcjonujących na Ziemi badacze zidentyfikowali dziewięć potencjalnie destabilizujących procesów, nad którymi musimy zapanować, jeśli ziemski system ma pozostać nienaruszony: zmiany klimatyczne, zanik różnorodności biologicznej, zakwaszenie oceanów, zmiany w sposobach użytkowania gleby, przenawożenie azotem i fosforem, wyczerpywanie zasobów wód słodkich, stężenie aerozoli w atmosferze, zanieczyszczenia chemiczne i rozpad warstwy ozonowej.
Taśmy ExxonMobil: Bandyci klimatyczni śmieją się nam w twarz
czytaj także
Naukowcy oszacowali „granice” dla każdego z tych procesów. Na przykład stabilność klimatu wymaga, aby atmosferyczne stężenie dwutlenku węgla nie przekraczało 350 ppm (tę granicę przekroczyliśmy w 1990 roku, w 2020 roku doszliśmy do 415 ppm), tempo wymierania gatunków nie powinno przekraczać dziesięciu na milion w skali roku, konwersja terenów zalesionych nie powinna przekroczyć 25 procent lądowej powierzchni Ziemi – i tak dalej.
Granice te nie są, ściśle rzecz biorąc, „twardymi” limitami. Przekroczenie któregoś z nich nie oznacza, że systemy ziemskie momentalnie przestaną funkcjonować. Znaczy jednak, że wkraczamy w niebezpieczną strefę, w której grozi nam uruchomienie serii zmian prowadzących do nieodwracalnej zapaści.
czytaj także
Ten sposób pojmowania naturalnych ograniczeń jest bardziej przemyślany z punktu widzenia ekologii. Ziemia jest miejscem niezwykle urodzajnym – co roku zapewnia obfitość lasów, ryb i roślin uprawnych. Wykazuje się także wielką odpornością na zakłócenia, gdyż nie tylko odtwarza te zasoby, kiedy je zużywamy, lecz również wchłania i neutralizuje nasze odpady: trujące emisje czy wycieki chemikaliów.
Żeby jednak mogła nadal przejawiać te zdolności, musimy brać z niej nie więcej, niż jej ekosystemy są w stanie odtworzyć, i zanieczyszczać ją w nie większych ilościach, niż atmosfera, rzeki i gleba są w stanie bezpiecznie wchłonąć. Jeśli przekraczamy te granice, ekosystemy zaczynają się załamywać i cała materia życia się pruje. Właśnie coś takiego dzieje się teraz. Jak wynika z najnowszych danych, przekroczyliśmy już cztery z dziewięciu granic planetarnych, dotyczące: zmian klimatycznych, zaniku bioróżnorodności, wylesienia i przepływów biogeochemicznych. Zakwaszenie oceanów zaś właśnie zbliża się do wartości granicznej.
Co to wszystko oznacza dla wzrostu gospodarczego? Dojście do planetarnych granic lub ich przekroczenie nie spowoduje, że wzrost skończy się w jednej chwili. Już teraz zsuwamy się ku niebezpiecznym punktom krytycznym, tymczasem nic nie wskazuje, aby wzrost gospodarczy miał rychło ustać.
Właściwie można sobie wyobrazić dalszy wzrost PKB, nawet wtedy, gdy systemy społeczne i ekologiczne będą się już rozpadać. Kapitał będzie się wtedy gromadzić w nowych sektorach wzrostowych, takich jak umacnianie brzegów morskich, militaryzacja terenów przygranicznych, górnictwo na terenach arktycznych czy zakłady odsalania gleby. W gruncie rzeczy już teraz rządy najsilniejszych państw i wiele korporacji przygotowują się do obracania w zysk prawdopodobnych scenariuszy nieszczęść. Ludzie ci bardzo dobrze wiedzą, co nas czeka, jeśli będziemy dalej uprawiać biznes tak jak do tej pory.
Oczywiście taka strategia podtrzymywania wzrostu łącznego PKB będzie działać tylko do czasu. Kiedy degradacja ekosystemów przekroczy kolejne punkty krytyczne, kiedy zacznie spadać wielkość produkcji rolniczej, kiedy masowe przemieszczenia ludności podkopią stabilność polityczną, a miasta nadmorskie będą rujnowane przez podnoszące się poziomy mórz, wtedy cała infrastruktura środowiskowa, społeczna i materialna, na której opiera się wzrost gospodarczy – i w ogóle funkcjonowanie zorganizowanej cywilizacji – legnie w gruzach.
Usiłowanie przewidzenia momentu, w którym zderzymy się z granicami wzrostu, to właśnie przykład błędnego podejścia do problemu. Wzrost bowiem może trwać jeszcze długo po tym, jak zaczniemy się pogrążać w ekologicznej zapaści. Uświadomienie sobie tego zupełnie zmienia nasz sposób myślenia o kwestii ograniczeń. Jak zauważył Giorgos Kallis, specjalista w dziedzinie ekologii politycznej, problem nie leży w tym, że istnieją jakieś ograniczenia wzrostu w bliskiej perspektywie, tylko właśnie w tym, że ich nie ma.
Jeśli chcemy mieć jakiekolwiek szanse na przetrwanie antropocenu, nie możemy siedzieć i czekać, aż wzrost gospodarczy rozbije się o jakąś zewnętrzną granicę. Musimy sami zdecydować się na jego ograniczenie. Gospodarkę trzeba zreorganizować tak, aby działała w granicach planetarnej równowagi i umożliwiała dalsze funkcjonowanie systemów podtrzymujących życie na Ziemi – ponieważ właśnie od tych systemów zależy nasze istnienie.
**
Fragment książki Mniej znaczy lepiej. O tym, jak odejście od wzrostu gospodarczego ocali świat wydanej w czerwcu 2021 roku nakładem Wydawnictwa Karakter. Przełożył z angielskiego Jerzy Paweł Listwan.
Jason Hickel – antropolog, członek Royal Society of Arts. Wykłada m.in. na London School of Economics oraz w Goldsmiths College. Specjalizuje się w ekonomii politycznej, szczególnie interesują go kwestie związane z globalnymi nierównościami i kryzysem klimatycznym. Współpracuje m.in. z „Guardianem”, „Foreign Policy” oraz „Le Monde Diplomatique”. Mniej znaczy lepiej to jego druga książka, w 2017 roku opublikował The Divide. A Brief Guide to Global Inequality and its Solutions.
Piszemy o kryzysie klimatycznym: